|
| dejwid13 Dawid Furman Błażejowice Dla Elizki & Milenki
Ostatnio zalogowany 2024-12-05,11:22
|
|
| Przeczytano: 4218/10344249 razy
ARTYKUŁ | | | | |
|
Duch Sanu - Zakręcony Rollercoaster | Autor: Dawid Furman | Data : 2024-07-26 | Po UTM wyjątkowo szybko doszedłem do siebie, a przynajmniej psychicznie, bo już następnego dnia szukałem co mogłoby być moim kolejnym wyzwaniem. Wytyczne miałem dosyć proste - ma być długo i boleśnie (wiem, brzmi to strasznie masochistycznie), bo takie biegi kują nasz charakter niczym kowal rozgrzaną stal.
Biorąc pod uwagę regenerację po UTM i czas na przygotowanie się do kolejnego biegu, termin musiał przypadać w okolicach połowy lipca. Szybki przegląd „kalendarza biegów górskich”, gdzie znajduję imprezę pod nazwą Duch Sanu, który idealnie wpasowuje się w moje wszystkie założenia. Do tego realizowany jest w bardzo ciekawej formule. Otóż wypatrzony bieg odbywa się przez 24 godziny na pętli o długości 10km, gdzie na każdej z nich suma przewyższeń wynosi około 450m. Zabawa polega na tym, kto w ciągu doby wykręci najwięcej kółeczek. Przez taki czas można wykręcić trochę kilometrów, a jak łatwo policzyć, już przy 100km mamy 4500m przewyższeń. Ekipę organizatorów znam z marcowych zawodów, dlatego nie waham się i postanawiam się zapisać :-)
Ostatnimi czasy spodobało mi się rowerowanie (potocznej nazwy na „p” nie użyję, bo jeszcze oskarżą mnie o mowę nienawiści…), to w przygotowaniach do tego wyzwania postanowiłem trochę poeksperymentować, dlatego oprócz biegania postawiłem również na rower. Przez pierwsze tygodnie moje treningi wyglądały inaczej niż dotychczas, a mianowicie dużo roweru, mniej biegu. Jednak im bliżej dnia startu, to proporcje zmieniały się – więcej treningów biegowych, mniej rowerowych, ale za to konkretnych jednostek treningowych, a nie swobodnego młócenia kilometrów :-)
To co najbardziej mi się podobało w tej formule zawodów to fakt, że co 10km będę mógł korzystać z własnego prowiantu albo tego co zapewnia organizator na punkcie start/meta. Jest to naprawdę duża ulga, bo nie muszę nosić wszystkiego na plecach. Z tego też względu mój bagażnik przed wyjazdem wyglądał jak mały sklepik, bo można było znaleźć tam wszystko do jedzenia i picia, naprawdę czego bym tylko mógł zapragnąć podczas biegu. Smaki podczas takiego wysiłku zmieniają się, więc muszę być zaopatrzony na wytrawnie i na słodko :-)
Bieg zaczyna się w sobotę o 12:00 i zapowiadają upalny dzień. Skoro mam kawał drogi, żeby tam dojechać, to wyruszam już w piątek po pracy około 15:15. Niestety po drodze występują utrudnienia, dlatego przez wypadki i weekendowe wyjazdy innych, moja droga coraz bardziej wydłuża się. Na miejsce docieram około 21:00, po prawie sześciu godzinach jazdy. Okazuje się, że w tym urokliwym miejscu, tuż pod mostem przy samej rzece San, bawi się przy ognisku i „kiełbasce” 😉 cała ekipa Ducha. Na chwilę dołączam do nich, ale zmęczenie podróżą daje się we znaki, więc idę spać do auta.
O dziwo dobrze się spało, ale i tak wstaję już o 5 rano. Tradycyjne pytanie - co tu robić, kiedy jeszcze tyle godzin do startu? Powłóczyłem się chwilę po okolicy, zrobiłem mały rekonesans trasy, między innymi byłem zobaczyć słynny „Kozi garb”, gdzie tym razem trzeba będzie się wdrapywać, a nie jak to miało miejsce w marcowych zawodach, zbiegać (w sumie bardziej zjeżdżać na dupie). W międzyczasie zjeżdża się reszta biegaczy, są też starzy znajomi, których miałem okazję poznać na Duchu Pogórza. Na wspólnych rozmowach czas mija szybko i nie wiedząc kiedy to przeleciało, już jestem gotowy do startu.
Krótka, ale treściwa przemowa Dorotki (pani Organizator) dotycząca tego co można, a czego nie można robić w czasie trwania zawodów i po chwili odlicza od dziesięciu. Pierwsze pętla zaczyna się tak samo jak przy każdym biegu. Najpierw wystrzeliwują do przodu sprinterzy, tak jakby chcieli od razu nakręcić z 200km Zresztą, jak słyszałem przed samym startem pogłoski, że niektórzy są tak ambitni, że mają zamiar pokonać 170km...
No chwała im za to, tylko w swoim CV biegowym nie mają nic na poparcie tego, a najdłuższy zaliczony bieg górski mieści się w granicach 20-30km. Myślę: „nie ma co szaleć, trasa ich zweryfikuje, a jak nie trasa to na pewno słonko”, bo startujemy w samo południe, gdzie temperatura już jest wysoka, około 27°C, a ma dojść do 30°C. Po stracie jestem gdzieś na około 10-15 miejscu i powolutku robię swoje, bez spiny.
Pierwsze 600m płasko, tak dla zachęty, aż chce się biec. Wtedy nadchodzi mocny skręt w prawo, a tam już czeka uwielbiany przez wszystkich „Kozi Garb”. Po wdrapaniu się na „Garba” czeka jeszcze kawałek przyjemniejszego podejścia, a następnie 500m ostrego spadu, gdzie nogi już same lecą i nawet hamować się nie da. Praktycznie aż do samej mety pętli, powtarza się tak jeszcze 3 razy - mamy mocny podbieg i rura w dół. Najprzyjemniejszym odcinkiem jest zbieg do samej mety, bo około 1,5km długiego, nie za ostrego zbiegu. Po drodze wyprzedziłem paru sprinterów i po pierwszej pętli plasowałem się na 5 miejscu z czasem 1:06:22. Moim zdaniem pobiegłem zdecydowanie za szybko, a mając cały czas wgląd na wyniki i czasy, to zerknąłem jak tam czołówka pocisnęła - okazało się, że pierwszy pokonał pętlę z czasem 57min. Oj, na pewno to odpokutuje.
Na drugą pętle wybiegam bez zatrzymywania się, czyli nie uzupełniam prowiantu, ponieważ wszystko co potrzebne jeszcze mam ze sobą i mimo iż widziałem szaleńcze tempo pierwszego zawodnika, to postanawiam jeszcze trochę zwolni, żeby nie odpłacić tego później. Kawałek dalej doganiam mojego kolegę Rafała i razem spokojnie pokonujemy pętlę uprzyjemniając ją sobie na rozmowach. Tak mija nam czas, który przeleciał nie wiadomo kiedy i meldujemy się na punkcie start/meta. Przed startem założyłem sobie, że na punkcie będę zatrzymywał się co drugą pętlę, żeby uzupełniać zapasy i nie tracić zbyt dużo czasu. Tu podbiegam do mojego pit-stopu, za który robi mój bagażnik samochodowy. Zabieram coś do jedzenia i picia i wybiegam z punktu zostawiając Rafała, bo ileż to można czekać i tracić cenny czas.
Na kolejnych kółkach temperatura zaczyna być coraz bardziej odczuwalna, dlatego bardzo dużo piję. W plecaku mam dwa półlitrowe bidony - jeden z elektrolitami, a drugi z izotonikiem. Niestety w taki upał płynów zaczyna ledwie starczać na 10-cio kilometrową pętlę, dlatego na następne okrążenia zabieram już ze sobą trzeci bidon z colą, o pojemności 250ml. Musiałem też zmienić swoje założenia odnośnie postoju co drugie kółko, bo picia zaczyna brakować po każdej pętli. W międzyczasie, tak jak się spodziewałem, lider zaczyna bardzo mocno słabnąć i wyprzedzam go na czwartej pętli, tym samym wychodząc na prowadzenie. Z każdym kolejnym okrążeniem już tylko powiększam swoją przewagę.
Najgorsze jest to, że od pewnego czasu nie mogę już nic przełknąć ze stałych pokarmów, ale za to bardzo dużo piję. Dobrze, że wziąłem ze sobą dużo piwa bezalkoholowego, bo w jakiś sposób muszę uzupełniać kalorie, żeby nie tracić energii. Oprócz tego dobrze jeszcze wchodzi zupka z punktu organizatora - najpierw pomidorówka, a później rosołek.
Na siódme kółko zabieram ze sobą czołówkę, bo zaczyna się ściemniać i mimo iż temperatura obniżyła się dzięki czemu powinno się lepiej biegać, to tempo i tak spada. Trasa jest bardzo wymagająca - dużo wystających korzeni, kamieni i przeskakiwania przez rowy, a pokonywanie tych przeszkód w ciemności wymaga ogromnego skupienia, żeby nie wywalić się gdzieś i w ten sposób nie zakończyć zawodów zejściem z trasy przez kontuzję. Dlatego kolejne mocne zbiegi wyhamowuję na tyle ile się da, żeby przypadkiem nie zahaczyć gdzieś butem i nie pokoziołkować z górki. Niestety na efekty tych wymuszonych hamowań nie trzeba było długo czekać, bo już na kolejnym okrążeniu zaczynam odczuwać, że coraz bardziej zaczynają mnie boleć czwórki.
Mniej więcej w takich okolicznościach w końcu wpada upragniona setka, zaliczona w 13:06:20. Z tej okazji na punkcie otwieram piwko 0%, ale tym razem smakowe. Ot, taka mała nagroda, która dodała kopa. Od tego momentu wszystko co zrobię będzie już tylko przybliżać mnie do zwycięstwa, ponieważ kolega sprinter poddał się i zakończył zawody po 80km.
Nie będę ukrywał, że zrodziła się też mała pokusa, żeby spróbować pobić rekord trasy, który wynosi 150km w 22:30:37. Przy takim zapasie czasu są spore szanse, ale ból mięśni też jest coraz bardziej uciążliwy, a do tego problemy z jedzeniem… Więc robię sobie mały opieprz wewnętrzny, żeby skupić się na biegu, a nie na dyrdymałach 😊 chociaż znając swoją osobowość, to wiem, że jakby trzeba było to doczołgam się, ale swoje zrobię.
Po jedenastym okrążeniu wpadam na punkt i jak zwykle uzupełniam zapasy picia. Udaję się również po rosołek, żeby go szybko zjeść zanim ruszę dalej, a tam spotykam Rafała, którego jak się okazuje, właśnie zdublowałem, a więc mam jedno okrążenie przewagi nad drugim zawodnikiem. No to razem dojadamy zupę i wspólnie wyruszamy w trasę. Tym bardziej, że przez noc raźniej w towarzystwie, a poza tym co dwie czołówki to nie jedna.
Tempo dobraliśmy odpowiednie dla nas dwóch, bo mnie tak bolą czwórki, że na zbiegach muszę czasami zaciskać zęby, a kolega ma problemy z prawą stopą, więc razem brniemy przez te katusze. Razem jakoś przebrnęliśmy przez noc i na trzynaste okrążenie wychodzimy bardzo spokojnie, a do naszego dwuosobowego zespołu dołączą koleżanka, która przez noc była się wyspać. Na rozmowach we wspólnym towarzystwie czas szybko mija, ale patrząc teraz na wyniki, to było to tylko złudzenie - to okrążenie było najwolniejsze z wszystkich, ale sił też już brakowało.
Po dobiegnięciu na punkt czekam chwilę na Rafała i po raz któryś już kolega zagaduje się, czy tam jeszcze przy bufecie częstuje się. Postanawiam, że pobiegnę dalej i mówię: „ja już powoli biegnę, a Ty mnie dogonisz”. No ale tak się już nie dzieje, sam kręcę czternaste i piętnaste kółko. Na tym ostatnim jak zdałem sobie sprawę, że jednak mam szansę pobić rekord, to dostałem takiego kopa, że zacisnąłem zęby i powiedziałem do siebie: „taki kawał drogi przyjechałem, że coś muszę zostawić po sobie”.
Postanawiam też, że na tym okrążeniu dam z siebie wszystko i mimo iż będę miał jeszcze zapas czasu, to na następną pętlę nie wychodzę. W tym miejscu chciałbym przeprosić wszystkich, którym na trasie nie odpowiedziałem na pytania albo gratulacje, ale mając już w nogach tyle kilometrów i tyle godzin na zmęczeniu, to chciałem już po prostu mieć to wszystko za sobą. Na dodatek gdzieś w okolicach 147km na zbiegu uderzam mocno o korzeń i czuję jak środkowy palec pulsuje z bólu tak, że nie potrafię postawić stopy. No co za pech, tuż przed końcem okrążenia, kiedy była szansa poprawić rekord. Przechodzę do szybkiego marszu, ale mimo to strasznie boli. W końcu stwierdzam, że to już niecałe trzy kilometry i mimo piekielnego bólu zaczynam biec.
Gdy zbiegam do mety szczęśliwy, że to już koniec to z oddali słyszę jak wszyscy skandują: „szesnaste, szesnaste!!”. Nie powiem, że nie kusiło, bo serce bardzo by chciało, zapas czasu był. Jednak tym razem rozum zwycięża, bo przecież wszystko już tak mocno boli i zostałoby mało czasu na odpoczynek, który był ważny ze względu na kawał drogi, który musiałem jeszcze pokonać, żeby wrócić do domu.
Zanim dobiegam zerkam na zegarek i… Jest! Udało się chociaż tyle! Dystansu co prawda nie zwiększyłem, ale czasowo poprawiłem rekord trasy o 11 minut. Ostatecznie zawody te kończę z czasem 22:19:18. Jeszcze chwilę prosili mnie, abym dokręcił szesnaste okrążenie, ale grzecznie odmawiam i mówię, że to moje definitywne słowo. W ten sposobem zostało mi trochę więcej czasu na odpoczynek przed dekoracją, która planowana jest w południe.
Doprowadzam się do porządku i ruszam na pyszną szarlotkę dla finiszerów! Z tego miejsca chciałbym bardzo podziękować organizatorom, a w szczególności Dorocie, która tak ugościła, że można było poczuć się jak w domu, wśród swoich. Aż chce się tam wracać. Kto wie, może tam wrócę jesienią na Ducha Lasu, żeby skompletować zawody :-) Dwa biegi z trzech mam za sobą, w tym oba wygrane – oj kusi Duch Lasu, kusi...
Do domu oczywiście ciągnie mnie rodzina i sernik, który na pewno Żonka mi upiekła. Pozostaje tajemnicą – o jakim smaku? dlatego długo nie zastanawiam się i zaraz po dekoracji wsiadam w auto i gnam do domu :-)
Sernik był o smaku Oreo. Dziękuję Żonko :*
|
|
| |
|