Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 694/478264 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Po maratonie wrocławskim
Autor: Andrzej Madera
Data : 2017-09-22

Tym razem ruszyliśmy we troje (Aga i Kacper). Przesiadka na moście Szczytnickim i pierwsze zaskoczenie - podjeżdża tramwaj nr 17, na którego widok przychodzi na myśl zagadka "Ilu biegaczy zmieścisz w dwóch wagonikach?". Stojący na jednej nodze, przyklejeni do szyb lub drzwi i dzielący się radą z kolejną setką zawodników stojących na przystanku: Idźcie pieszo, następne kursy będą takie same! Nie trzeba było nas dłużej przekonywać. Ruszyliśmy aleja Różyckiego, wspominając jak 2 lata temu podbiegaliśmy ten odcinek aby zdążyć na start :) Zaś w trakcie biegu usłyszałem z boku czyjeś wyznanie "Ja dotruchtałem z pl. Dominikańskiego. Nic już nie jeździło". Co pół roku (półmaraton i maraton) widzę takie obrazki, słyszę takie historie - dotrzeć na czas na Stadion Olimpijskim to spore wyzwanie.

Zatem na obiekt biegacze z rodzinami dopiero się zjeżdżali, schodzili, czasami już po pierwszej, przymusowej rozgrzewce :) Ja przystąpiłem do tej właściwej na małym stadionie lekkoatletycznym. Z taką pewną nieśmiałością ;) dołączyłem później do grupy prowadzonej przez dwóch instruktorów. Ech, powiem Wam, ze 10 minut z nimi dało mi dużo więcej niż własne dwadzieścia... :P Czujesz po czymś takim, że była to rozgrzewka pod bieganie! Aż pomyślałem radośnie "no, teraz mogę zaczynać!".

Ciepłe pożegnanie, ze słowami "To do zobaczenia za 4 godziny :-) " i ustawiłem się w swoje strefie czasowej, która z każdą chwilą gęstniała kolejnymi biegaczami. Przede mną znalazła się drobna dziewczyna, z wyciągniętą w górę dłonią bezskutecznie łapała na sportowym zegarku Suunto śledzenie GPS. Jeszcze nie wiedziałem, że zdarzy się nam w przebiec tym samym tempem 4/5 trasy, a do tego, że teraz będzie mnie nieco gryzło, że ostatecznie była... lepsza :))

Godzina 9 - ruszyliśmy! Najpierw wózki i pierwsza strefa, 3 minuty później moja, dalej następne. Zdołałem dostrzec się wzajemnie z Agą i Kacprem, zdołaliśmy się dostrzec z Anią i Kubą (czekajcie, jeszcze kiedyś dam Wam radę dotrzymać kroku na treningu! ;) ). Nie zdołałem za to (ze stresu zapewne) punktualnie włączyć własnego stopera... :P Walczyłem z dwoma przyciskami przez pierwsze, tłoczne kilkadziesiąt metrów. Ale super precyzyjny pomiar czasu nie jest w trakcie akurat takiego biegu istotny. Odwrotną sytuację miałem zaś ze schowanym w tylnej kieszeni małym telefonem, czyli z Endomondo. Program wystartowałem przezornie zawczasu i stąd podawał mi później komunikaty z prawie półkilometrowym wyprzedzeniem. Może było to trochę obciachowe, skoro głośny komunikat o takiej ""dokładności"" słyszeli biegnący obok, ale nie przejmowałem się. Zresztą wiedziałem że mam słabą baterię i zabawa z tempometrem skończy się niechybnie. I faktycznie około 25km słodki kobiecy głos odezwał się ostatni raz. Najwyraźniej telefon dotarł do swojej biegowej ściany i zszedł z trasy ;-)

Pora na ulubiony akapit o kibicach :) Było ich... tak na szkolne 3+. We Wrocławiu co roku jest podobnie. Nie jest Was wielu, ale jesteście życzliwi, serdeczni. Doceniam pomysłowe punkty dopingu, doceniam rodziny wypatrujące mamę/tatę/córkę/syna, a najbardziej doceniam tych którzy zdzierają gardło tak... bezinteresownie, którzy na maraton natrafili przypadkiem, a potrafią się nim fajnie bawić, przystanąć, oklaskiwać, wyciągać dłoń do piątek. Widziałem takie obrazki np. na przystankach na Grabiszyńskiej, starsze panie oparte o barierki i uśmiechające się do przeciągającego strumienia biegaczy.

Została mi także w pamięci miła Azjatka (jest załączona na fotkach), która prowadziła doping w języku polskim tak jak na razie potrafi, czyli nieśmiało mówiąc... "Dzień dobry" :))

Zaś przebiegając przez Rondo Reagana wypatrywałem Tomka, kolegi, którego numer startowy w tym biegu przejąłem. Wyszedł na trasę na chwilę przed naukowym sympozjum na Politechnice. Dostrzegłem go w garniturze, krzyknąłem radośnie :)

Teraz zaś słówko o mojej taktyce na ten bieg ;-) Była prosta: ile się da, trzymać w zasięgu wzroku baloniki pacemakerów na 3:45, a jeśli się już nie da, wciąż ciągnąć do przodu własnym tempem i ambicją.

Pejsowie, przeważnie młodzi ale doświadczeni biegacze, to fajni ludzie. Nie inaczej było z moją czwórką. Przede wszystkim dyktowali naprawdę równe tempo! Miało być około 5:19 i było. Mimo tłoku na pierwszych kilometrach (szczególnie przy zwężeniach oraz stolikach odżywiania lub odświeżania), trzymali odpowiedni rytm. Do tego są to wesołe osoby. Biegłem zbyt daleko od nich by słuchać o czym rozmawiają, natomiast zapamiętałem sobie np. taką scenkę, z ul. Legnickiej: jakaś pani dostrzegła biegnącego męża i zaczęła radośnie, acz słabym głosem krzyczeć „Andrzej, Andrzej!” (nie o mnie tu chodziło :) ). I wtedy prowadzący, a za nimi cała grupa pochwycili na chwilę gromkie: "An-drzej!!, An-drzej !!!". Poza tym wcześniej, na zakręcie w ul. Swobodną jeden zielony balonik okręcił się o latarnię, odczepił od pleców biegacza i ten musiał z refleksem chwycić ulatującą w górę końcówkę sznurka.

Mówiłem, pisałem to już wielokrotnie - to żadna sztuka na pierwszej połówce dystansu trzymać tempo na końcowe 3:45. Prawdziwym wyzwaniem jest podtrzymać je za półmetkiem! Zatem w tej pierwszej fazie biegu byłem stanie biec także przed tymi balonikami lub daleko za nimi, ale wybrałem trzymanie się blisko, ponieważ pospołu z komunikatem Endomondo z kieszonki, byłem w stanie wzrokowo upewniać się, że nie biegnę za szybko.

Natomiast trzymanie się jednej z popularnych balonikowych grup (a 3:45 do nich należy) rodzi jeden problem: tłok, ryzyko wpadania na siebie na punkach odświeżania i odżywiania :-/ W tym roku stoliki stały tylko po jednej stroni drogi i takie niestety były złe tego efekty. Co najmniej 2 razy zrezygnowałem z sięgnięcia po coś, bo akurat biegłem po lewej stronie jezdni i nie chciałem zabiegać innym drogi. W pozostałych przypadkach starałem się korzystać ze stolikowej pomocy możliwie jak najbardziej pozostając w biegu. Zdarzył się mi tylko jeden wyjątek na całej 42km trasie. Skusiłem się by zatrzymać nad miską z wodą, ale nie mając czapeczki i nagarniając pośpiesznie zawartość misy w dwie dłonie, nie odświeżyłem się tą wodą przeciekającą między palcami nic a nic! :) , a tylko straciłem parę sekund i rytm, bo ruszenie dalej, po nagłym zatrzymaniu się, jest zawsze nieprzyjemne, wręcz bolesne.

Stąd punkty oznaczone ikoną kubka wody lub pomocnej dłoni wymagały ode mnie każdorazowo, ruchowej zręczności i oczu dookoła głowy. Po obrane cząstki bananów sięgnąłem tylko 2 razy, ponieważ czułem się już tym syty do przesady (sobotę w domu też zakończyłem dwoma bananami i dwoma następnymi rozpocząłem niedzielę :P). Po izotonik w kubku sięgałem częściej, ale nie zwalniając biegu, godziłem się z tym że większość wychlapię i tylko pozostałą na dnie resztę wypiję małymi łykami. Wreszcie, odnośnie wody, obrałem spontanicznie następującą zasadę: chwytałem aż 3 kubki. Dwa wylewałem na głowę, trzeci małymi łykami popijałem przez następne kilkadziesiąt metrów.

W związku z tym byłem przez cały bieg wystarczająco nawodniony, a już na pewno non-stop mokry :) mimo że z nieba spadło tylko kilka kropel deszczu. Zimna woda rzeczywiście daje impuls świeżości zmulonej wysiłkiem głowie, ale też ścieka aż do butów... i temu pewnie zawdzięczam uczucie zlodowaciałych stóp na ostatnich kilometrach oraz wielkie bąble na palcach :)

Nie sięgałem natomiast po kostki cukru (brr, ja, łasuch na słodycze, wzdrygam się jednak na myśl jak słodkie to musi być :) Pamiętałem też, że w kieszonce z tyłu, oprócz telefonu, czeka energetyczna tajna broń ;) otrzymana w startowym pakiecie saszetka żelu. Jednak ostatecznie wsparła mnie tylko psychologicznie i nietknięta leży teraz w kuchni :) Najpierw mówiłem sobie, że jest na nią za wcześnie, a ja jeszcze czuję się mocny. Później... żal mi już było zwalniać, mocować się z zamkiem kieszonki i próbować wyjąć tak, aby na asfalt nie wypadł zarazem telefon. Bo za siłę i sprawność własnych rąk już wówczas nie ręczyłem :)

Poza tym spontanicznie sięgnąłem po płaską słodką pastylkę na punkcie przy ul Łowieckiej (tu ponownie krzyczało do nas wielu kibiców - lubię biec ten odcinek!). Dosyć długo walczyłem z foliowym opakowaniem, bliski już byłem rozrywania tego zębami :P W końcu dałem radę i przyznaję że ta mała dawka słodkości nie zakleiła mnie, umilając następny kilometr lub dwa.

Za półmetkiem ze spokojem obserwowałem, że balonikowa czołówka mojej grupy stopniowo zostawia mnie z tyłu... Nie walczyłem z tym za wszelka cenę. Wzrok miałem utkwiony w asfalt 3 metry przede mną, umysł wsłuchany we własny rytm. Czułem już, że pojawia się różnica pomiędzy ich tempem, a moim, takim na jakie było mnie teraz stać. Ostatni raz powiewające w oddali baloniki pacemakerów dostrzegłem przed 30km. Pa pa, dziękuję za pomoc!... Może to był ostatni raz, a może jeszcze kiedyś dotrzymam Wam kroku aż po metę.

Ale!, niespodziewanie pozostał mi jeszcze inny, nieoficjalny, punkt odniesienia. Bardzo charakterystyczny, dziarsko, dzielnie biegnący - dziękuję droga Franco! To ta dziewczyna ze startu, w różowej tiulowej spódniczce i z taką ksywką na plecach białej koszulki. Kątem oka co jakiś czas notowałem ją w tej samej okolicy. Wśród widzów wzbudzała entuzjazm, a koledzy z trasy zagadywali. Jedną z tych konwersacji zapamiętałem, było to sympatyczne, takie żartobliwe podrywanie w biegu :)

-To daje jakieś korzyści aerodynamiczne?

- Ale co, moje buty czy getry?

- No to różowe!

- Aaa, możliwe. Tylko jeszcze tego nie zakazali.

- Pewnie zrobią to zaraz po biegu!

I rzeczywiście, biegła jak na dopingu ;) Ją z kolei straciłem z oczu przed Mostem Dmowskiego. Była ciut szybsza na tym ostatnim etapie i ostatecznie dołożyła mi na mecie pełną minutę. Gratuluję!

Byłem też wówczas mimowolnym świadkiem mniej radosnych dialogów. Toczyły się między tymi którzy biegli, a ich bliskimi na rowerach, zapewniającymi na całej trasie duchowe wsparcie ;) oraz odżywki.

Tu dygresja. Oficjalnie jest to zakazane, naprawdę słusznie. Gdyby choć połowa biegaczy miała takich asystentów, rowerzyści tłoczyli by się przy krawężnikach, pomiędzy nami i widzami, czasami najeżdżając na biegaczy lub kibiców. Ale w tym roku pomocników było na szczęście niewielu.

A zatem na wysokości Tesco na Długiej mijałem taką dwójkę. Młoda dziewczyna truchtała jaka mogła, chłopak znad kierownicy patrzył na nią z niepokojem. Nie była to nawet rozmowa (chyba że on mówił bardzo cicho). Zdążyłem usłyszeć jej "O mój Boże...", a za chwilę zaszlochała: "Ja już nie mogę, muszę iść...". I tak chyba było. Nie zazdroszczę nikomu roli sekundanta. W chwili kryzysu nie wiesz czy masz mobilizować w żołnierskich słowach, czy akceptować że bliska osoba poddaje się lub nawet samemu jej to zasugerować, dla jej dobra.

Drugą biegowo-rowerową dyskusję mijałem na ul. Kochanowskiego. Chłopak biegł dość powoli, z boku towarzyszyło mu dwoje rowerzystów. Wychodzili z siebie by go podtrzymać w walce (cały zasób różnych zaklęć: Dasz radę!, Cztery musi pęknąć!, Meta blisko!). On im tylko odwarkiwał markotnie: "Co z tego, nie mam już w sobie pary...". Wtedy rowerzystka połączyła się z jeszcze jednym kolegą biegnącym dwa kilometry z przodu (co za czasy!, ludzie dzwonią do siebie w trakcie :) i oświadczyła z naciskiem: „Michał powiedział że stanowczo musisz to zrobić!!...”. Zdołał? Chyba tak. Zostawiłem ich za sobą.

Na mnie takie rozmowy działają leczniczo. Ze świadomością że innym jest ciężej, człowiek nie rozczula się nad sobą.

Pisałem Wam przed biegiem, że nauczyłem się maraton lepiej znosić, że mniej mnie uderza kryzys, mniej skraca krok - tak, zgoda, tak jest (i był to klucz do poprawy wyniku), ale wiecie... ból stawów i ścięgien pozostaje bólem... Nie przebiegam treningowo większych odcinków, więc ciało jak było nienawykłe do takiego kilometrażu, takim też pozostało... :)

Najtrudniej czułem się na Popowickiej i Starogroblowej; za mną w nogach już naprawdę wiele kilometrów, a meta jeszcze za daleko, aby myślenie o niej mogło dać pocieszenie i motywację.

Drugi zapamiętany moment gorszego samopoczucia (ale była tylko chwila złych myśli, nogi nie zwolniły), to Boya-Żeleńskiego. Pamiętałem, że rok wcześniej przeszła mnie na pl. Kromera grupa na 4:00 i już nie byłem w stanie podpiąć się pod jej tempo. Więc na ul. Żeleńskiego rozważałem "Czy kroki za mną to już ten cholerny balonik?". Jednak przez cały bieg ani razu się nie odwróciłem. Dobrze robiłem!, trzeba skupiać się nie na cudzej pogoni ;) ale na własnej ucieczce ;)

To ciekawe zjawisko, fatamorgana zmęczonego człowieka. Miałem wrażenie, że tych którzy mnie wyprzedzają jest więcej, niż tych którzy biegną wolniej niż ja lub w ogóle przeszli do chodu. I dopiero w domu sprawdziłem wyniki, zaskoczony, z miłą satysfakcją, że jednak nie obsuwałem się do tyłu :)) na kolejnych pomiarach 1689., 1667., 1638., 1631. .

Całe szczęście, czekająca na mnie na mecie Aga wraz z Kacprem (a dołączyły także jej mama i siostra - wszystkim dziękuję! :-) wiedzieli że pozostaję w biegu. Tym razem serwis komórkowego śledzenia wyników danego zawodnika działał do końca. Dla mojego numeru znów przyciął się po 15km, ale potem nadrobił kolejne pomiary i Kacper mógł precyzyjnie zapowiedzieć moje wbiegnięcie kilka minut wcześniej.

Na terenie obiektu moje nogi przyspieszały, a oczy szukały wzrokiem Agi, ale nie było jej w umówionym miejscu. Jednak 50 metrów dalej bliscy wykrzyczeli moje imię! :-) , obróciłem głowę w prawo, uśmiechnąłem się z radością, tak sądziłem :) (zdjęcia pokazały śmieszną minę zmęczonego faceta :) No i oczywiście przyśpieszyłem!, bo to już ostatni łuk w bramę Stadionu, a za nim krótkie 100 metrów do mety. Przyśpieszyłem jak potrafię, ponieważ widząc metę nogi niosą jak szalone :)

Galop zwolniłem daleko za dmuchaną metą. Trochę niedbale spojrzałem na zegarek, "jakieś 3:51, cudownie!!" - oceniłem. Głowę i ręce zadarłem na chwilę do nieba, dziękując że taki-wysiłek nagradza taki-wynik. Dalej już ogarnął mnie luz jaki pewnie czuje żołnierz 5 minut po ogłoszeniu końca wojny :) W krótkiej kolejce po medal ustawiłem się do znajomej zawodniczki AZS, bramkarki Ani, uścisnąłem ją szczęśliwy i pokuśtykałem dalej. Wszędzie na trawnikach i pod ścianami zmordowani biegacze. Zachłannie wziąłem 3 butelki wody :P , ale przeoczyłem termiczną folię i już 10 minut później chłód przebił się do mojej świadomości przez fazę euforii. Na szczęście od Marty, siostry Agi otrzymałem ciepłą kurtkę. Bardzo się przydała, dziękuję!

Agnieszka, choć ktoś niechcący przestawił ustawienia aparatu, mimo wszystko wykonała kolejne świetne zdjęcia :-)

ZOBACZ GALERIĘ ZDJĘĆ

Wiem, że dla Was nie będzie to nic szczególnego, a wszystkie one wydają się podobne do siebie, ale ja bardzo lubię kadrować je wieczorami przez kolejne dni :)) i miło mi, jeśli w galerii odnajdzie się bohater którejś z fotek. Podsyłamy wtedy pełny rozmiar.

Na potrzeby tego maila zgromadziłem też dużą liczbę cudzych zdjęć. Chciałem Wam opowiedzieć o tym biegu także w taki, ilustracyjny sposób.

W domu zdjąłem przemoczone, przepocone ubrania, przyjrzałem się z dumą :P bańkom krwi pod palcami stóp i zdecydowałem się wziąć ciepłą kąpiel. W wannie... usnąłem :)

Pora na podsumowanie.

Czas - 3:51:33 (1597 miejsce na 4699 startujących, 69 nie ukończyło). Prawie 6 minut lepiej od dotychczasowej życiówki.

Tym razem jestem zadowolony w stu procentach!

Wiem, można wybiegać więcej!, ale nie trenując tylko tyle ile trenuję i tak trenując jak trenuję. A więcej i inaczej nie chcę... (nie biegam tzw. interwałów, ani dłuższych odcinków).

Całe to moje trenowanie przygotowuje mnie raczej do biegania 10-kilometrowych zawodów. I takie też mam plany na tę jesień i na przyszły rok. Za chwilę pobiegnę wraz z kolegą z pracy w jego Środzie Śląskiej. Później jeszcze, ważny dla mnie barbórkowy Lubin, z którego pochodzę.

A już jutro odwiedzimy Berlin! Zobaczymy na własne oczy jeden z największych i najbardziej prestiżowych maratonów. Witaj kolejna przygodo!



Komentarze czytelników - 1podyskutuj o tym 
 

Zbiegomir

Autor: Zbiegomir, 2017-09-29, 02:23 napisał/-a:
Dodam, że było chłodniej o 10-15 stopni, niż rok wcześniej, nie prażyło słońce - i to było dla mnie najważniejsze. Niestety nie było żadnych wykładów (w 2016 były ciekawe), chyba dlatego, że wszyscy prelegenci byli w tym czasie w Krynicy.
Finisz na stadionie - to mi się niespecjalnie podobało, bieżnia, chyba na zawody żużlowe - tu przeżyłem lekki szok. Poza tym daleko było do depozytu, wymarzłem mimo folii.

 



















 Ostatnio zalogowani
Daniel Wosik
23:49
Hieronim
23:46
rolkarz
23:42
pjach
23:30
romangla
23:28
szczupak50
23:23
andreas07
23:03
fit_ania
22:59
kruszyna
22:43
wwanat46@gmail.com
22:29
Namor 13
22:25
Raffaello conti
21:57
staszek63
21:55
Henryk W.
21:16
slawroz60
21:13
INVEST
20:29
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |