2018-06-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieg Rzeźnika 2.0 (czytano: 1278 razy)
Nadszedł upragniony start - tak długo wyczekiwany :)
Kultowy Bieg Rzeźnika hm....
Perypetie jakie miałyśmy z Ewą od początku roku wskazywały , że może nie być lekko: kontuzje, "wypadki" w startach, przerywane treningi , ale co było najważniejsze?że obiecałyśmy sobie się wspierać, nie gniewać się jak coś nie tak pójdzie i przede wszystkim traktować to jak zabawę.
2 nocki przed biegiem niestety były okraszone deficytem sennym, jazda nocna no a potem wiadomo stresik przed startowy.
Piątek 00.00 wszyscy śpią , ciemno wszędzie, robię sobie kawkę , jemy hm nocne śniadanko, widzę przez okno,że z ośrodka chyba też ktoś jedzie na bieg. Jakby mi minęło zdenerwowanie . Dojeżdżamy do Cisnej , autobusy już są , podążamy do jednego z nich i czekamy na odjazd. Fajnie,że w tym roku autobusy odjeżdżały późno przynajmniej na starcie nie trzeba było tak długo czekać. Tegoroczna pogoda miała się okazać inna niż w ubiegłym roku.....
3.00 startujemy,zachwycamy się z Ewą , sznur światełek...przeżywam to już drugi raz, dla Ewy to nowość:).Jest duszno, wilgotno...w głowie układa mi się wszystko co powtarzałam mojej partnerce na treningach jak mantre : pijemy i jemy. Pierwszy etap po asfalcie przebiega nam spokojnie, pytam raz po raz Ewę czy wszystko wporządku (obawiam się kolana,żeby sie nie odezwało)jest ok:)
Etap II wbiegamy w leśne ścieżki : początki są zawsze łatwe , cała zabawa a raczej prawdziwy test zaczyna się po 50 km(według mnie). Kilometry mijają nam przyjemnie i dosyć szybko, nadajemy wspólnie tempo.
I punkt i dostajemy kijki w dłonie:)Tu mamy pierwszy sprawdzian, jak ogarnąć przepak, gdy Ewa nie wiem co i jak gdzie jest?W miarę skrzętnie nam to poszło, Ewa znalazła jedzenie ja napełniłam nam bukłaki wodą i poleciałyśmy dalej. Po dostarczeniu energii do organizmu wstąpiły w nas nowe siły , dodatkowo pomarańczki smakowały jak napój Bogów...a na niebie pojawiło się czyściutkie, przepiękne słoneczko:).Co jest do przewidzenia na Rzeźniku?że po przepaku za zakrętem czai się długie podejście na górę, potem następne i następne, ale to akurat lubię -nienawidzę tych pionowych zbiegów ..które mnie zawsze pokonują:( Tu popełniam 1 błąd , który będzie mi się odbijał jeszcze długo po biegu(nie zmieniam butów).Mamy bardzo ładne tempo , podchodzimy szybko, zgrabnie, biegniemy na płaskim , zbiegamy,a raczej Ewa zbiega ja próbuję za nią.
2 punkt...od kilku kilometrów coś mi sie dzieje z piętami,pieką,ciężko mi się biegnie. W plecaku mam dodatkową parę skarpetek - przebieram , przez brud przebijają się dwa bąble, jeden na jednej pięcie drugi na drugiej(fuck- przereklamowane buty,albo jakiś felerny egzemplarz).Tu ,jeszcze tego nie odkrywam, może już nie myślę racjonalnie zaczyna się blokada do jedzenia- 2 podstawowy błąd.Ewa przynosi ziemniaki,a ja biorę gryza i odkładam resztę. Zbieramy się i lecimy dalej.Płyny uzupełniam cały czas.
Po 50 kilometrze zaczyna mi sie biec coraz gorzej, spadek energii(skąd jak nie dostarczam mu jej), te bąble, które promieniują na całe pięty i bardzo utrudniają mi zbieganie czego w wyniku po prostu schodzę, na płaskim biegnę prawie na palcach....do ostatniego punktu wbiegam trzęsąc się(moze to uzależnienie od coli :)szukam tylko tego napoju(nawet nie orientuje się czy coś tam jeszcze było)cholera o jedzeniu już nie myślę wcale, jadę a raczej mój organizm biegnie na coli(może wyrobie mu podobnym- ale to chyba bez znaczenia).W mojej głowie myśli krążą o następnych biegach w górach, widzę ich czarną przyszłość, nienawidzę ich, przepowiadam sobie półroczną przerwę....a żeby dołożyć nam jeszcze na ostatnim odcinku pojawia sie jak zwykle za zakrętem niekończące sie podejście...no ku.....ludzie siadają na poboczach próbując nabrać sił na dalsze wspinanie, my nie zatrzymujemy się - wiem,ze jak to zrobimy to spalimy ten bieg i byc może nie ukończymy. Co było denerwujące,że znów nikt nie wiedział ile jeszcze do mety, sprzeczne informacje dobijały mnie, zegarki umarły , nie miałysmy pojecia ile mamy w nogach, ile przebiegłyśmy ....ale nagle w oddali słyszymy głosy, tak! do mety- czyli jesteśmy niedaleko...Pojawiają się łzy, nieśmiałe,ale wiem ,że to emocje , uczucia,które trudno opisać...organizm juz sie nie spina bo wie,że udało się, zrobił to ...ponad 80 kilometrów na dobre i na złe...to było wspaniałe przeżycie:)
Na takim biegu wszystko może się zdarzyć, są to okoliczności nieprzewidywalne, u mnie popełnienie podstawowych błędów przyczyniło sie do marnego wyniku(w naszych oczach oczywiscie), ale jak to mówią człowiek uczy się na błędach...czas poprawy ich na pewno przyjdzie.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2018-06-13,11:59): pięknie ten przeraźliwie długi bieg ujęłaś; "na dobre i na złe" :) Gratuluję! Fajnie cieszyć się teraz tyloma małymi zwycięstwami po drodze :) michu77 (2018-06-15,08:14): Graty Żiżi!!! :P
|