2010-05-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton numer 6 - Praga 2010 (czytano: 1450 razy)
W końcu się udało. Przebiegłem cały maraton bez marszu ! Od startu do mety ! Jeeeest ! Ale po kolei.
Do Pragi dotarliśmy w czwartek. Swoje służbowe sprawy załatwiłem w czwartkowy wieczór i piątkowy poranek. Potem zjedliśmy z Izą i Ivanem obiad w wegetariańskiej restauracji przy rynku (Praga to istny raj dla wegetarian – obiadki w restauracjach palce lizać) i pojechaliśmy na Expo po numer i pakiet. Tam zapisaliśmy Izę na Eco-Walka, odebraliśmy gadżety a na stoisku Mizuno sprawdziłem ustawienie stóp i kupiłem dwie koszulki – w tym pomarańczową startówkę na bieg. Później jeszcze długi romantyczny spacer po Moście Karola i starym mieście i w końcu zmęczeni wróciliśmy do hotelu.
W sobotni poranek dokończyliśmy zwiedzanie Pragi i udaliśmy się ponownie na Expo gdzie spotkaliśmy Kluseczke, Artura i towarzyszącego im „Papę”. Trochę poplotkowaliśmy, zgodnie skrytykowaliśmy makaron i udaliśmy się zwiedzać miejsce startu.
Niedziela rozpoczęła się od …. zorganizowanej przez orgów mszy dla maratończyków o 7:30. Godzina jak na niedzielę masakryczna ale okazało się ze ksiądz to też maratończyk. Nie było wątpliwości gdy po mszy włożył rajtki, koszulkę i wybiegł z kościoła na rozgrzewkę przed maratonem.
Z kościoła do startu było niedaleko. Wypiliśmy jeszcze ciepła herbatkę i udaliśmy się z Izą do sektora dla numeru 3750. Szliśmy, szliśmy i okazało się ze to sektor … ostatni. No tak – przecież nie ma wątpliwości że tam jest moje miejsce.
Po pięciu „dochodzonych” maratonach cel mógł być tylko jeden – dobiec jednym ciągiem (z wyjątkiem wodopojów) do mety bez względu na czas. Jak dobiegnę to nie ma siły – musi być „życiówka”. Do pobicia było 4:33 z zeszłorocznego Kamusa.
Strzału nie słyszałem. Nim doszliśmy wąską uliczką do kreski minęło ponad siedem minut. Zacząłem wolno - postanowiłem nie przekraczać (nie biec szybciej niż) 6:00 min na kilometr. Garmin pilnował, a ja zaliczałem kilometry po 6:05, 6:10. Lekko, łatwo i przyjemnie. Zdziwiłem się tylko że pierwsze kilometry u mnie nie pokrywają się z wyznaczonymi (ja miałem słupki szybciej), ale jakoś postanowiłem nie zawracać sobie tym głowy. Na trzecim kilometrze dogoniłem dwa niebieskie ludziki z Warszawy. Szukałem ich na starcie a znalazłem na trasie. Z Olgą i Arturem dobiegliśmy tak spokojniutko do 10 km. Tam Kluseczka zagubiła się nam gdzieś w tłumie między bananami, izotonikami i gąbkami. Jako ze tempo Artura było dla moich planów troszkę za wolne pożegnałem się też z nim i zacząłem rozglądać za małżonką. Iza zrobiła nam kilka zdjęć (Artur biegł zaraz za mną), szybkie „buzi” i pobiegłem dalej.
Na „U Prikopa” kostka brukowa zaczęła wkurzać kostki i kolana, na szczęście przy wolnym biegu dawało się to wytrzymać. Przy „Narodnim divadle” skręciliśmy w lewo i od tego momentu prawie cały czas biegliśmy w odkrytym terenie wzdłuż Wełtawy. No i oczywiście wyszło słońce i zaczęło niemiłosiernie świecić a wiatr poszedł sobie na odpoczynek.
Dwie nawrotki na 21 i 28 przeszły bez problemów chociaż zauważyłem ze słońce i czas zaczynają zmiękczać mięśnie i charakter. Przy obu nawrotkach pomachałem Arturowi i Oldze. Czas mijał a ja czekałem na magiczny 35 kilometr. I wtedy zdałem sobie sprawę że różnica miedzy wskazaniami mojego Garmina a oznaczeniami na trasie sięgnie na mecie prawie 700 m. A to znaczy że biegnąc spokojnie według moich wskazań na 4:30 z zapasem można wylądować powyżej 4:33 i z życiówki wyjdą nici. Nie, tylko nie to. Trzeba przyspieszać !
Na 35 wyprzedziłem podchodzącego prezydenta Poznania i gdy do końca było już naprawdę blisko poczułem delikatne skurcze ud i łydek. Tylko nie teraz ! Zostały już tylko 4 km, siły wciąż są więc trzeba się bronić. Na punkcie z napojami na 38 km przystanąłem na kilkanaście sekund porozciągać mięśnie nóg i to pomogło. Bez przeszkód dobiegłem już do mety łykając na ostatnich kilometrach wielu biegaczy, między innymi grupkę z Mysłowic. 4:30 już niestety nie dogoniłem (miałem 4:28 na „moim 42,195”) ale życióweczka i tak pękła.
Generalnie taktyka wolnego początku ma jeszcze jedną zaletę. Prawie przez cały bieg wyprzedza się innych samemu nie będąc zbyt często wyprzedzanym. A to poprawia humor.
Następna szansa do złamania 4:30 jut wkrótce.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora kluseczka (2010-05-16,19:36): Gratuluję jeszcze raz. To był piękny maraton, bez dwóch zdań:)
|