2017-11-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| szlif Biegu Niepodległości (czytano: 1446 razy)
Czy można pobiec dwa różne biegi identycznie, oczywiście nie planując tego? Można :)
Śmiesznie wyszło, to były zupełnie dwa inne biegi, chociaż jednak sporo czynników wspólnych:
- ten sam bieg, tylko kolejna edycja
- oba "chwilę" po maratonie
W obu wybiegałem identyczny czas brutto, jednak w tym roku byłem parę sekund szybszy "netto".
1. Bieg Niepodległości (Poznań) 2016 - 39:11 (39:18 brutto)
2. Bieg Niepodległości (Poznań) 2017 - 39:05 (39:18 brutto)
W zasadzie to były dwa różne biegi i jedynym wspólnym ułamkiem było to, że do obu przystępowałem na zmęczeniu po maratonie, więc niejako z doskoku.
W tym roku miałem w zasadzie parę dni więcej, niż rok temu.
Anyway, ciekawa sprawa, a może to Deja-Vu i glitch w Matrixie?
Po maratonie zrobiłem kilka dni luzu, przed weekendem potruchtałem trochę dla rozruchu. W weekend również trochę się pokręciłem, bo po prostu bieganie fajne jest, a teraz bez totalnej spiny i zwracania uwagi na cokolwiek... fajnie jest się tak po prostu przelecieć po lesie, szczególnie, że była świetna pogoda. To było tydzień temu.
Niejako naczytałem się, że po maratonie i krótkim odpoczynku jest jakaś superkompensacja... noooo faktycznie, skompensowało mnie, że hoho!
We wtorek poleciałem rzecz jasna na ulicę, bo po pracy już ciemność. Postanowiłem nieco zakręcić łydką i po trzech kilosach "rozgrzewkowych" pocisnąłem krótkie tempo - chyba z 5km w okolicach 4:00 i mniej, po już luźno do domu.
Wrażenia artystyczne były bez szału. Wiedziałem i czułem, że jestem po prostu nadal zmęczony maratonem.
Środa regeneracyjne 8km, czwartek podobnie z czterema rytmami na pobudzenie motoryki.
W sobotę jechałem w środku nocy (wstawałem przed 5 rano) do Poznania... po mocno rwanej nocy.
W pracy wdrożenia, a przy okazji wieczorem odkryłem, że wpakował mi się do piwnicy czarny sierściuch :)
Przestraszony na masakre ten kot był, otworzyłem mu więc szybkę, żeby się wydostał... i polazłem. Ten cwaniak jednak nie chciał się nigdzie ruszać i średnio co 15-20 minut kręcił się z piwnicy na korytarz i z ciekawością, albo i przerażeniem pomiaukiwał sobie pod moimi drzwiami!
Motyla noga... chciałem zasnąć, ale z drugiej strony się zastanawiałem czy wstać. Podejrzewałem, że i tak ucieknie, więc nie chciałem się bawić w berka z tym demonem i usiłowałem zasnąć. Nic to. Obawa, czy aby nie zaśpię gdzieś w myślach powodowała, że jeśli już zasypiałem, to bardzo płytko... no i niejako co chwila te miauczenia kocura...
W pociągu też nic nie pospałem, bo narodowcy z browarami jechali na manifę do wawki. Przy okazji było zimno w przedziale, a jak się uprosiłem o zmianę, to z kolei w innym była sauna :)
Po odebraniu pakietu przycupnąłem sobie na dużej hali w MTP i niczym zombi spoglądałem na nakręconych startem ludzi. Fajna sprawa, jednak marzyłem o wyrze...
Potem się przebrałem, oddałem rzeczy do depozytu i polazłem w okolice startu trochę truchtając. Trochę źle to rozplanowałem, bo z tłumem jakoś tak czas zleciał szybciej i dotarłem w okolicę stref jakieś 15min przed startem.
Zrobiłem kilos rozgrzewki i na koniec dwa rytmy... na których czułem się jakoś mało rozgrzany, w sensie ruchowym, no ale luz.
Postałem z tłumem, potem hymn i start.
Tłum, potem jakoś to było...
... no i zaczęło się dyszenie :)
Przypomniała mi się Maniacka z kiedyś, jak to początek leciałem na kontroli i dopiero w drugiej połowie depnąłem. Chciałem zrobić tak samo i tu, ale... po 2km jakoś nie było za świeżo w kroku, za to było bardzo oddechowo już namiętnie ;)
3:50, 4:00, 3:57, 3:50, 3:53...
Trochę ślisko, trochę mokro. Raz dostałem końcówką buta w kolano, ale na szczęście delikatnie. Po chwili ktoś mnie ochlapał z przodu i z tyłu. Wyprzedałem kogoś, ktoś mnie wyprzedzał, ale ogólnie przesuwałem się w tempie dżdżownicy do przodu.
Kiedy po tej piątce widziałem tętno... ojej, już rzeźbiłem w maxie, a najgorsze było przede mną.
Po 6km zaczął się długi podbieg, którego znałem sprzed roku. Tu dopiero wjechałem z dyszeniem. Już nie było szczypania się po dzinach, tylko ostre oddychanie. Po 5tce miałem chrapkę na jakiś super wynik w okolicach 38:xx, ale ten podbieg kasował mnie z każdą pokonaną 50tką.
Jeny, przeklinałem w myślach fascynatów odnośnie teorii superkompensacji i innych zaklęć, ale z drugiej strony nie chciałem odpuścić i zwolnić niejako minimini oszczędzając siły. Parłem do przodu, jak lodowiec w epoce lodowcowej. Tak jak zimno mi było przed startem, tak teraz byłem niczym ruski czajnik. Gotowałem się i kipiałem jak gęś w piekarniku.
Moment krytyczny był w momencie zerknięcia na fraglesa - Garmina, kiedy to zobaczyłem moje tętno 180. Siet... HRmaxa to ja nie zrobiłem od wieków. Jakbym przyspieszył 3 sekundy na kilosie bardziej ten podbieg, to był chyba się porzygał na następnym zakręcie i zjadł bebechy w jednym :)
Zbieg później był raczej nie z gatunku lotu nad kukułczym gniazdem, tylko staczaniem się spoconej lokomotywy. Jeny jak ja dawno nie orałem w tej niefajnej strefie, kiedy się chce wszystko i nic. Myśli biją się same z sobą zanim dotrą do świadomości, zapewne gdzieś na pograniczu podświadomości astralnej i mentalności psychokinetycznej.
Zabawne, ale podczas takich "szlifów" mam wrażenie, że ciało niejako oddziela się od duszyczki i gna do przodu mimowolnie trochę obco.
To nie jest to uczucie znane np. z maratonu, czy długich wybiegań, kiedy to jest ten JA i ten drugi JA, taki lekki trans, obcowanie na pograniczu jaźni, tu jest... było zupełnie inaczej.
"Zwolnie... nie, nie zwolnię, sekundy się liczą... e tam, sekunda wolniej, a będzie przyjemniej i później przyspieszę... nie, bo nie będzie później, za chwilę meta przecież"
Ostatnie dwa kilosy to masakiera myślowa. To było jak wbijanie zardzewiałych gwoździ z jednoczesnym wyciąganiem ich i walką, żeby tylko ten zardzewiały łeb się nie urwał.
Fajne. Jest jednak coś w tym oraniu na pograniczu i dotykanie takiej trochę innej pustki.
Ostatni kilos i ostatnie fragmenty również nieco pod górę również nie dały rozwinąć skrzydeł i moje nogi po prostu sobie biegły. Nie było spektakularnego finiszu, jak podczas Połówki Silesii na stadionie, gdzie frunąłem jak Bolt junior. Mimo wszystko jakoś tam nawet przyspieszyłem.
Doczłapałem się do mety widząc z daleka, jak na zegarze cyfry już się kręcą po 39:xx. Trochę byłem zawiedziony, bo czułem, że lecę mimo wszystko na trochę poniżej.
Za metą łapałem oddech, znaczy się dyszałem trochę intymnie, ale po chwili pion i kierowałem się już po medal.
Fajne żelastwo, jednak crem-de la-creme oczywiście wypatrywałem ROGALI! :)
Po krótkim marszu wypatrzyłem rogale, po chwili dostałem jednego i już byłem w siódmym niebie :)
Czego chcieć więcej z pozycji łasucha, biegacza? szybki wpiernicz i słodycze :)
Potem do biura, po drodze wymarzłem i trzęsawka mnie dopadła na wzór galarety w lodówie. Przebrałem się i na pociąg. Na dworcu kupiłem kolejnego rogala i w pociągu już degustacja i rozmyślania o biegu i życiu.
Zupełnie inny bieg, jednak jest parę wspólnych motywów. Czas brutto kropka w kropkę ten sam, netto trochę szybszy i niech to będzie pozytyw.
Zadowolony jestem, bo walczyłem jak Lew... no może jak Lwiątko. Jakiegoś szału z czasem może i nie ma, ale pamiętam jak to niedawno z 40:00 był problem.
Zmęczenie po maratonie odczuwalne i niejako takie oranie na wysokim, jak dla mnie tętnie jest chyba sprawką owego zmęczenia.
Z drugiej strony to prognostyk, że powoli morfologia się chyba poprawia i magazyny z żelazem się uzupełniają za sprawą supli. Jak z tym jest okay, to i łatwiej niejako wskakiwać w wyższe rejony.
Pożyjemy, zobaczymy co z tego dalej wyniknie.
W sumie czas wyszedł taki, jaki miał wyjść na podstawie maratonu. Chyba na ślepo mogę wróżyć czasy na podstawie startów (gdzie nie ma oczywiście atrakcji) - dyszka, połówka, maraton - to różnice pomiędzy sobą 10-12sek.
Niby dyszka, jednak sporo atrakcji i wrażeń.
Poza tym taka Niepodległościowa sprawa i niejako w inny sposób, mocno pozytywny, niż żłopanie browara od rana w pociągu i wydzieranie się w grupie na pochodzie.
Grunt, to umieć się cieszyć z rzeczy małych... kiedyś te rzeczy mogą wydawać się wielkie, więc jestem zadowolony.
Czuwaj :)
--foto z fejsa FotoMiś - chyba jedyna fota z tysięcy z tego biegu, gdzie mnie uwieczniono
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2017-11-16,08:28): w zeszłym jak i w tym roku "patrzyłem" z boku :) Organizacyjnie już o niebo lepiej, tak więc pora w przyszłym roku chyba i na mnie :) Uważam, że jest to jakaś odmienna, fajna przygoda :) snipster (2017-11-16,09:44): Paulo, bieganie w ogóle tak samo w sobie jest odmienne ;))) zazdroszczę wam tych rogali na 11 listopada cholernie! :) co prawda są już eksportowane w inne miejscowości, u nas nawet można było kupić, nawet wersje Vege, ale to jednak nie to samo, co zjeść Rogala Marcińskiego 11 listopada w Poznaniu :) bieg fajny, lubię się zgubić w takim tłumie i się niejako lekko zatracić. Odnośnie organizacji to parę rzeczy było poprawionych i w sumie jak na taki tłum i ilość wyszło dobrze. Jarek42 (2017-11-16,15:26): Podobnie miałem w tym roku na parkrunie - 5 km - dokładnie w tym samym czasie co do sekundy. Zdarza się. Niedawno odkryłem, że mój rekord w maratonie 3:57:16 jest dokładnie taki sam jak Bogusława Mamińskiego - wicemistrza świata i Europy w biegu 3 km z przeszkodami. To tylko liczby i jak to liczby mogą się powtarzać. Ale może w tej zbieżności coś jest? snipster (2017-11-16,15:41): zgadza się, to tylko liczby, ale i czasem fajnie tak pod kątem tych liczb porozmyślać ;) Adabo (2017-11-20,12:02): Super relacja jak zwykle. Powinieneś pisać książki czy coś. Czyta się z ogromną przyjemnością i rzadko ktoś potrafi ze zwykłej relacji zrobić taką perełkę. Dzięki Piotr, rozweseliłeś mi ten śnieżny poranek :))) snipster (2017-11-21,08:30): ja i książki to byłby największy chichot historii ;] żiżi (2017-11-29,13:51): Coś dziwnie szeroko biegniesz? Obtarło Cię gdzieniegdzie ? snipster (2017-12-02,22:34): to skrót kamery ;)
|