2012-09-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Biegiem wokół Mount-Blanc cz.1 (czytano: 5783 razy)
Sam bym tego nie wymyślił.
Od słowa do słowa, najpierw nieśmiało rzucone hasło, później coraz bardziej wyraźne zachęty.
W końcu moja pierwsza żona mówi, abym się zdecydował.
No i stało się.
Zapisałem się na jeden z biegów The North Face Ultra – Trial Du Mount-Blanc.
Wybór padł na TDS, w którym trzeba pokonać 112 km z przewyższeniami 7150m.
Najpierw oczekiwanie na losowanie, którego w końcu nie było, ponieważ liczba zgłoszonych nie przekroczyła limitu, czyli 1400 osób.
Teraz opłaty, badanie lekarskie i...klamka zapadła – 26 sierpnia 2012 wyjazd.
Ostatnim sprawdzianem miał być czerwcowy Bieg Rzeźnika, podczas to którego chciałem przebiec tzw. Hardcora, czyli 100 km.
I szok!
Bieg zakończył się dla mnie już na 5 km, kiedy to poczułem, że coś niedobrego dzieje się z moim kolanem
Doczołgałem się jeszcze do Smereka na 56 km, ale tam zakończyłem.
- Całe przygotowania na marne – pomyślałem wtedy.
- A o TDS-ie mogę zapomnieć…
Robert pocieszał mnie , że jeszcze nie wszystko stracone i muszę wierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Ale jak tu wierzyć, że wszystko będzie dobrze jak kolano boli i po dwóch dniach spuchło jak bania.
Zaczęły się wyjazdy do ortopedy.
Najpierw do Warszawy, później rezonans w Oleśnicy, zdjęcia posturograficzne w Krakowie i w tym też mieście ostatnia wizyta, po której musiałem się jeszcze udać na zastrzyk do Ostrowa Wlkp.
Przez cały ten okres – a trwało to ponad 2 miesiące – w ogóle nie biegałem .
Na ostatniej wizycie Pan P. powiedział mi, że mam szpotawość kolan, prawą kość strzałkową grubszą o 9mm. od lewej, lewa kość piszczelowa zachodzi gdzieś za rzepkę o kilka cm bardziej niż w prawej.
Później przeszedł do kolana i oznajmił, że wygląda znacznie gorzej niż na mój wiek przystało, że są przecieki, przewężenia, zgrubienia itp. ale wielkiej tragedii nie ma.
Zaniepokoiła go tylko spuchnięta kość piszczelowa, lecz przyznał, że za bardzo nie wie o co chodzi.
Potem powiedział, że najprostszym sposobem na moje dolegliwości byłoby odcięcie obydwu kości pod kolanem , zeszlifowanie ich i połączenie na nowo.
Na koniec oznajmił, że w moim przypadku najlepiej byłoby kontrolować co rok kolano rezonansem a tymczasem…..( i teraz powiedział coś co zwaliło mnie z kolan, czy może raczej z nóg).
- Proszę przebiec sobie 30 km i sprawdzić kolanko, i musi Pan sobie sam odpowiedzieć szczerze , czy może pan dalej biegać , czy nie.
Kiedy ochłonąłem odezwałem się nieśmiało.
- Wie Pan, za dwa tygodnie mam taki bieg , tylko trochę dłuższy od 30 km.
- A co to za bieg- zapytał
- Maraton Karkonoski...po kamieniach...i 44 km...
-....Hmm. Myślę ,że niech pan pobiegnie , tylko proszę życiówki nie bić.
Tak oto szczęśliwy wyszedłem od lekarza pełen nadziei, że może jednak się uda.
Pierwszy krótki bieg to wielkie rozczarowanie.
Zaczęło znowu boleć.
Niby jakoś inaczej , ale jednak bolało.
Drugie wyjście na 6 km też nie było zbyt udane.
Kolanko doskwierało delikatnie, więc nadzieja zaczęła znowu upadać.
Do trzech razy sztuka.
Poleciałem na ostatnią ósemkę przed Karkonoskim.
Znów nadzieja zawitała w moim sercu.
Kolanko pobolewało, ale coraz mniej.
Zaczęły mnie boleć więzadła, ale nimi ortopeda nie kazał się przejmować :)
Karkonoski przebiegłem bez większych przygód na limit.
Później 2 tyg. przerwy i zrobiłem sobie imprezę na orientację ( 50 km).
Więzadła kolankowe trochę jeszcze bolały, ale z każdym dniem było coraz lepiej, więc i humor przed TDS się poprawiał.
W końcu nadszedł termin wyjazdu.
Moja pierwsza żona Krystyna wraz z moim pierwszym synem odwieźli mnie do Opola, gdzie zbierała się cała nasza ekipy.
A oto pełny skład naszej ekipy:
Natalia Haczyk – TDS, żona Jarka, wiceprezes Bieg Opolski
Jarek Haczyk – mąż Natalii, nie startujący, bo Go złośliwcy nie wylosowali
Jasiek Pinkosz – CCC, ze Śląska, napisałby ktoś kto Jaśka nie zna, ale ja Go znam wiec napiszę : z Zabrza
Artur Góralczyk – UTMB, właściciel i kierowca wiozącego nas samochodu, prezes Bieg Opolski
Radek Ertel – TDS, piszący te słowa pierwszy mąż swojej żony Krystyny.
Zapakowaliśmy sprawnie bagaże i tylko dzięki temu , że na dachu zamontowane były dwie „trumny” wszyscy zmieściliśmy się do samochodu.
Jedną z tych trumiem chciałem sobie zarezerwować na powrót, ale okazało się , że chętnych jest więcej:)
Podróż autostradami przebiegała sprawnie , wiec już po kilkunastu godzinach sunęliśmy zatłoczonymi drogami Szwajcarii i z każdą chwilą zbliżaliśmy się do celu naszej podróży czyli Les Houches oddalonego o kilka km. od Chamonix.
Chociaż miasto tysiąca banków było dość daleko od nas, po przekroczeniu granicy niemiecko –szwajcarskiej, z lubością cytowaliśmy zdanie z pewnego świetnego polskiego filmu:
- Zurych!!! Tu się oddycha!
Po drodze odwiedziliśmy przeurocze miasteczko Mountroux nad Jeziorem Genewskim.
Śliczna miejscowość, więc z przyjemnością poświęciliśmy 2 godzinki na spacer po tej mieścinie.
Okazało się, że nie tylko my przechadzaliśmy się po Montroux.
Robił to już przed nami jakiś Fredy Mercury, któremu nad brzegiem pięknego jeziora wystawiono pomnik( chyba jakiś biegacz , bo taki szczupły…).
Sprawdzałem potem na listach startowych UTMB, CCC i TDS czy jest tam jakiś Mercury, ale na żadnej z nich go nie znalazłem.
Później zatrzymaliśmy się przy pięknym zamku Chilon, leżącym oczywiście nad równie pięknym Jeziorem Genewskim.
Po tej uczcie rekreacyjno-kulturalnej ruszyliśmy w dalszą drogę ku granicy szwajcarsko-francuskiej.
Nie wiem, czy to przyciskający mnie do drzwi na ostrych zakrętach Jasiek, czy też otaczające nas widoki powodowały że obserwowałem przesuwające się za oknem obrazy z zapartym tchem.
Niebawem wjechaliśmy do Chamonix, również z zapartym tchem, ale znowu nie wiem , czy powodem tego nie był fakt , że strasznie chciało mi się za tzw. potrzebą.
Artur z Jarkiem pojechali szukać miejsca do zaparkowania , a ja usiadłem na kamiennym słupku i chłonąłem atmosferę tego pięknego, olimpijskiego miasteczka.
Dookoła otaczały mnie góry.
Z przodu strzeliste , majestatyczne, pozbawione drzew , ośnieżone szczyty, a za plecami porośnięte gonnymi świerkami strome zbocza, poprzecinane co kilkaset metrów linami wyciągów i kolejek narciarskich.
Dosłownie co chwilę mijali mnie trenujący biegacze, kolarze oraz przedstawiciele wielu innych dyscyplin sportowych nie wyłączając paralotniarzy, którzy może tak blisko jak biegacze mnie nie mijali, ale krążyli nad miastem, by po chwili zniknąć mi z oczu za jakąś górką lub wysokim hotelem.
Po godzince ruszyliśmy do naszego hoteliku w Les Houches.
Po przybyciu na miejsce, jak każdy prawdziwy , szanujący tradycje Polak, kupiliśmy w miejscowym sklepie dwie zgrzewki piwa i zasiadając na hotelowym parkingu zanurzyliśmy z rozkoszą usta w chmielowym napoju.
Mieliśmy wynajęty 10 osobowy apartament.
Czekając na pozostałą piątkę upichciliśmy sobie jakieś pożywienie.
Niebawem nadjechali:
Rafał – TDS
Magda- CCC
Monika – dziewczyna Rafała, turystka i kibicka
Marta i Asia – nie startujące koleżanki Rafała, także turystki i także kibicki.
Marta znała biegle język francuski, więc co rusz zadręczana była pytaniami z cyklu: a co to znaczy... , a jak się mówi..., a jak powiedzieć...
Trzeba przyznać ,że dzielnie wytrzymywała to wszystko do samego końca naszego pobytu.
Zaczęły się pierwsze dyskusję o biegu i o pogodzie mającej wg prognoz niebawem się zmienić diametralnie i to z pewnością nie na lepszą.
Póki co, pogoda była wspaniała, a widok gór, roztaczający się z naszych okien po raz kolejny zapierał dech w piersiach, z tym ,że teraz to już na pewno były tylko widoki.
Następnego dnia odebraliśmy pakiety startowe.
Organizacja wzorowa.
Najpierw dostałem się w ręce sprawdzających , czy posiadamy wszystkie niezbędne do biegu rzeczy.
Mój pan mówił tylko po francusku i miałem problem, aby pokazać mu kurtkę przeciwdeszczową.
Moja deszczóweczka nie była zbyt fachowa, wiec bałem się , żeby mnie pan nie zawrócił.
Zaklinałem się , że jest super( ta kurtka oczywiście), gut, very nice,fantastic, a nawet wyjechałem z... anty rain :)
Pan z uporem maniaka nie chciał mi jednak tej kurtki zaliczyć jako przeciwdeszczowej i kiedy już zwątpiłem, on nagle podniósł leżącą obok kurtkę, którą wniosłem ze sobą na salę , ale nie należała do wyposażenia.
Podniósł ją i z radością podsunął mi ja pod twarz i powiedział
Oooo! Jest!
A przynajmniej mi się zdawało, że tak powiedział.
Przytaknąłem ochoczo i już dalej bez żadnych problemów pokonywałem kolejne punkty.
Przy następnym stoliku otrzymaliśmy numer, potem przyczepili nam do plecaków chipy, a później założyli na rękę niebieską wstążkę z napisem TDS
Na końcu otrzymaliśmy bileciki z minutą odjazdu autobusy i worek na rzeczy , które możemy zostawić na mecie.
Po południu zrobiliśmy małą wycieczkę.
Najpierw kolejką linową na Bellevue ( 1801m), później tramwajem Mount –Blanc w kierunku Mount-Blanc.
Wysiedliśmy na wysokości ok.2100 i dalej weszliśmy sobie na 2500 m, aby po chwili wejść jeszcze metr wyżej czyli na 2501m
Jarek z Natalią poszli dalej , a Artur, Jasiek i ja zostaliśmy na tych 2501.
Widoki były rewelacyjne, więc posiedzieliśmy pół godzinki i ruszyliśmy w drogę powrotną
Następny dzień minął mi już na przygotowaniach do biegu.
Adrenalina zaczęła bardzo powoli rozchodzić się po moim ciele.
Pogoda była prześliczna, ale zaczęliśmy otrzymywać „esemesy”, że zapowiadają się fatalne warunki.
Faktycznie, po południu pogoda się popsuła i przyszły burze i silne deszcze.
Otrzymaliśmy kolejnego „esemesa”, który nakazywał nam zabrać ze sobą czwartą warstwę odzieży.
Pakowanie plecaka szło opornie.
Wszyscy mieli plecaczki o poj. 13l wzwyż, tylko ja zabrałem ze sobą 8 litrowy.
Koniec końców jakoś to wszystko upchałem i …rozpoczęło się odliczanie do startu.
Wszyscy zaczęli mnie wyganiać z salonu, abym poszedł wreszcie spać, ale jakoś nie miałem ochoty.
W końcu ok. 22.00 zostałem zaprowadzony za ucho do łóżka.
Cóż było robić.
Nastawiłem budzik na 3.15 i wsłuchując się w odbijające się od dachu krople deszczu poszedłem spać.
Już za niespełna 8 godz. miał się rozpocząć mój najtrudniejszy bieg : SUR LES TRACES DES DUC DE SAVOIE ,bieg, który w tłumaczeniu na nasz język brzmiał zupełnie niegroźnie a wręcz bajkowo, a mianowicie : ” Na książęcym Szlaku”
Na zdjęciu piękne Jezioro Genewskie a na ławce jakiś żul.Chociaż to chyba nie żul, bo żul byłby chudszy
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu renia_42195 (2012-09-06,19:37): A kiedy będzie ciąg dalszy? Czytałam, czytałam i się skończyło :) Kedar Letre (2012-09-06,20:05): Jeszcze będziesz miała dosyć ,bo dopiero jestem na 60 km a już mam 9 stron :) tdrapella (2012-09-06,20:16): Radek, dawaj druga czesc! Zanim przeczytam bedziesz kolejne :) adamus (2012-09-06,21:23): To za rok biegniemy UTMB ?? Tj. Ultra Trail du Makowski Beskid :))
dario_7 (2012-09-07,07:46): Czytam z otwartym "dziobem"... i zazdrość dupsko mi ściska... :))) miniaczek (2012-09-07,08:23): ja już jestem podniecony na samą myśl, że moze za rok...:) Inek (2012-09-07,08:30): Właśnie jadę do Krynicy na dyszkę, ale czytając Ciebie wydaje mi się, że jadę na jakieś "wczasy pod gruszą" :) Kedar Letre (2012-09-07,09:32): Już wklepuję kolejną - Tomek. Kedar Letre (2012-09-07,09:33): Mireczku, ja nie wiem co będę robił za tydzień, ale kto wie... Kedar Letre (2012-09-07,09:34): Darku, nic nie stoi na przeszkodzie abyś był tam i przeżywał to samo za rok. Naprawdę warto tam być. Kedar Letre (2012-09-07,09:35): RAfał, nie MOŻE, tylko NA PEWNO! Kedar Letre (2012-09-07,09:36): Powodzenia w Krynicy! renia_42195 (2012-09-07,11:17): mnie też "pożera" zazdrość. Czytałam już następną część i nie mogę doczekać się następnej :) jacdzi (2012-09-07,11:23): Radek zamiec te pornograficzne zdjecia z Krakowa i kto, pod nieobecnosc Krysi, zaprowadzil Cie za ucho do lozka??? kokrobite (2012-09-07,11:30): Szacunek dla tego lekarza, że nie poszedł - jak wielu panów jego profesji - na łatwiznę i nie zakazał Ci biegania. Co do żuli - oni rzeczywiście są wszędzie :-) mamusiajakubaijasia (2012-09-07,12:40): Bo to jest żul-sybaryta, żul-smakosz, żul-siłacz, żul-..., słowem nie jest to zwykły żul; to "żul-unikat" :) Marysieńka (2012-09-07,19:39): Radziu...trafiłeś do równie mądrego ortopedy co ja:))) Rufi (2012-09-07,20:59): "szanujacy tradycje Polak" hehehe :-). Ja tradycję zachowuje na nartach, przed biegiem nie. Moze ponartujecie z nami w grudniu? :-) Jasiek (2012-09-07,21:30): Po okrojonym CCC miałem pewien niedosyt... do dzisiaj, bo teraz mogę sobie jeszcze przelecieć TDS-a ;) ikusia (2012-09-11,23:38): a ja dopiero dzisiaj dorwałam się do kompa - jestem po pierwszej części i miałam iść spać ale jak tu iść jak są już kolejne dwie? ;)
|