2019-08-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Śliwicka Dyszka - bieg dla tracących nadzieję (czytano: 1655 razy)
Śliwicka Dyszka - bieg dla tracących nadzieję
Miniony rok, licząc od zeszłorocznego Półmaratonu Unisławskiego do tegorocznego, to rok mojego prawego kolana. Bolało raz mocniej, raz słabiej, ale odbierało przyjemność biegania. I pisania też.
Przytyłem, straciłem szybkość możliwą do osiągnięcia w moim wieku. Na treningi coraz częściej wychodziłem, żeby sprawdzić, czy jeszcze boli, niż z przyjemności biegania. Nieliczne starty motywowane były bardziej chęcią odświeżenia kontaktu z biegającymi przyjaciółmi, niż rywalizacji z nimi i z samym sobą.
Ostatnie dwa tygodnie to znaczna poprawa. Mogłem już biegać i szybciej i dłużej.
A zbliżała się Śliwicka Dyszka.
Ten bieg jest jednym z tych na których MUSZĘ być. Bo w Śliwicach mieszkał mój wujek, lider światowych rankingów wujkowych, bo mieszkają dwie sympatyczne kuzynki, bo lubię tą wieś, a jeszcze bardziej biegaczki i biegaczy z Biegających Śliwic.
W biurze zawodów tłumy. Limit dla tego biegu (razem z kijkarzami) to 700 osób i nie ma większego problemu, żeby go zapełnić. Od pierwszej edycji (tegoroczna była czwartą) bieg ten zbiera znakomite, bardzo zasłużone oceny. To nie tylko sam bieg, to element większego święta w Śliwicach. Jeśli można to porównać to Śliwce są mniejsza wersją Grodziska Wlkp.
Przed startem spotykam znajomych, ale nie ma ich zbyt wielu. Jednak jedno spotkanie bardzo mnie ucieszyło. Agnieszka powitała mnie swoim uroczym uśmiechem. Start w Śliwicach to jej pierwszy bieg po urodzeniu córeczki. Córeczka została pod opieka innej osoby, będą kibicować, a mama biega. To dla mnie zawsze piękne obrazki.
Jest ciepło, duszno. Moja ocena szans na dobry wynik jest krótka – każdy czas poniżej 55 min biorę w ciemno. Początek trasy pod górkę. Dalej też raczej pod górę, tylko czasem lekki bieg. Tak do Lińska. Tłum niesie, zegarek pokazuje tempo ok 5:25. Chyba za szybko dla mnie, ale biegnę.
W Liński jak zwykle kibice. To ok. 3 km. Za wsią strażacy postawili kurtynę wodną. Zatrzymuje się na 2-3 sekundy, żeby wręcz w tej wodzie wykapać się cały. Odżywam trochę.
Za Lińskiem trasa dosyć płaska, ale ciągle gorąco i duszno. Jakby biegnący przed nami zużyli całe dostępne powietrze. Średnie tempo spada i na zegarku pojawia się 5:31, potem 5:32. Wniosek prosty – nie zmieszczę się w 55 min. Ale biegnę. Chociażby po to, żeby ta męczarnia jak najszybciej się skończyła.
Przed Rosochatką krótki, ale mocny podbieg, potem lekko w dół. W Rosochatce kibice, kolejna kurtyna wodna, ostry zakręt i kierunek Śliwice. Zostały 3 km. Początkowo lekko pod górę. Zegarek pokazuje tempo w okolicach 5:35-5:40 a średnie 5:33. Za krótki dystans na odrobienie strat – myślę. Nie będzie czasu poniżej 55 min.
Ale…
Trasa Śliwickiej Dyszki ma w sobie pewną tajemnicę. Kiedy już masz dosyć, tracisz nadzieję na dobry wynik, myślisz o przejściu w marsz, ta trasa mówi „nie rezygnuj, pomogę ci, dasz radę”. I trasa zaczyna prowadzić lekko w dół. Nie jest to zbieg mocny, ale bardzo długi, chyba 1,5 km.
Początek nie wskazuje, że będę w stanie pobiec szybciej, tempo biegu nie rośnie, ale z metra na metr odzyskuję siły. I jednak powoli przyspieszam.
W oddali widać już górkę, na której jest cmentarz, a na nim grób wujka. Zbieg robi się mocniejszy, zegarek pokazuje mi tempo w okolicach 5:10 a średnie? 5:32, 5:31. Więc może jednak? Czuję się dobrze, więc brak informacji z pulsometru (pasek do wymiany) nie jest przeszkodą, by utrzymywać dobre tempo.
Długi zbieg kończy się przy śliwickim kościele. Potem krótko pod górę i do mety znowu lekko w dół. Spoglądam na zegarek – średnie tempo 5:29. Niby wystarczy, ale trasa może mieć kilka metrów więcej, więc nie zwalniam, a wręcz przeciwnie – staram się jeszcze przyśpieszyć . Meta. Czas 54:27.
Emocje pogoni za czasem poniżej 55 min mijają i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że przez cały bieg moje prawe kolano ani razu nie zaprotestowało!
Rozmawiam ze znajomymi, piję wodę, a w głowie myśl – znowu biegasz, znowu możesz myśleć o maratonie, jest dobrze!
Po biegu znowu rozmowy, spotkania. A w pewnej chwili podchodzi do mnie Michał, organizator biegu i pyta , czy mam wolne miejsce w samochodzie i czy mogę zabrać kenijskiego zwycięzcę biegu. Oczywiście! Michałowi się nie odmawia, z szacunku dla jego pracy. Kenijczyk to Comas Kyewa. Umawiamy się, że po dekoracji wracamy razem do Bydgoszczy.
Ruszamy w podróż. Kenijczyk, jak to biegacze z tego kraju, szczupły i niewysoki. I mówił po angielsku, tyle, że mój słaby angielski i jego w wersji kenijskiej nie były zbyt kompatybilne. Jednak trochę zdań mogliśmy wymienić. I kiedy pytałem go o różne biegowe i poza biegowe sprawy, to odpowiadając dodał jeszcze od siebie, że Polska to nice country.
Czasem zajął się swoją komórką, czasem rozglądał z zaciekawienie po mijanych okolicach, czasem o coś zapytał. Emanowały od niego pogoda ducha i…. dobre kosmetyki. I pomyślałem wtedy, że ten jego kolor skóry może w tym nice country ściągnąć na niego idiotyczną agresję. Że Polska może być dla niego nie taki nice country, bo Polska tylko dla Polaków, bo może muzułmanin, bo… Ech, szkoda słów. . .
Zawiozłem Kenijczyka pod oświetlony stadion Zawiszy, bo trwały tam właśnie Drużynowe Mistrzostwa Europy w Lekkoatletyce. Poprosiłem mojego pasażera o wspólne, pamiątkowe zdjęcie.
Dalej ruszyłem już sam. W wyjątkowo dobrym nastroju. Bo bieg bardzo udany, bo kolano wróciło do normy , bo spotkałem się z kuzynką i biegowymi znajomymi, bo poznałem kenijskiego biegacza, bo w głowie rodził się już pomysł na ten tekst. I chociaż zwykle nie słucham takiej muzyki, to kiedy z radia poleciało Coco Jambo Mr.Presidenta, to spawy w samochodzie trochę się wygładziły, a mi znowu w głowie zaświtało, że przecież ja…
miałem szczęście…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |