2015-05-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Najgorszy bieg w życiu (czytano: 3659 razy)
Powyższy tytuł sugerować może wieloznaczność. Jako, że na blogu z reguły zajmuję się sam sobą, pisząc: „najgorszy bieg w życiu” mam na myśli mój najsłabszy pod każdym względem występ. Dwa wpisy temu analizie jakościowej poddałem moje wszystkie dotychczasowe starty. Wyszło na to, że miałem 67 występów negatywnych. 23,4% w skali ogółu. Dużo? Mało? Uważam że niewiele. Z drugiej strony jest to jednak 67 frustrujących wydarzeń. 67 dołujących powrotów do domu. 67 powodów do zakończenia zabawy w sport. 67 analiz prześwietlających ostatnie tygodnie procesu treningowego, stan zdrowia i skład posiłków sprzed kilkunastu godzin. Czym sugerować się przy wyborze tego jednego, jedynego? Najgorszego z najgorszych. Prywatnego dramatu przez wielkie „D”.
Okazuje się, że nie muszę tworzyć bilansu za i przeciw w przypadku każdej z 67 porażek. Nie muszę wyłaniać występu z największą liczbą minusów przypisanych za wynik, miejsce, taktykę i samopoczucie. Mówię – „najgorszy start w życiu”, myślę – „Młodzieżowe Mistrzostwa Polski w Krakowie w 2002 roku”…
Aby dobrze zrozumieć dlaczego za ten start przyznaję sobie złotą malinę, albo raczej „ołowianą łydkę” trzeba wiedzieć, że nie tylko o wynik i zajęte miejsce tutaj chodzi. Anty-nagrody nie wręczyłbym sobie za ostatnie miejsca, na których plasowałem się w 1995 i 1998 roku. Ani za starty, w których osiągane rezultaty odbiegały o kilka klas od wyników wcześniej już osiąganych. Ani nawet za biegi nieukończone w 1998 i 2010 roku.
Młodzieżowe mistrzostwa Polski przypadające na rok 2002 „wymyśliłem” sobie dokładnie 5 lat wcześniej, nie wiedząc naturalnie gdzie będą rozgrywane. Jako, że stanowiłem tło zawodnicze dla juniorskiej czołówki, a nawet i średnich poziomem zawodników tej kategorii wiekowej, myślałem jakby tu maksymalnie wykorzystać swoje skromne możliwości motoryczne. Braków talentu nie zrekompensuje nawet najbardziej wytężone wyrobnictwo. Pierwsze lata treningu miały jednak to do siebie, że „oddawały” w każdym kolejnym sezonie nowymi rekordami życiowymi. Z każdym rokiem człowiek był coraz lepszy. W związku z tym, że kategoria młodzieżowca obejmuje aż trzy roczniki – 20, 21 i 22-latków, chłopski rozum podpowiadał, że najmocniejszy będę właśnie w roku 2002. „To będzie mój rok” – tak postanowiłem i do tego dążyłem. Pierwszy rok młodzieżowca był fantastyczny. Rekordy życiowe kolekcjonowałem hurtowo i wartościowo. 15:17, które uzyskałem na 5000m było pierwszym krokiem do realizacji „planu 2002”. Chciałem napisać – przyszło łatwo i bezboleśnie, jednak po krótkim namyśle wiem, że tak nie było. Owszem, życiówki biłem na zawołanie jednak było to wynikiem ciężkiej, wielomiesięcznej pracy. Jeżeli dało radę w tym sezonie, to dlaczego progres miałby wyhamować w następnym? Mimo iż byłem i jestem urodzonym sceptykiem sportowym zacząłem chyba bujać w obłokach. 14:45-14:48 – tyle zakładałem w kolejnym sezonie, no a to byłoby już niezłą bazą do ataku na wyniki w okolicach czternastu i pół minuty w tym wyśnionym roku 2002. Brałem do siebie historie niezwykłych progresów. Pamiętam słowa Daniela Lorenza z poznańskiej „Olimpii”, który zrobił jakiś gigantyczny skok w przeciągu jednego sezonu. Ostatecznie karierę zakończył na 14:10, a przecież jako junior był tak słaby jak ja.
Poszukując swojego miejsca w tym długodystansowym światku, uległem namowom dwóch przeszkodowców, abym spróbował właśnie „belek”. Dwaj wspomniani zawodnicy uparcie twierdzili, że 3000m z przeszkodami mam genetycznie zaprogramowane. Jeden z nich biegał ten dystans w 8:46, drugi 9:17. Marcin i Mirek. Ciężko było mi z nimi dyskutować, w końcu pierwszy jest moim Bratem, drugi -Tatą. Spróbowałem. Wyszło z tego 9:31 w debiucie. Żaden tam szał, ale w końcu zrobiłem II klasę sportową. Przy nadrobieniu braków technicznych i „obieganiu” powinienem w następnym roku zdjąć z 15 sekund. „15 w kolejnym i jest 9 minut” - pomyślałem. A 9 minut na przeszkodach to strefa w okolicach podium młodzieżowych mistrzostw Polski. Odległe o lata świetlne marzenie o medalu MP zaczęło być nieco bliższe. Tym bardziej moja obsesja na punkcie roku 2002, a w zasadzie jednej imprezy – narastała. Przy założeniu, że 2 ostatnie lata w rywalizacji młodzieżowców przetrenowałbym perfekcyjnie, któż to wie jaki wynik bym osiągnął. Pewnie nie 9:00, ale te 10 sekund wolniej było realne. Ale sport to loteria. Nie można go zaprogramować wykluczając kontuzje, zły stan zdrowia czy inne niezamierzone wypaczenia. Poza tym sport jest tylko podzbiorem życia i wszelkie w nim zawirowania zawsze będą wpływać na kształt elementów, z którego ono się składa. W dodatku zaburzenia w funkcjonowaniu jednego z tych elementów mają wpływ na kolejny. I następuje efekt domina.
W moim przypadku te dwa lata przed „godziną zero” przegrałem przez kontuzję i bałagan „okoliczności zewnętrznych”. Pierwszego z tych czynników, czyli urazu kolana nabawiłem się 16 kwietnia 2001 roku. 16 miesięcy przed spełnieniem snu o potędze. Termin wykluczenia z treningu zupełnie niefortunny, bo na 3 tygodnie przed rozpoczęciem sezonu. Kontuzja wyłączyła mnie na 4 tygodnie. W moim przypadku – ciężko regenerującego się muła, pogoń za tym co wypracowałem przez poprzedzające pół roku była już na starcie przegrana. Od końca listopada 2000 do połowy kwietnia 2001 wykonałem perfekcyjną robotę treningową pod każdym względem – zarówno jakości i objętości. A tu 4 tygodnie pauzy… Mogłem usiąść, płakać, wściekać się, jeszcze wtedy wyrywać włosy, albo zwyczajnie wziąć się znów do roboty. Wziąłem się do roboty. Było dramatycznie. Szukaliśmy z trenerem drogi na skróty, która jako tako miała mnie postawić na nogi. Czułem się jakbym biegał na zaciągniętym hamulcu ręcznym. Nie zbliżałem się do wyników z wcześniejszego sezonu, a tu przecież nie o „zbliżanie się” chodziło, ale o znaczny progres. Plan „Młodzieżowe Mistrzostwa Polski 2002” oddalał się coraz bardziej. Gdzieś tam w sierpniu zacząłem biegać nieznacznie lepiej. Pozwoliło mi to zająć 10. miejsce na młodzieżowych mistrzostwach Polski 2001 w biegu na 3000m z przeszkodami. Poprawiłem nawet rekord życiowy o… 85 setnych sekundy. To było jednak wciąż za mało. Starty, które w ciągu dwóch lat notowałem na „belkach” teoretycznie wykazywały progres, ale w praktyce były grzebaniem kolcami w miejscu: 9:31.15, 9:30.07, 9:29.22, 9:28.94. Zupełnie pod koniec roku, 10 miesięcy przed urzeczywistnieniem obsesji puściły mnie wszelkie blokady. W ostatnim starcie pobiegłem „dychę” w 31:55.
Było dobrze. Wystarczyło przepracować ten niespełna rok i jak najlepiej przełożyć moje plany z 1997 roku na tartan, jak się okazało – stadionu krakowskiej AWF. Czyli Kraków. Miesiące – grudzień, styczeń i połowa lutego przetrenowałem „jako tako”. Oznacza to mniej więcej tyle, że w 85% założeń. Oprócz jakiś drobiazgów, które momentami doskwierały fizycznie – nadwyrężony palec u stopy, czy ból pleców, problemem była moja głowa, a właściwie serce. Ten ostatni narząd spełniał zawsze rolę fabryki pracującej wyłącznie na produkt sportowy. A tu nagle połowę udziałów wykupiła Osoba. Zarządzanie centralnym narządem układu krwionośnego przez zwalczające się panie prezes - Osobę i Królową Sportu nie prowadziło do niczego dobrego. Obydwie miały swoje wizje dalszego kierunku pracy firmy „Serce”. Oczywiście każda widziała to zupełnie inaczej. Konflikt nie przeszkadzał jednak na tyle, aby zupełnie wypaczać sens procesu treningowego. W lutym podczas 20-kilometrowego wybiegania poczułem przeszywający ból ścięgna Achillesa. Było to o zgrozo – w walentynki… 4 tygodnie przerwy! Zacząłem truchtać 10 marca. Potrenowałem miesiąc po czym bardzo osłabiony udałem się na badanie krwi. Źle to wyglądało – hemoglobina 12.6, krwinki czerwone 4.30, żelazo 52 mikrogramy na decylitr. Odpocząłem tydzień i wróciłem do treningu. Po bezawaryjnym zaledwie 18-dniowym okresie biegania zachorowałem na anginę… 10 dni przerwy. Stan fizyczny odarł mnie z wszelkich nadziei na jakikolwiek dobry występ w sezonie. Nieporządek w sferach pozasportowych powodował, że głowa też znajdowała się poza stadionem.
Po 4 tygodniach ciągłego treningu od wyleczenia anginy wystartowałem. I tu zaskoczenie – pobiegłem 3000m w 8:48.93. Bieg bez zgrzytów, w miarę przyjemny i równy, w układzie – pierwsza połowa w 4:24, druga wiadomo. Wynik uspakajający. Oczywiście aby myśleć o rezultatach w okolicach 9 minut na tymże dystansie, ale z przeszkodami, wypadało płaskie 3km biegać w około 8:30. Miałem jednak jeszcze 2 miesiące na pogoń za formą.
Ten okres przepracowałem przyzwoicie. Nie było już drastycznych przerw, urazów czy infekcji. Była natomiast bezsenność, o której już kiedyś na blogu pisałem. Jednego ze zgrupowań sportowych przed młodzieżowymi mistrzostwami Polski nie przespałem. Zasypiałem 5-6 rano. Pomiędzy treningami zdarzały się drzemki. Stan dyskomfortu jest wówczas olbrzymi. Opisuję to zawsze jako wrażenie „bycia pogniecionym”. Inaczej nie potrafię. Po zakończeniu obozu wystartowałem w biegu na 2000m. Ku mojemu zaskoczeniu biegało się rewelacyjnie. „Poleciałem” 5:36.64 kończąc ostatnie okrążenie w 62 sekundy z hakiem, co w moim przypadku jest wyczynem niebywałym.
I tak we względnie dobrej dyspozycji dobiłem do końca planu „MMP 2002”. Było nieźle. „Materiał przygotowawczy” w tym ostatnim okresie przerobiłem dobrze. 5x1km po 2:55; 2x4km z płotkami po 3:35; 3x1km z płotkami po 3:04 + płaskie 400m w 61 sekund; 8x500m po 1:21. Wszystkie te akcenty w zdrowiu i na znacznym poziomie treningowej przyjemności.
No i nadeszły te dni – 23 – 25 sierpnia 2002. W ostatnim z nich start. Pojechałem do Krakowa tak nakręcony, tak zaprogramowany i tak wydawało mi się – dobrze zmotywowany, że utwierdziło mnie to w przekonaniu o doskonalej kondycji mentalnej. Chyba jednak ten stan przekroczył cienką linię pomiędzy pożądanym poziomem adrenaliny, a zwyczajnym strachem. Przez 3 dni spędzone w Krakowie lęk żarł mnie od środka. Start miałem w niedzielę około godziny 17:00. Czas od rana spędziłem w pokoju. Zupełnie niepotrzebnie odizolowałem się od tego co działo się na stadionie. Byłem tak zestresowany, że mimowolnie drgały mi mięśnie, a właściwie można powiedzieć, że cały się trząsłem. Gdybym podszedł do sprawy na luzie i z realnym planem na sam bieg, pewnie efekt końcowy mieściłby się w granicach przyzwoitości. Ale program „MMP 2002”, który wgrałem 5 lat wcześniej wrósł w mój procesor tak głęboko, że sterował mną zupełnie poza moją kontrolą.
Na rozgrzewce cała paka przeszkodowców odliczyła się w komplecie z Kubą Czają, który miał rezerwację na złoto i pewnym, srebrnym Grzesiem Walaszkiem. Efektem końcowym przedstartowego strachu (nie lęku! strachu!) jest paraliż. Tego doświadczyłem tuż przed godziną 17tą. Po wszelkich czarach zawierających w tych ostatnich kilkudziesięciu minutach – rozgrzewkę, zmianę butów na kolce oraz indywidualne, magiczne zabiegi staliśmy całą dwunastką na starcie. Strzał! Całe 5 lat planów i marzeń rozgrywanych w głowie, działo się tu i teraz. Niestety już na samym początku nastąpił incydent. Biegłem ukryty gdzieś w środku grupy więc przeszkody przyszło mi atakować „na wyczucie”. Po 200m, pokonywałem pierwszą belkę. Będąc już w fazie lotu z innym zawodnikiem (chyba Sylwkiem Hryniewickim), z przerażeniem zauważyłem, że przeszkoda odjeżdża mi kilkadziesiąt centymetrów do przodu. Zawodnik biegnący przede mną nie zauważył bariery, co za tym idzie w ogóle jej nie zaatakował i na pełnej prędkości uderzył w nią miednicą. Siła była wystarczająca, aby pchnąć belkę do przodu. O pokonaniu jej nie było mowy, ale cudem, bezkolizyjnie udało się na nią wskoczyć dwoma kończynami. Dolnymi całe szczęście. W rezultacie oznaczało to zatrzymanie się do zera.
Walka trwała dalej. Zupełnie bezmyślnie forsowałem tempo nieadekwatne do mojego poziomu. Straciłem resztki racjonalnego myślenia. No cóż, wgrany przed laty sterownik działał niestety perfekcyjnie… Pierwszy kilometr w 2:56 był zwiastunem katastrofy. To było zaciągnięcie kredytu bez zdolności jego spłaty w kolejnej fazie rywalizacji. Połowa dystansu w 4:30. Dokładnie na 9:00. Na 286 biegów w życiu tylko dwukrotnie zapomniałem o twardym stąpaniu podczas startowej rzeczywistości. W tym przypadku to nie było zapomnienie a zaprogramowanie znacznie wcześniej. W odniesieniu do mojego poziomu porwanie się na 9 minut było szaleństwem. Ale te 2 lata poprzedzające „MMP 2002” jakaś pokrętna analiza 15-sekundowych progresów rocznie ukierunkowała mnie na to niepoważne 9:00.00.
Po pokonaniu wspomnianych tysiąca pięciuset metrów zaczęła się katastrofa. Jej rozmiary były okrutne. Zwolniłem poza granice wszelkiej przyzwoitości. Dobrze, że nie wiem w ile pokonywałem kolejne okrążenia do mety. Nietrudno jednak policzyć w jakim czasie przebiegłem drugiego „półtoraka”… Minęli mnie wszyscy. Z perspektywy czasu zastanawiam się czy lepszym rozwiązaniem byłoby zejście. Wówczas twierdziłem, że nie ma nic gorszego niż bieg nieukończony. No to ukończyłem. Na 12. pozycji, a jak wspominałem wcześniej – dwunastu stanęło na linii startu. Ukończyłem z wynikiem, który rozpoczynała liczba dwucyfrowa… 10:03.63. Katastrofa, kompromitacja, degradacja, taka sytuacja – jak mawiał pewien gwiazdor z kanału YouTube.
Patrzę na wyniki i gdybam. Co można było zdziałać przy idealnie przepracowanych dwóch latach i spokojniejszej egzystencji w tymże czasie. 9:11.73. To wynik mojego kolegi Jarka Pałczyka. Dał mu szóstą pozycję. Śmiem twierdzić, że te 9:10 to był realny pułap, na który byłem w stanie się wznieść przy spełnieniu powyższych warunków. Gdybanie to jednak proces bezcelowy, odrealniony i nie mający wpływu na faktyczną ocenę tego co już było.
Na przeszkody nie mogłem patrzeć przez dekadę. Nigdy tego dystansu już nie tknąłem. Rany chyba się zabliźniły, bo chodzi mi po głowie start w perspektywie przyszłorocznych zmagań weterańskich. Moi doskonali koledzy – Artur Kern i Marcin Nagórek podzielą się zapewne dystansami płaskimi od 800 do 5000m. Dla mnie zostaną „belki”. Przynajmniej mam taką nadzieję. Poza tym pisząc o Bronisławie Malinowskim, za punkt honoru postawiłem sobie chociaż raz 3000m z przeszkodami przebiec. Wiem jedno – niczego już nie będę sobie wgrywał.
P.S.
MMP 2002, Kraków, 3000m prz
1. Jakub Czaja – 8:46.37
2. Grzegorz Walaszek – 8:53.96
3. Sylwester Hryniewicki – 8:56.30
4. Paweł Obarski – 9:01.07
5. Dariusz Wróbel - 9:06.00
6. Jarosław Pałczyk – 9:11.73
7. Marcin Kunda – 9:12.94
8. Michał Smalec – 9:13.67
9. Robert Pawlak – 9:13.93
10. Piotr Cieśla – 9:26.47
11. Tomasz Walerowicz – 9:44.58
12. Łukasz Panfil – 10:03.63
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu sojer (2015-05-29,23:34): Głowa jest jednocześnie najbardziej fascynującą i przerażającą częścią naszego ciała... snipster (2015-06-01,13:51): taki jest właśnie sport, czasem wyjdzie, czasem nie... jednak najbardziej dotkliwe są te momenty, kiedy nie wychodzi, a człowiek chciałby, żeby akurat wtedy i tylko wtedy wyszło
|