2014-04-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wspomnienie z Maniackiej Dziesiątki (czytano: 1504 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://biegaczamator.blog.pl/page/3/
W przedzień biegu, od razu po skokach pojechałem po pakiet startowy. Samego konkursu na razie nie będę komentował, gdyż dopiero połowa za nami, ale wyniki są takie, jakich się spodziewałem. Czyli, że nasz Mistrz będzie wysoko, ale raczej pierwszych skrzypiec grał nie będzie. Bo raz loty nie jego najsilniejsza strona, a dwa wcześniej czy później lekki kryzys przyjść musiał. A lepiej, żeby był teraz, niż w ostatnich konkursach decydujących o zdobyciu Pucharu. Ale, jak wspominałem połowa dopiero za nami, a do tego będzie drużynówka, na której może być naprawdę ciekawie. Kiedy dojechałem pod Maltę i poszedłem na miejsce rozdawania pakietów, to tłumy odbierających były godne. Nie sposób było się zgubić. Jak mam być szczery zawartością pakietu startowego nie byłem zachwycony. W porównaniu z innymi jeden z bardziej ubogich. Nawet biegi, gdzie wpisowe było dużo niższe np. Bieg Libra czy Bieg z Klasą miały zawartość pakietu startowego dużo bardziej godną. Najważniejszym elementem, którego brakowało, to oczywiście była koszulka. Ale nie było co marudzić. Koszty zorganizowania takiego biegu w Poznaniu, są z pewnością wyższe niż w Luboniu czy w Komornikach. Organizatorzy także muszą coś w końcu zarobić. Wiec wziąłem co trzeba i bez marudzenia pojechałem do domu.
W nocy muszę przyznać, ze obudził mnie deszcz. Może nie lalo się z nieba strumieniami, ale równomierny stukot kropel rozbijających się na parapecie nie napawał optymizmem przed nowym dniem. Ale nie było co drzeć szat, tylko spróbować się wyspać, przed dosyć intensywnie się zapowiadającym dniem. Rano, jedynie delikatne krople deszczu mąciły dosyć przyjemną pogodę. Kiedy rano dojechałem na Cytadelę, to były praktycznie zupełnie pustki. Równo ze mną przyjechała jeszcze jedna wolontariuszka, która podobnie jak ja wybierała się na Maniacką. Więc razem poszliśmy na miejsce startu. Pogoda oraz prawdopodobnie Maniacka pustki straszne w grupie startowej zrobiły. Taka lekka przeróbka Mistrza Jana z Czarnolasu. Zazwyczaj w ostatnich minutach obserwujemy nieprzerwany strumień biegających nadchodzących na start. A dzisiaj nie było tego zjawiska. Owszem przychodzili biegacze, ale pojedynczo, czy drobnymi grupkami. Kiedy już nadszedł czas pójścia na start, to grupa, która stanęła, rzekłbym, że była jedną z najmniej licznych w historii naszego poznańskiego Parkrun. Ale nic to, Ci, co byli zaraz ruszyli. My wolontariusze wraz z dzisiejszym wodzem schowaliśmy się na kilkanaście minut do samochodu, gdyż pogoda w dalszym ciągu była mało optymistycznie nastawiająca Po koło osiemnastu minutach pierwsi biegacze pojawili się na mecie. Każdy z przybiegających dostawał token, który następnie skanowałem. Skanowanie polegało na „sczytaniu” skanerem najpierw indywidualnego kodu danego zawodnika wraz z kodem znajdującym się na tokenie. Musiałem podjechać skanerem, oświetlić czerwoną, laserową linią i poczekać na charakterystyczne kliknięcie. Istne „ Gwiezdne Wojny”. I tak do ostatniego biegacza. Niektórzy mieli co prawda, albo zbyt miałe kody osobiste, albo tak wytarte, że nie można było uchwycić skanerem. Ale chyba jeden był tylko przypadek, kiedy skanowanie się nie powiodło. Tak jak patrzyłem na zamieszczone wyniki, to był zawodnik, który ukończył bieg na miejscu 27. Cóż może następnym razem się powiedzie. Natomiast dzisiaj grupa była wyjątkowo mało liczna. Bieg ukończyło łącznie zaledwie, jak na poznańskie warunki 46 osób. Natomiast Ci, którzy byli zdrowo swoją punktację nadrobili. Statystyczną analizę dzisiejszego biegu wrzucę jutro. Dzięki tak nielicznej grupie, wszystko zostało organizacyjnie dosyć szybko ogarnięte i można było jechać na Maniacką.
Z racji, że było jeszcze trochę czasu, zdążyłem pojechać do domu, zabrać rękawiczki, chwilkę odetchnąć i pojechać na pierwszą oficjalną dziesiątkę w tym roku. Samochód zostawiłem na jednym z osiedli i poszedłem na miejsce startu. Na szczęście jeszcze na Parkrun współwolontariuszka, która także biegła w tym biegu, zwróciła mi uwagę na fakt, że nad numerem startowym jest zamieszczona strefa startowa danego biegacza. Z racji, ze już biegłem na tym dystansie w Luboniu i uzyskałem wynik poniżej 50 minut, znalazłem się w strefie B, co oznaczało, że na starcie nie stracę zbyt dużo. Gdyż jak można się domyśleć strefy były ułożone alfabetycznie, najszybsi A, potem B i tak dalej. I na końcu zawodnicy, którzy jeszcze „ dychy” nie zaliczyli. Tak samo w będzie za trzy tygodnie w Pólmaratonie i tu ja będę w ostatniej grupie. Ale to dopiero za trzy tygodnie. Dzisiaj na starcie byłem dosyć wysoko. Widziałem to bardzo dobrze, kiedy szedłem do mojej strefy. Te tłumy, które za sobą zostawiłem, mówiły same za siebie. Kiedy znalazłem się w mojej strefie, do startu były jeszcze cztery minuty. Rozgrzewkę zrobiłem wcześniej schowany przed deszczem pod dachem przystanku autobusowego przy Majakowskiego. Z racji, że autobusy nie jeździły, nie tylko ja wpadłem na pomysł, by w takim celu przystanek wykorzystać. Bo jeżeli nie trzeba moknąć, to po co się pod deszcz ustawiać? No, ale kiedy już byłem w mojej strefie, to nie było szansy na ukrycie przed wodnymi pocałunkami. Co prawda niektórzy biegacze popisali się wyjątkową fantazją wykorzystując w tym celu worki foliowe, które dostaliśmy w pakietach startowych. Ja niestety mój zostawiłem w domu, więc nie mogłem tak go wykorzystać. Jeszcze przed biegiem kilka osób z Parkrun na dzień dobry rzuciło mi się w oczy. Miło się przywitaliśmy, gdyż nie wiadomo, czy później będzie czas i szansa. Ale już nie było możliwości na zbyt długie witanie, gdyż już czas na kilka słów organizatora i ruszamy. Na początku narzucam sobie dosyć ostre, jak na moje możliwości tempo, by nie stracić kontaktu w moją grupą czasową. Czy deszcz padał, czy nie w tym momencie nawet nie zwróciłem uwagi. Najważniejsze by dane tempo utrzymać. No i biegniemy. Raz kogoś ja wyprzedzam, innym razem ktoś mnie. To, znowu ktoś znajomy z Parkrun przebiega obok. Przybijemy sobie ‘piątkę” i biegniemy dalej. Czuję, że biegnie się super. Naprawdę czułem jakiś wewnętrzny „power”, który nieustannie pchał mnie naprzód. Wzdłuż trasy tu i ówdzie stały grupki kibiców, wspierając nas miłymi słowami. Tu także znajome osoby z Parkrun w oczy się rzucają, I to jest miłe, tym bardziej, że tych osób trochę było. Natomiast było coś dla innych mniej miłego. Kiedy biegniemy cały ruch samochodowy i tramwajowy jest przez policję zatrzymywany. Wolałem nie myśleć, jakie słowa na nasz temat z ust zatrzymanych padały. Sam kiedyś coś takiego przeżyłem, więc wiem, jak to boli. Ale jeżeli nie możesz czegoś pokonać, to warto się przyłączyć. I to właśnie zrobiłem i dzięki temu ja byłem tym razem z tej drugiej strony, I to już jest plus. Gdyż to nie ja przeklinam, ale to mnie klną. No, ale takie życie. Dzisiaj jeszcze i tak to był „lajcik”. Prawdziwe szopki będą dopiero na Półmaratonie. Ale na szczęście to nie mój problem. Bo z drugiej strony patrząc, to czy ja biegnę czy nie i tak nie znaczenia. Bieg i tak by się odbył.
Tempo staram się utrzymywać na porównywalnym poziomie. Może nie robię gwałtownych przyspieszeń, ale dzięki temu nie ma też zwolnień. Przebiegamy przez most Rocha i już jesteśmy w ścisłym centrum. W pewnym momencie zaczyna padać grad. To już jest prawdziwy hardcore. Ale biegnę swoje, oczywiście od czasu do czasu zatrzymując moje nieśmiałe spojrzenie na pewnych części ciała biegnących przede mną współbiegaczek. Bo czy mógłbym inaczej? Ale nic tempo czuję, że jest coraz lepsze. Co prawda nie mogę zbytnio kontrolować, czasu, gdyż niestety nie było oznaczenia poszczególnych kilometrów. No chyba, że nie widziałem. Ale wewnętrznie czułem, że żyję tym biegiem. On dodawał mi ognia w każdym następnym kilometrze. W czasie „dreptania” czuję jak się trochę odmładzam. To biegniemy Krakowską tuż obok „szóstki”, czyli wracają wspomnienia szalonych czasów, które w tym „ogólniaku” spędziłem. No i dwa razy bieg koło Politechniki. I znowu wspomnienia wracają. Trochę człowiek w czasach młodości jednak się pouczył i tam i tu. I w jakiś sposób wspomnienia pobieranych nauk wracają. Nawet w taki mało spodziewany sposób. No, ale już jesteśmy ponownie na Malcie. Oznacza to, że zbliżamy się do finiszu. Ciągle widzę przed sobą rozciągniętą niczym wąż dużą grupę biegaczy. Za siebie nawet nie patrzę. Co chwilę ktoś mnie wyprzedza, innym razem ja kogoś. I tak biegniemy. I już widzę wreszcie pierwsze oznaczenia na trasie: 9 kilometr. Zerkam szybko na czas, jest poniżej 44 minut. Czyli jest zdecydowana szansa na uzyskanie czasu poniżej 49 minut i najlepszy mój czas. Co prawda oficjalnie biegłem na tym dystansie dwa razy ( w tym dzisiejszy) plus 10,5 km na Malcie, ale powinna być progresja. A to jest najważniejsze. Więc trochę przyspieszam na tym ostatnim kilometrze. Przede mną bardzo coraz bardziej wydłużająca się grupa biegnących połykająca te ostanie metry. I już ostania prosta. Przyspieszam jeszcze i jest meta. Zatrzymuję czas i patrzę. Jest 48,11 to oznacza kolejny biegowy orgazm. Jest, jest, jest. Patrzę jeszcze, gdzie zdać numer startowy z czeapem, ale okazuje, że można wziąć do domu. Wracam do samochodu, jadę do domu. Kiedy się wykapałem, siadłem do kawy, oficjalny wynik przeszedł już na komórkę:. Czas brutto 48,21. Czas netto 47,48, miejsce ogółem 1191, a w mojej kategorii wiekowej 259. I to się nazywa biegowe spełnienie w każdym calu. To już nawet nie orgazm, a nieustanna ekstaza. Natomiast tak bardziej krótko i mniej poetycko:: cel został osiągnięty, i do tego nawet zdecydowanie. A za trzy tygodnie Półmaraton. Już czuję kolejnego bluesa.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |