2025-04-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Deszczowy Zurich (czytano: 363 razy)

Startujemy z mostu Quaibruck, z jednej strony mając przepływającą przez miasto rzekę Limmat a z drugiej wody naturalnego, polodowcowego Jeziora Zuryskiego...
Ten blog zatytułowałem: „Bieganie w miejscach nieoczywistych” i Zurich jest dla mnie właśnie taką lokalizacją. Wcześniej myśląc o tym mieście wyobrażałem sobie, że jest wiele „ciekawszych”, bardziej atrakcyjnych punktów na mapie Europy, że jest tam bardzo drogo, że nie może być płaskiego maratonu w kraju tak górzystym jak Szwajcaria. Po powrocie już wiem, że tylko jedno z tych twierdzeń jest prawdziwe. Pozostałe dwa „nie wytrzymały” konfrontacji z rzeczywistością. Teraz uważam, że miasto to jest: a) piękne; b) czyste i c) bardzo, bardzo drogie.
A jaki jest maraton ? Perfekcyjny ! Począwszy od miejsca wydawania pakietów, które jest czynne przez cały tydzień poprzedzający imprezę, również rano, w dzień startów (nie ma expo tylko stoisko przed sklepem sportowym), przechodząc przez organizację strefy startów i wszystkiego co z tym jest związane a kończąc na organizacji samej imprezy, która trwa przez cały dzień, od 8:00 do 18:00 i przez cały ten czas spora część ulic miasta jest do wyłącznej dyspozycji biegaczy.
Najpierw startuje maraton, potem połówka, na końcu 10 km. Uczestnicy nie „mieszają się” i nie tworzą niepotrzebnego tłoku a biegaczy było w tym roku niemal piętnaście tysięcy co jak na czterystutysięczne miasto jest liczbą wymagającą. Maraton poprowadzony jest ulicami starówki, centrum oraz wzdłuż Jeziora Zuryskiego przez znajdujące się tam miejscowości co przypomina maratony do Lizbony, Amsterdamu i z Nicei do Cannes, w których miałem przyjemność uczestniczyć. Pod względem żywiołowego dopingu niedaleko mu natomiast do maratonu Hopkington-Boston.
Jak zatem zapamiętam tegoroczny maraton w Zurichu ?
Wystartowałem z przekonaniem dobrze przepracowanego okresu przygotowawczego. Wykonałem wszystkie zaplanowane treningi, byłem zdrowy, czułem jak forma rośnie. Jedyną nowością była zdecydowana większość kilometrów pokonanych na bieżni mechanicznej, ze względu na coraz większy smog wieczorami w moim mieście (niestety :( Byłem ciekaw jak to się przełoży.
Miałem nadzieję nawiązać do moich najlepszych czasów (i wyników) trochę poniżej lub powyżej 3h. Jednak nieprzespana, przedmaratońska noc, fakt, że ostatni maraton pobiegłem „pod” 3:10 oraz
długie trzy lata jakie mijają od momentu kiedy ostatni raz pobiegłem na tym poziomie (w Bostonie) powodował, że miałem obawy czy nie są to tylko marzenia niepoprawnego amatora. Myślę, że z treningu byłem przygotowany na wynik w okolicach 3:05
Pogoda dopisała. Kilkanaście stopni, chmury, delikatny, nie przeszkadzający wiatr to idealne warunki do szybkiego biegania. Przeszkodą, choć niezbyt dużą, był tylko padający z mniejszą lub większą intensywnością deszcz nie powodujący jednak poślizgów (to też jedna z cech Zurichu, rano deszcz a od południa pełne słońce).
Startujemy z mostu Quaibruck, z jednej strony mając przepływającą przez miasto rzekę Limmat a z drugiej wody naturalnego, polodowcowego Jeziora Zuryskiego. Najpierw w stronę budynku opery, lekko z górki i na południe, po 2 km zawrotka i z drugiej strony opery docieramy z powrotem na most. Plan był taki, żeby trzymać się pace"a ze znacznikiem 3:00 a pod koniec, ewentualnie, wyprzedzić. Ale startowy entuzjazm i profil trasy spowodował, że zegarek pokazał 4:00 na pierwszym znaczniku.
Powinienem wtedy zwolnić. Ale jak tu zwolnić kiedy tłum napiera a ja czuję się świetnie (?)
No często popełniam ten błąd ale czyż nie jestem amatorem ?
Ciągnę więc kolejne kilometry po około 4:10 lecz w krętych ulicach centrum i na reprezentacyjnej Bahnhofstrase GPS mocno się gubi i „rozchodzi” o ponad 300 metrów z oficjalnymi oznaczeniami.
Nie szkodzi, nogi niosą choć staram się nie szarżować. Ósmy kilometr, znów przez ten sam most i na południe. Od tego momentu przez 14 km trasa prowadzi wzdłuż jeziora m.in. przez Winkiel, Herrliberg aby wreszcie w Meilen zawrócić. Odliczam więc te kilometry, jeden za drugim, czekając na kryzys a deszcz jest coraz mocniejszy. 10 km w 41:51, 20 km w 1:24:10. Wzdłuż trasy wciąż gorący doping: „Ho! Ho ! Ho ! Marco (mój napis na koszulce). Dużo ludzi w kurtkach przeciwdeszczowych. Trasa faluje ale jest prawie płasko. W Meilen prawdziwy tumult. Nawrotka przez miasto wśród okrzyków, bębnów i dzwonów pobliskiego kościoła. Jak w drodze do Bostonu ! A to przecież „mała” Szwajcaria. I półmetek 1:28:52. Zapas nieduży ale nie czuję jeszcze, że „umieram”. W najgorszym razie wdrożę plan C (plan C zakłada, że pokonam maraton w 3h15", liczę, ile mam zapasu nad minimalnym tempem 5:00/km jeżeli miałbym tak bardzo zwolnić).
Ale na razie nie potrzebuję tego robić. Biegnę w grupach, samotnie, z przeciwka wolniejsi biegacze.
I odliczam wstecznie kilometry. Na 27-28 km dwa, długie podbiegi. Niespecjalnie strome ale ciągną się i ciągną...Czuję zwolnienie i nadchodzący kryzys. Biorę drugi żel (własny choć na punktach odżywczych ich nie brakuje). 30 km, jeszcze 6 do mostu. Już wiem, że nie będzie genialnie. 2:07:15
Delikatnie tracę z zapasu ale zapas nie był przecież duży. Nogi ciężkie. Po 33 km słyszę nawoływania z okna. Zbliża się pace ze znacznikiem. Przy nim spora grupa. Utrzymuję się kilka chwil. Oddala się choć niezbyt gwałtownie. Zaczynam tracić. To trudna chwila. Sił mało. Ale zapas nad planem C spory. Może będzie 3:10 ? Będę zadowolony (umiarkowanie). Na 34 km mija mnie drugi pace na 3:00. Znaczy to, że ten pierwszy biegł jednak szybciej. Znów szpaler kibiców, Marco, Marco, raz słyszę nawet Marek ! Dawaj ! To wolontariuszka. Dziękuję Ci wolontariuszko z Polski choć pewnie tych podziękowań nie widzisz. Jesteś na najtrudniejszym fragmencie trasy.
Przed biegiem zakładałem, że jak dotrę trzeci raz do mostu i osiągnę tym samym 36 km to już będzie łatwiej. Faktycznie jest ciekawie bo krążymy znowu po mieście a zaśnieżone szczyty Alp, które towarzyszyły nam w oddali kiedy biegliśmy wzdłuż jeziora są już niewidoczne ale nie jest przez to łatwiej. Snujemy się jak cienie po mokrym, zuryskim asfalcie choć nasze tempo niewiele przekracza 4:20/km Ktoś staje, łapiąc się za udo, ktoś przechodzi przez punkt żywieniowy, dwie osoby, w pół zgięte, są prowadzone/asekurowane przez wolontariuszy. Maratoński standard. Bieg w amoku aby nie stanąć i dociągnąć. Nie było ściany, jeden kilometr po 3:40 a pozostałe po 3:20-kilka. Talstrasse, w kierunku dworca głównego, rytmiczna muzyka przypomina, że Zurych uważa się za stolicę techno. Rytm pomaga, doping pomaga. Znów przed mostem. Tumult, krzyk spikera, tory tramwajowe ale jeszcze nie teraz. Znowu na starówkę. Trzeba jeszcze obiec kościół Fraukirche, po bruku. I wzdłuż rzeki, ostatni kilometr, most, grymas na twarzy, grymas na zdjęciu.
Parę zakrętów przed operą. Ktoś mnie wyprzedza, tumult, euforia, ostatnia prosta, unoszę ręce, znów unoszę ręce. Meta ! Czas 3:02:01 Jestem usatysfakcjonowany. Piękny maraton, piękne miasto. Warto było zostawić tutaj te „kilka” franków :-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy Dodaj komentarz do wpisu |