Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 654 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Szczeciński Półmaraton Gryfa
Autor: Waldemar Krzysztof
Data : 07-11

Zgodnie z moimi planami treningowymi mającymi na celu przygotowanie się do maratonu w Budapeszcie tak aby zaatakować wyśrubowaną w Wiedniu życiówkę, zdecydowałem się wystartować w Szczecińskim Półmaratonie Gryfa by sprawdzić jak szybko mogę naprawdę biec. W maratonie najważniejsza jest w końcu taktyka by nie paść na twarz po trzydziestce a tu, myślałem, poszaleję. Przetruchtałem dotąd trzy maratony lecz ‘krótkie’ dystanse mnie jakoś dotychczas nie pociągały. Cel, który postawiłem sobie zrazu na Gryfa to zejść przynajmniej poniżej 1:40 lub lepiej. Dotychczas mój nieoficjalny najlepszy czas na dystansie półmaratonu to 1:48 z drugiej połówki maratonu w Pradze w zeszłym roku. Zrobiłem kilka szybszych treningów, moje dwukilometrowe kółeczka zacząłem przeczłapywać prawie minutę szybciej niż na wiosnę i nabrałem trochę wiary, że dam radę zwiększyć swoją średnią prędkość postępową (ŚPP) bez zbędnej katorgi (niski indeks „indeks K”). Niestety trzy tygodnie przed Gryfem przyplątał mi się jakiś stan przeziębieniowy, który nie chciał się ani przekształcić w prawdziwą chorobę ani odejść w niebyt. Niestety moje metody leczenia polegające na łączeniu medycyny tradycyjnej z ludową nie przynosiły rezultatu, tylko co najwyżej okazjonalnego kaca. Przestałem biegać bo gdy tylko się przepociłem to zaraz było mi gorzej a w dodatku to zimne piwo.... Tydzień przed biegiem dalej czułem się tak źle, że chciałem nawet odmówić sobie skoków spadochronowych w weekend na Pyrlandia Boogie, jednak wizja kilku skoków z 4000 m zwyciężyła a te osiem minut swobodnego spadania i kilka nasennych piw jakoś mnie nie dobiły. W środę przed biegiem wracam na trasę biegową. Niestety zaczęły się upały. Nogi jak z ołowiu, sapię jak lokomotywa i z trudem przedzieram się przez rozgrzane powietrze. Po 10 km, których przebiegnięcie zajęło mi bitą godzinę, mam dość. Zacząłem wątpić czy w ogóle dam radę przebiec ten półmaraton. W czwartek przyzwyczajam ciało do upałów na piętnastce. Nie jest dobrze ale przynajmniej dałem radę przebiec. Na piątek zostawiłem luźny bieg. Pobiegłem tym razem do innego parku, w którym przeważa asfalt i nasłonecznione alejki. Po pół godzinie i może przebiegniętych 5 km mam wszystkiego dość i wracam do domu. Po jakieś godzinie wpada kumpel i wyciąga mnie na rower. Robimy dwadzieścia i trochę kilometrów, wypijamy po 3 piwa, niezły trening!. W sobotę znowu na skoki (były atrakcje gdyż jeden młody skoczek zafundował sobie lądowanie w stawie), a do domu wracam tuż przed północą. W aucie w drodze powrotnej na szczęście przyjmuję dwa piwa więc zasypiam jak dziecko. O 4:30 budzik wyrywa mnie z objęć Morfeusza. Nie wiem co na to Morfeusz ale ja mam wszystkiego dość. Idę na dworzec i oczywiście ‘miła’ niespodzianka bo pociąg jest w Poznaniu z 40- minutowym opóźnieniem. Na peronie na ławce wpadam w lekką komę. Podobnie w pociągu, który w końcu dojechał z Przemyśla czy Lublina. Mam tylko nadzieję, że skoro Gryf nie ma strony internetowej to o ile nikt „życzliwy” nie prześle wyników na którąś ze stron biegowych to wielkiego wstydu nie będzie....
Szczecin na szczęście znam bo w zeszłym roku spędziłem tu służbowo kilka dni i nawiązałem bliską znajomość ze szczecińskim „Bosmanem”. Na Wały Chrobrego trafiam zatem bez problemów. O 10:00 zgłaszam się w punkcie rejestracji. Miłe panie obsługują mnie szybko, w zasadzie trwa to tyle ile zajmuje mi złożenie podpisu pod oświadczeniem o braku przeciwwskazań. W torbie od organizatora znajduję karteczkę z informacją, że wyniki będą jednak zamieszczone w internecie. Cóż mi jednak pozostało?...... za Rubikon wrócić się przecież nie mogę. Na szczęście pogoda nie jest aż tak tragiczna jak w kilka poprzednich dni. Wilgotność co prawda duża ale temperatura nie jest już zabójcza.
Przed biegiem spotykam znajomego biegacza ze Stargardu, którego poznałem w pociągu do Pragi. On jechał na maraton praski ja natomiast z Pragi wyruszałem na maraton do Wiednia. Obaj poprawiliśmy nasze życiówki. Będąc człowiekiem spoza światka biegaczy z przyjemnością wysłuchuję opowieści o świecie biegów amatorskich, w którym ja dopiero raczkuję.
Do biegu mam trochę czasu więc przechadzam się po nabrzeżu i oglądam jakiś okręt wojenny, który nawet można zwiedzać czego nie robię bo militarne zabawki mnie nie pociągają (no gdyby to był samolot, z którego można skoczyć...) Moją uwagę bardziej przykuwa katamaran Warta - Polfarma znanego z rejsu the Rejs – wygląda całkiem jak w TV. Tak sobie patrzę i widzę, że wszyscy rozgrzewają się, biegają w te i we w te, a wózkarze śmigają na wózkach i z godną podziwu precyzją omijają zaaferowanych rozgrzewką biegaczy. Aby nie wyróżniać się w tłumie też przebiegam kawałek i trochę się rozciągam. Najsilniej to się nie czuję. Zbliża się start więc idę do kabiny toj-toja, które w znacznej ilości stoją przy starcie. Przy kabinach mijam Małgorzatę Sobańską. Kiedyś razem trenowaliśmy....to znaczy w Poznaniu między Rusałką a Strzeszynkiem biegliśmy raz razem, tylko że w przeciwnych kierunkach.
Przyszła chwila startu, pierwsi pomknęli zawodnicy i zawodniczki na wózkach, po chwili my na strzał startera – pistolet wystrzelił już za trzecim razem. Zaczynam jak na mnie bardzo szybko. Na pierwszym kilometrze 4:30, co ja robię?. Odnoszę jednak wrażenie, że biegnę najwolniej, gdyż wszyscy wyprzedzają mnie i prą do przodu. W końcu jednak zajmuję miejsce w kilkuosobowej grupce biegnącej „moim” tempem. Dlaczego nikt mi nie powiedział, że trasa w Szczecinie przypomina bieg górski. Pierwsze kilometry ciągle pod górę a na 3 km (tak na oko bo nie było niestety oznaczeń trasy co kilometr) podbieg prawdziwie zabójczy. O dziwo okazuje się, że na podbiegach jestem całkiem niezły. Zaczynam odjeżdżać od mojej grupy. Przede mną biegnie zawodnik w białej koszulce, któremu próbuję „usiąść na ogonie”, niestety z każdym krokiem ucieka mi dalej i dalej. Stawka zawodników rozciąga się i po piątym kilometrze wiem, że będę „walczył” z „moją” grupą oraz grupą jakieś 100 -150 metrów z przodu. Reszta zawodników już praktycznie dla mnie nie istnieje, widzę już ich tylko przy nawrotach gdy trasa w obu kierunkach idzie obok siebie. W centrum już rozpoznaję wszystkie ulice, po których biegnę. Fakt, że mijam ogródki piwne, w których zaznajamiałem się z „Bosmanem”, nie pomaga mi w biegu. Zbliżamy się do Urzędu Miejskiego i wbiegamy na bruk, bruku nienawidzę, odbiera mi strasznie siły. Na nawrocie za Urzędem Miejskim widzę, że w grupie, którą gonię znajduje się mój Znajomy. Machamy sobie, a ja już go mam na celowniku. Wybiegamy z bruku (wielka ulga) i przebiegamy przez dwa ronda, na których biedni kierowcy klną uwięzieni w swych stalowych puszkach. Następnie zaczyna się szaleńczy zbieg trasą zamkową w kierunku nabrzeża. Będzie gdzie finiszować myślę. Jednak czuje, że siły powoli mnie opuszczają. Przegania mnie jeden biegacz, z którym przez długi czas biegliśmy równo. Nie wiem jakie mam tempo bo oznaczenie na 5 km zauważyłem dopiero na drugiej pętli a na 10 km nie widziałem w ogóle. Wiem jednak, że jak na

mnie to biegnę szybko. Pierwszą pętlę kończę z czasem 49 minut z hakiem. Słabnę wyraźnie i mocno wątpię, że zejdę poniżej 1:40. Od nowa zaczynają się podbiegi, doganiają mnie ze dwie osoby a z grupki z przodu odpada jeden zawodnik. Co dziwne na podbiegach wyraźnie idzie mi lepiej od innych. Zawodnicy w pobliżu mnie jakby tracili siły. Doganiam, biegacza, który wyprzedził mnie przed końcem pętli, wymieniamy kilka słów i prę do przodu. Na super podbiegu wyprzedzam zawodnika, który odpadł z gonionej przeze mnie grupy. Na szczycie „góry” już nie słyszę za sobą żadnego tupotu stóp. Mam teraz nadzieję, że dogonię grupę i jakoś będę się za nimi ciągnął a na finiszu jak się uda włączę dopalacze. W grupie tej jednak zachodzą zmiany. Mój Znajomy, który biegł z tyłu grupy wychodzi na jej czoło i z czasem grupa się rozrywa (jak się po biegu przyznał w grupie była jedna dziewczyna, z którą ‘zawsze’ przegrywał – miał więc dodatkowy doping). Moje plany biorą w łeb. Mój ”indeks K” jest jednak w normie więc trzymam dobrą jak na mnie ŚPP. Po kolei mijam kilku zawodników z rozbitej grupy w tym zawodnika w białej koszulce, którego tempa nie wytrzymałem wcześniej. Niestety znowu bruk. Odległość jednak do Znajomego powoli się zmniejsza. Doganiam go tuż za zakrętem, pozdrawiamy się i uciekam do przodu. Z tyłu jednak cały czas słyszę jego raźne tupanie. Nie mogę sobie więc odpuścić a i pojawia się szansa, że jednak osiągnę zamierzony czas. Kończy się bruk wiec jeszcze przyspieszam, „indeks K” idzie w górę ale przecież meta jest już nie daleko. Mijam młodego chłopaka w koszulce w zielone prążki, którego oddalającą się sylwetkę zapamiętałem z początku biegu. Na zbiegu wyprzedzam jeszcze jedną osobę a na zakręcie na ostatnią prostą jeszcze jednego zawodnika. Ostatnie 200-300 metrów pokonuję samotnie i wreszcie jest doping kibiców. Na trasie z kibicami było mizernie szczególnie przy pierwszej pętli, chętni do współpracy kibice byli rodzynkami nawet w centrum miasta. Rozpoczynam silny finisz, zdejmuję moją wypłowiałą, zieloną czapkę i z gołą głowa pędzę na złamanie karku do mety. Na zegarku 1:39:11. ŚPP około 4:30 min/km. Udało się więc. Wypijam Isostara, który był w torbie którą dostałem na mecie. Niestety nie ma medalu, który by ładnie ukoronował mój bieg. Są za to budki z piwem. „Bosman” smakuje mi jak nigdy. To smak zwycięstwa chociaż zająłem miejsce blisko końca stawki - i to jest najpiękniejsze w amatorskim bieganiu.
Jestem cały mokry i robi mi się chłodno więc ze Znajomym, który zaraz po mnie wpadł na metę idziemy do szkoły, gdzie mieści się szatnia. Tu zgrzyt gdyż nie ma pryszniców tylko umywalki z zimną wodą (w damskiej umywalni była podobno ciepła). Lepiej nie będę przytaczał komentarzy rozżalonych biegaczy, którzy drugi rok z rzędu pozbawieni byli radości gorącego prysznicu po biegu. Pomimo utyskiwań na warunki sanitarne, atmosfera jak to po biegu jest dobra, gwar rozmów o tym i poprzednich biegach, i wymiana zaproszeń na ulubione biegi jest muzyką dla uszu każdego biegacza, nawet takiego nieopierzonego jak ja. Na chwilę wracam jeszcze na start ale muszę się szybko zbierać na pociąg do domu. Idę na stację z plastikowym kubkiem piwa i zastanawiam się czy to legalne, mijam policjantów, nie reagują, może więc nie jest w tym kraju aż tak źle. W pociągu dopada mnie zmęczenie, wypijam raptem puszkę piwa i zasypiam jak małe dziecko....śnię o przyszłych biegach (no tu już trochę czaruję...).
Waldek Krzysztof



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
Daniel Wosik
23:49
Hieronim
23:46
rolkarz
23:42
pjach
23:30
romangla
23:28
szczupak50
23:23
andreas07
23:03
fit_ania
22:59
kruszyna
22:43
wwanat46@gmail.com
22:29
Namor 13
22:25
Raffaello conti
21:57
staszek63
21:55
Henryk W.
21:16
slawroz60
21:13
Jarek42
20:29
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |