2010-08-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Izerska Wielka Wyrypa (czytano: 1735 razy)
UWAGA! Kto nie lubi dużo czytać niech sobie odpuści... ;)
Na tą, atrakcyjnie brzmiącą, imprezę zapisałem się już jakiś czas temu. W miarę niedaleko, tereny w większości znajome, więc czemu nie… pomyślałem. Przez pewien czas wahałem się jedynie z wyborem dystansu, a mianowicie czy spróbować pokonać ”setkę”, czy ”tylko 50 km”… Czas jednak rozstrzygnął moje wewnętrzne rozterki… ”setka” nie wchodziła w rachubę, gdyż jej start miał odbyć się w piątek o 19:00. Nie chciałem brać wolnego z pracy, dlatego też pozostała jedyna możliwa opcja… 50 km ze startem w sobotę o 6:00. Do startu szybko namówiłem Adasia, towarzysza biegowych doli i niedoli… ;) choć tak naprawdę trudno mówić tutaj o namawianiu… po prostu zakomunikowałem, że jest taka impreza i tyle, a Adam tylko połknął haczyk z tą przynętą… ;) We dwóch zawsze raźniej, więc miało być super!
Zapisaliśmy się… Po jakimś czasie dostałem maila od Adama… ”co Ty chłopie, na 100 km ciśniesz…?” Pomyślałem… o co mu chodzi… przecież ustalaliśmy że razem 50-tkę pykniemy. Niby tak, ale okazało się, że faktycznie w zapisach wybrałem opcję TP1 (czyli ”setkę”). Cóż… gdzieś w głębi tliła się, mimo wszystko, chęć przejścia 100 km i tym oto odruchem bezwarunkowym zaznaczyłem to w formularzu… ;) Wyprostowałem to jednak podczas przelewania kasy na konto organizatora, więc pozostało już tylko cierpliwie czekać i szykować formę… ;) Ambicje oczywiście były… o ile ”setkę” miałem nadzieję przemaszerować, o tyle 50-tkę obowiązkowo chciałem przebiec (przynajmniej 2/3 dystansu), a takim celem było złamanie 7-miu godzin. Niby nic, ale jednak… z czasem wertując dokładnie regulamin, plan ten oddalał się coraz bardziej, bo okazało się, że to nie będzie takie ”hop siup”… Po pierwsze… impreza z cyklu rajdów na orientację, a tutaj jesteśmy zieloni. Popatrzyłem na Adama, Adam na mnie i… śmiech ;) Cóż… idziemy na żywioł! Raz się żyje! No i oczywiście, na samym końcu musiało paść budujące… ”Damy radę!” Czegóż chcieć więcej… była wola walki, dobry humor, tylko trochę przeszkadzała ta drobna obawa, by nie dać plamy i nie pogubić się w lesie, by orgowie z ”mundurowymi” nie musieli za nami potem jeździć… o helikopterach nie wspominając… ;)))
Po drugie… impreza nie może być ”pikusiowa”, jeżeli nazywa się ”Izerska Wielka Wyrypa”… no, chyba że to tylko taki ”chłit marketingowy”… ;)))
Pomyśleliśmy zatem, że 7 godzin to chyba będzie ciężko zrobić i będzie dobrze jeśli na tych 50 km się skończy… że nie będziemy gubić trasy za często, by zamiast 50 nie wyszło 75 albo i lepiej… ;)))
O starcie na tym dystansie myślałem dość poważnie, choć impreza sama w sobie daleka była od takiej typowej, gdzie rywalizacja jest na całego… a uczestnicy mają pełną dowolność, co do sposobu pokonania trasy (oczywiście nie wykraczając poza wysiłek własnych nóg). Ja chciałem pobiec, wyłącznie dla siebie i już… dlatego też jeszcze na tydzień przed startem wykonałem dwa mocne treningi w górach. Spędzałem weekend w Złotym Stoku, więc miałem okazje pobiegać po fajnych, a zarazem wymagających terenach. W sobotę wykonałem spokojne 15 km, a w niedzielę szybkie i długie wybieganie, pokonując 35,5 km w 3 godz. 31 minut, a na dodatek suma pokonanych przewyższeń to 900 m… Było dobrze… była w nogach siła i ”speedu” też nie brakowało. Czułem się przygotowany do biegu w ”Wyrypie”…
”Nadejszła wiekopomna chwiła…”, można tak to nazwać, tym bardziej, że tereny ”Izerskiej Wyrypy” to kolebka najlepszej polskiej komedii wszechczasów, w której te słowa padły… Lubomierz z Muzeum Kargula i Pawlaka są o rzut kamieniem… ale do rzeczy…
Dzień wyjazdu… trochę się ”pokiełbasiło”… Obowiązki i prace związane z remontem mieszkania, spowodowały niemałe przesunięcie ”godziny W”… Co chwilę wydzwaniałem do Adama, że jeszcze nie mogę, że wyjedziemy o tej i o tej… i każdorazowo ta godzina się przesuwała… Ledwo się wyrobiłem przed 21… a pierwotnie wyjechać mieliśmy ok. 18… ;) Cóż, wyjechaliśmy przed 22… ale najważniejsze, że się udało… ;)))
Na drogach miejscami gęste mgły spowodowały, że na miejsce, czyli do bazy, która mieściła się w Szkole podstawowej w Leśnej, dojechaliśmy dokładnie o północy. Zapisaliśmy się i odebraliśmy numery startowe wraz z kartami do potwierdzeń na punktach kontrolnych. Jeszcze tylko przygotowaliśmy się do startu i poszliśmy zmrużyć oko choć przez te 4 godzinki. Zaprowadzono nas do jednej z salek lekcyjnych, gdzie po cichutku, by nie budzić innych, ułożyliśmy się do snu…
Sobota 7.08 - godz. 5:00. Pobudka! Pozostała godzinka do wyjścia więc trzeba się jakoś pozbierać. Rano okazało się, że w salce prócz nas same kobietki… ;))) Coś mi się zdaje, że obsłudze pomyliły się salki, bo z innych wychodzili sami faceci, a nas dali do tej lepszej… jak dwa koguty do kurnika… ;)))
A my zamiast piać z zachwytu, poszliśmy spać… ;( Cóż… w śpiworach, jak w kokonach… wszystko wygląda jednakowo, a dopiero po wyjściu widać co i jak… ;)
Po przebudzeniu trzeba było dobrać odpowiednią garderobę na trasę… Zorientowaliśmy się więc, jak jest na zewnątrz i… było brzydko… mokro, szaro, ale bynajmniej nie najchłodniej. Wybór zatem padł na krótki strój, jakby na zewnątrz panowały upały… Oczywiście do plecaka powędrowała cieniutka biegowa wiatróweczka i spodnie, ale jak się potem okazało… nie były nam potrzebne, bo całą trasę pokonaliśmy w tym samym… od startu do mety. Niemniej jednak zawsze lepiej mieć niż nie mieć… ;)
Na śniadanie tylko banan i baton i już tylko czekaliśmy na start.
Przed samym startem organizator rozdał uczestnikom mapy z zaznaczonymi punktami kontrolnymi, które mieliśmy odnajdywać i po chwili oznajmił start dla trasy TP2, czyli ”pięćdziesiątki”… godz. 6:00.
No i co z tego… Jakoś nie paliło nam się do wyjścia… ;) W bazie grzebaliśmy się jeszcze do godz. 6:20 i dopiero potem wyruszyliśmy na trasę, z myślą, że i tak ich złapiemy… ;))) Wybiegliśmy z bazy i po chwili… stanęliśmy… Fajnie, że mamy zaznaczone punkty kontrolne, ale do cholery… gdzie my jesteśmy teraz… Wiedzieliśmy tylko, że w Leśnej, ale w którym miejscu…? ;) Trzeba było ruszyć ze wszystkimi, bo teraz brakowało nam punktu odniesienia, a wyrwani ze snu, nie wiedzieliśmy co się dzieje… Gdzie my kur*** jesteśmy?! ;) Okey! Jakiś drogowskaz… Jesteśmy w domu…! Musimy poruszać się w tamtą stronę… po chwili widać kościółek i… jeśli obok jest cmentarz to już się odnaleźliśmy. Tak! No to teraz gnamy, by dogonić innych i odnaleźć pierwszy punkt… Sztolnie z czasów II Wojny Światowej. Nie było większych problemów. Trudności pojawiły się z dotarciem do punktu drugiego… Stożek Perkuna. Zarośla, jakieś pokrzywy i inne dziadostwo… wycofaliśmy się zatem i odbiliśmy nieco w bok, wychodząc na skraj tego lasku… szło się wygodniej, ale zauważyliśmy po chwili, że przed nami są te osoby, które były wcześniej za nami… ;) Okazało się, że z miejsca, z którego odbiliśmy, wystarczyło przejść jeszcze kilkanaście metrów i było już dobrze… ;)
Następne punkty, tj. 3, 4 i po części 5-ty, nie sprawiły nam większych problemów, a trasa do nich pozwalała rozwinąć nam skrzydła… wreszcie biegliśmy bez jakichś większych utrudnień… Dodatkowo od ”PK 3” było nas trzech… Nie wiem jak to nazwać… czy my się podczepiliśmy, czy tego kogoś wzięliśmy na hol… ;) Na pewno było o wiele sympatyczniej… Andrzej z Gryfina okazał się mocnym ogniwem, zwłaszcza, że brał już udział w wielu podobnych imprezach, biega na długich dystansach, a ponadto jest dobrym nawigatorem… Dla nas jednak ważniejsze było jego poczucie humoru, bo tego nigdy dość, zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych, ekstremalnych, by łatwiej rozładować napiętą atmosferę… Z orientacją dalibyśmy jakoś radę (jakiś tam GPS w główce wmontowany mam - wszak sporo po górach się szwendałem), ale dodatkowa dawka humoru nam pasowała na trasie, dlatego postanowiliśmy kontynuować w trójkę, aż do mety… ”Drużyna A” (Adam, Andrzej, Artur) ;)))
Chwilę potem dotarliśmy do obowiązkowego punktu technicznego, gdzie miłe panie nas spisały i nakarmiły… ;) Dowiedzieliśmy się ponadto, że jesteśmy pierwszymi uczestnikami, którzy dotarli do tego punktu na trasie TP2. WOW! Liderzy! ;) Zawsze to jakiś drobniutki prestiż… ;))) Każdy w główce układać sobie zaczął taktykę na finisz… Podium jest, ale puchar był przewidziany wyłącznie dla pierwszego na mecie… ;) Były żarty, był śmiech, ale na poważnie postanowiliśmy kontynuować w niezmienionym składzie i na wypadek niedomagania któregoś z nas tempo dostosować do tego najsłabszego, by na metę wedrzeć się w komplecie…
W drodze do punktu 6-ego złapała nas, we wsi Świecie, ostra nawałnica… Wcześniej cały czas padało lub mżyło… teraz lało jak z cebra… Chwilę potem dołączyły do nas grzmoty i pioruny… Trudno powiedzieć jak powinniśmy zachować się w takiej sytuacji. Najrozsądniej byłoby przerwać jak najszybciej i zejść w bezpieczne miejsce… czyli jakie? ;) Biegliśmy akurat przez wzgórza, na otwartej przestrzeni i… nie wiem jak moi współtowarzysze, ale ja miałem ”pietra” i zadawałem sobie w myślach gdzie zaraz pierdyknie, gdzie błyśnie… Teoretycznie pioruny imają się najwyższych punktów, a zatem nie miałem powodów do zadowolenia, bowiem na owej przestrzeni byłem najwyższym obiektem, poruszającym się najszybciej, a w dodatku z włączoną komórą w plecaku… ;))) Piorun mnie nie trafił, ale powoli trafiał mnie szlag, że taka pogoda nam towarzyszyła, że nawet na moment nie zrobiło się fajnie… Z czasem jednak warunki w jakich kontynuowaliśmy zaczęły nas bawić, a to co ujrzeliśmy w Giebułtowie nawet nas pobudziło… Szosą pod górę biegliśmy po kostki w wodzie, jak środkiem rzeki… chwilę potem przeprawialiśmy się przez, pierwotnie wybrukowaną drogę w stronę Złotników Lubańskich (do 7-ego PK)… wody było powyżej kolan… moich kolan… ;) Wyglądało to jak dżungla gdzieś w Amazonii, wkoło wysokie zarośla, a pośrodku rwąca rzeka… Śmiałem się nawet, że wyglądamy jak oddział zwiadowców. ;) Żałowaliśmy, że nie ma jak zrobić fotki, bo tak zacinało, że nic nie byłoby widać... Wówczas jeszcze nie sądziliśmy co może wyrządzić w dole ta woda, przez którą przedzieraliśmy się na górze… Jeszcze nie.
Sporo czasu straciliśmy w Złotnikach Lubańskich, gdzie ponad 25 minut zeszło nam na szukaniu punktu kontrolnego nr 7. Trzy osoby kręciły się na wszystkie strony i nic… albo sprytnie schowany, albo ktoś złośliwie go usunął… myśleliśmy. Szukaliśmy jednak dalej, aż nagle, przypadkowo Adam zwęszył… schowany w zaroślach, na rozwidleniu dwóch strumyków… W teorii miały to być strumyki, a w praktyce okazały się szerokimi rzekami z jeszcze szerszym rozlewiskiem. Sam nie wiem, jak Adam go znalazł… Spisaliśmy kod i dalej, w te pędy, ruszyliśmy w stronę 8-ki. Po tej przerwie konieczny był bieg, by rozgrzać wystudzone mięśnie, a w takich warunkach nie trudno było o to. Myśleliśmy, że już takich przebojów nie będzie, aż tu nagle rwąca rzeka przerwała nam szlak… Innego wyjścia nie było, jak tylko iść w górę do miejsca, gdzie będzie można przez nią się przeprawić… Znaleźliśmy w miarę wąskie gardło, a zanim pomyśleliśmy jak je pokonać, Adam już stąpał po wodzie… Kur***! Łap drzewo! To był moment… nurt podciął mu nogi i w mig porwałby go nam z oczu w dół do jeziora… Mi serce w gardle stanęło… Na szczęście Adaśko tak szybko jak do wody wpadł tak szybko uwiesił się na drzewie, a wtedy mogliśmy odetchnąć z ulgą… On był już po drugiej stronie… teraz my musieliśmy tam się dostać. Kiedy Andrzej szukał jakiejś gałęzi, ja delikatnie stąpałem w wodzie aż do momentu, gdy kończył się stabilny grunt pod nogami. Wtedy to zdecydowanym ruchem i balansem ciała oparłem się rękoma o drzewo, które uratowało Adama… wówczas Adam mógł pomóc wciągając mnie ręką na drugą stronę… Andrzej już nie kombinował i zrobił podobnie jak ja… Po ”przeglądzie” stanu Adaśka oceniliśmy, że jest O.K., oprócz zadrapań i lekkich stłuczeń… ruszyliśmy zatem dalej. Teraz musieliśmy nadłożyć spory kawałek drogi, by z powrotem powrócić na trasę, ale w zaistniałej sytuacji lepiej było zrobić więcej kilometrów, by wyeliminować jak najwięcej zagrożeń.
Przy kolejnym punkcie… nr 8 sytuacja się powtarza… znów chodzimy ponad 25 minut w poszukiwaniu lampionu. Próbowałem nawet, w celu przyspieszenia, skontaktować się z bazą zawodów, ale bezskutecznie… tak kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt prób. Pomyśleliśmy, że wiele osób na trasie się pogubiła, stąd zapewne telefony się urywają… Wciąż niczego nie byliśmy świadomi… Punkt tym razem odnalazł Andrzej… Znów trzeba było gonić, nie tyle uciekający czas, co uciekające coraz szybciej ciepełko z organizmu. Powoli doładowania żelkami, czy izotonikiem niewiele pomagały… Prócz szybko uciekającej temperatury, gdy nawet na moment się przystawało, by zorientować swoją pozycję na mapie, organizm coraz bardziej odczuwał głód… Postanowiliśmy, że końcówkę w jak największej części przebiegniemy, by jak najszybciej mieć to już za sobą… Ileż można do cholery jasnej biegać w takich warunkach… ”dyszkę”, ”połówkę”… spoko, ale my mieliśmy już w nogach ponad 50 km i 8 godzin. Tempo byłoby całkiem fajne, gdyby nie te straty czasu na szukaniu punktów kontrolnych… oj sporo na tych wszystkich ”postojach” trwoniliśmy…
W drodze do 9-tki zobaczyliśmy już pierwsze wielkie szkody szalejącej wody… dobiegliśmy do wsi Biedrzychowice, a tam… ”O, ja pier***! Co to kur*** jest!? Masakra!” Takie były najczęściej padające z naszych ust słowa… jak z zaciętej płyty… innych słów brakowało. Widzieliśmy wodę wszędzie… gdzie by nie popatrzył tam rzeka, ba… cała wieś to jedna wielka rzeka. Już wtedy zaczęliśmy rozmyślać co może się dziać w Leśnej, wszak leży ona w dole, a skoro nieco wyżej widywaliśmy wielkie rwące strumienie, to tam musi być dopiero mokro. To były jedynie domysły, bo wiedzy faktycznej nie posiadaliśmy, a z bazą wciąż nie było kontaktu. Nie pozostało nam nic innego jak kontynuować bieg… Jak by nie patrzył, w naszym ówczesnym położeniu to i tak była najkrótsza droga do bazy w Leśnej, więc w długą… Zaliczyliśmy 9-ty punkt (ruiny zamku Rajsko) i chcieliśmy dalej przeć do 10-ki. W związku z tym, że konieczne było przedostanie się na drugą stronę jeziora, postanowiłem spróbować kolejny raz skontaktować się z organizatorem w celu ustalenia dogodnej drogi… Udało się! Niestety kiepsko było słychać, bo chyba telefon za bardzo opił się wilgoci. Ja z tej strony pytam o 10-ty punkt, a z bazy ktoś mnie pyta ”A po co Wam to?” Zbaraniałem… no jak… do potwierdzenia, odpowiedziałem… ”Panie! Bieg odwołany! Leśna zalana, baza zalana… tragedia! Auta na parkingu stoją w wodzie po szybę”… Ledwo było słychać, ale jednak… a słowo tragedia wręcz potrząsnęło. Przekazałem chłopakom wieści, po czym Adam zdenerwowany zadzwonił ze swojego, by dopytać się nieco więcej szczegółów, a głównie o stan aut… W tym momencie czar tej całej imprezy prysł… Teraz liczyło się tylko jak najszybsze dotarcie do Leśnej i oględziny stanu samochodu…
Po drodze napotkaliśmy auta uczestników, którzy wcześniej zrezygnowali i udało się im uciec z Leśnej zanim Straż wraz z Policją zamknęli wszelkie drogi dojazdowe i wyjazdowe z miasta. Opowiadali, że widoki są koszmarne, że woda jest wszędzie, a oni muszą krążyć do momentu, aż woda nie opadnie… Wówczas to Straż miała odblokować mosty dla kierowców. Nerwówka była coraz bardziej widoczna na naszych twarzach, a w dodatku doskwierał głód i uchodząca z ciała ciepłota… Już blisko, a tak bardzo daleko wciąż się wydawało… Wreszcie zeszliśmy do miasta widząc po drodze powyrywane wielkie płaty asfaltu na szosie, pozalewane w większości gospodarstwa, samochody… nawet po dach… Kataklizm! W Leśnej było tak samo, a nawet gorzej, gdyż leżała ona niżej… Rynek (niedawno co gruntownie remontowany) zalało na metr i to zaledwie w kwadrans… Aby dojść do bazy w szkole podstawowej szliśmy zalanymi kompletnie ulicami (wody powyżej kolan)… trudno byłoby stwierdzić, gdzie tak naprawdę znajduje się koryto rzeki gdyby nie widok mostu… Wkrótce doszliśmy do celu, do bazy… zauważyliśmy parking… O Matko! Jeszcze parę kroków, by zobaczyć w jakim jest stanie autko, którym my przyjechaliśmy… Jest lepiej! Szczęście w nieszczęściu… zalane jedynie do górnej granicy kół, tylko dlatego, że ten drugi parking był nieco wyżej… Chcieliśmy ustawić się tam gdzie większość, bliżej wejścia, ale przyjechaliśmy o północy, jako ostatni, więc nie było już dla nas miejsca… Jak się okazało… na szczęście nie było tego miejsca, bo w tamtym momencie najważniejsze było że silnik był suchutki i że można było odpalić…
Początkowo były plany noclegu w bazie… tak by Adam mógł zregenerować siły przed drogą powrotną… To tylko dwie godziny jazdy, ale po takim ekstremalnym wysiłku to były aż dwie godziny… Szykowaliśmy zatem wariant wyjechania autem na wyżej położone miejsce, a potem noc w bazie… Wszystko jednak zmieniało się jak w kalejdoskopie, z minuty na minutę myśli się szamotały… Najgorsze było to, że prognozy wciąż nie napawały optymizmem, a nadchodząca noc miała być deszczowa. Dowiedzieliśmy się również o tragedii jaka rozegrała się w Bogatyni, a ponadto dochodziły informacje o możliwych zrzutach wody z pobliskich zapór, jeziora bowiem były już wypełnione prawie po brzegi… To wystarczyło… do diabła ze zmęczeniem…! Adam od razu stwierdził, że chce wracać… powoli, spokojnie, ale do domu, bo jeśli nawet nie wydarzy się większa tragedia w samej Leśnej to nie wiadomo, czy będzie możliwość wydostania się z niej nazajutrz… Zjedliśmy trochę naszych zapasów, także ciepły posiłek regeneracyjny zapewniony przez organizatora, a potem szybkie doprowadzenie auta do porządku (wody w środku było niemało) i dyla… Pożegnaliśmy się jeszcze tylko z osobami, z którymi mieliśmy jakąś styczność w trakcie całego naszego pobytu w tamtych stronach… Poznałem Ewcię ze Szczawna Zdroju, a raczej ona mnie poznała… ;) Szkoda tylko, że okoliczności były dramatyczne, bo cała impreza mogła być naprawdę zajefajna… Pogoda jednak zdruzgotała wszystko… nie tylko miasto i okoliczne wsie, ale również morale uczestników i organizatorów…
Mimo wszystko mam nadzieję, że ”orgowie” się podniosą, że nie zaniechają na przyszłość organizowania podobnych imprez… Mam taką nadzieję, bo kilkakrotnie już brałem udział w rajdach organizowanych przez PTSM Lubań (polecam ”Łużyckie Wędrówki… 3 dni, 3 kraje, 3 wędrówki”… miodzio!) i chciałbym tam jeszcze nie raz się poszwendać lub pobiegać… W takich warunkach mam nadzieję, że biegłem po raz pierwszy i ostatni… gdziekolwiek!
P.S. Bilans biegowy "Izerskiej Wielkiej Wyrypy" to 63 km (min. 40 km przebiegniętych), a wszystko w czasie 10,5 godziny, z czego ponad 2,5 godz. zabrały nam punkty kontrolne... Na przyszłość trzeba nad tym popracować... na przyszłość, bo na pewno wezmę nie raz udział w imprezie na orientację... Spodobało mi się... jedynie szkoda, że ta pierwsza (debiut) miała taki a nie inny finał... Wielka szkoda...
Na zdjęciu... ja z Andrzejem na szlaku, który nam przerwała rzeka... w drodze do "PK 8"
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora kudlaty_71 (2010-08-14,11:22): ...ja lubię czytać, więc nie odpuściłem...i nie żałuję...może w przyszłym roku spróbuję... agawa (2010-08-14,12:06): O rany, rzeczywiście dużo tego, później przeczytam :) agawa (2010-08-14,12:07): Czy ty nie powinieneś zostać pisarzem? Marysieńka (2010-08-14,12:29): Ufff!!!! Ulżyło mi....że pisanie tego zajęło Tobie duuuużo więcej czasu niż mi czytanie...a może Ty na "raty" pisałeś??? Gratki...może kiedyś się odważę:))) Marysieńka (2010-08-14,12:36): Arturze...no wiesz..taki strumyczek rzeka nazywać:))) szlaku13 (2010-08-14,12:43): Oj Truskawko... widzę, że wciąż musisz sporo pracować nad pewnością siebie... ;) Więcej wiary, Kobito! ;))) szlaku13 (2010-08-14,12:45): Ale niby co Wojtku w przyszłym roku spróbujesz...? Przeczytać...? :)))) szlaku13 (2010-08-14,12:47): No i nie ma sensu tego zmieniać Darku... ;))) Grunt to czerpać zewsząd zadowolenie... ;))) szlaku13 (2010-08-14,12:50): Aga... nie mam cierpliwości do pisania... ;)))
Zawsze lubiłem dużo pisać... Kiedyś jak napisałem list do koleżanki (dawniej sporo korespondowałem w sposób tradycyjny) to się ponoć przeżegnała... ;))) Było tego, o ile dobrze pamiętam... 16 stron formatu A4, a ja pisałem dość drobnym pismem... ;))) szlaku13 (2010-08-14,12:51): Zapomniałem dodać, że nie był to żaden list miłosny, więc to nie było 16 stron wzdychań i westchnień... ;))) szlaku13 (2010-08-14,12:54): Marysiu... ja na raty to nawet nie kupuję... ;)
Bo... nikt mi nic nie chce na nie dać... ;)))
Ja już tak mam... długo mogę mieć lenia, bądź pustkę w głowie, ale potem jak złapie wenę to już płynę z tą falą... ;))) szlaku13 (2010-08-14,12:57): Nie rozumiem Truskawko Twojego tonu... mam się cieszyć czy juz popadać w traumę...? ;))) kudlaty_71 (2010-08-14,15:36): ...hmmm...Arturro...przeczytałem jednym tchem dzisiaj...a za rok może spróbuję się tam nie zgubić... szlaku13 (2010-08-14,18:53): Jednym tchem...? I nie dostałeś zadyszki? ;))) Gosiia (2010-08-26,09:48): Strasznie dużo wody lejesz, Arturo, w swoich tekstach..., a w tym pobiłeś rekord wodolejstwa ;). Aż wypływa z niego szeroki strumień spienionej, brunatnej cieczy, ze zdjęcia, zresztą, także ;)).
Dobrze, że silniczek się Tobie nie zalewa i zawsze pozostaje "suchutki" ;))). szlaku13 (2010-08-26,10:06): Zdemaskowany... ;(
Przez te wodolejstwo Leśna i okolice do dziś liżą rany...
Co do mojego silniczka... na razie nie szwankuje, ale czasami mnie krew zalewa... ;)))
|