Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
257 / 338


2016-04-20

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Hamburg Marathon 2:56:09 - wymarzony Hat Trick (czytano: 839 razy)

 

Hamburg - miasto i maraton, który na pewno zapamiętam dość długo.
Czekałem na taki właśnie maraton od bardzo długiego czasu. Właściwie to czekałem na niego od mojego ostatniego, życiówkowego maratonu w Berlinie pod koniec września w 2013 roku, kiedy to po również długim czasie i przejściach wykręciłem PB. Po tamtym maratonie myślałem, że wróciłem na właściwe tory i będzie już tylko lepiej. Było niestety spoooro przejść po drodze... życie.
Czekałem więc cholernie długo... mówiąc delikatnie :)

Z miesiąc temu jeszcze do końca nie wiedziałem, czy w ogóle wystartuje w maratonie. Miałem sporo obaw, ale pisanie o moich problemach z plerami jest nudne, zarówno dla mnie, jak i dla drugiej strony ekranu... Niestety nie jest różowo, mimo to w głębi gdzieś mojej zwariowanej podświadomości, albo raczej świadomości, pragnąłem takiego jebitnego maratonu, gdzie poczuję się znowu jak ptak, który wylatuje na ocean, czy wręcz jak stara łajba (mimo, iż jestem młodzieniaszkiem ;)), która odwiązuje liny i opuszcza bezpieczną przystań.

Pragnąłem ZNOWU zdobywać, żyć jakby jutra nie było, poznawać nowe smaki samego siebie, czy w końcu doznać tego specyficznego uczucia, kiedy to licznik przekręca liczbę 42 w elektronicznym zwierzaku na ręce i widać już w oddali bramę ze sławetnym napisem na eM, a w nogach para buzuje w miły sposób.


Na miejsce randki wybrałem Hamburg - głównie dlatego, że szwabska (bez obrazy) organizacja jest prosta, sprawna i przeważnie perfekcyjna, jeśli chodzi o duże biegi.
Do tego szybka trasa bez współdzielonych ulic z ruchem samochodów (bieganie obok Jelcza, TIRa, pierdzącego dieslowskiego autobusu, czy stojących w korku niedzielnych zakupowiczów jest jak sex przez trzy gumki). Dodać należy również plusy w postaci licznej ilości biegnących trampek obok, wszak zawsze to raźniej w grupie, oraz parę innych aspektów, w tym chociażby chęć zobaczenia na oczy czegoś nowego, a nie po raz enty tego i owego samego.

Kiedy mam zwiedzać? po 70ce? :) Trzeba żyć, teraz - jest później, niż się wydaje!

Zapisałem się więc na ten Hamburg, a jakoś tydzień temu dopiero zaklepałem hotel jakieś 1.5km od startu, bilety na pociąg również parę dni przed... ogólnie wszystko na jakimś luzie, bez napinki i tym podobne. Jakby to był wypad na lody z koleżanką do sąsiedniego miasta.
W sobotę rano pociąg do Berlina (2.5h), tam przesiadka i Hamburg (po niecałych 2h). Lubię te niemieckie białe strzały, które są mega długie, szybkie i wygodne. Skład ma jakieś pół kilometra i składa się jakoś na nasze z dwóch Pendolino. Pociągi prawie wszystkie są mocno obłożone i zajęte.

Dworzec w Hamburgu fajny, wielki, ludzie wokół tak już średnio. Sporo napływowych, których głównym zajęciem jest "stanie i czekanie na cud". W ogóle jak się przeszedłem wokół i niby kierując się w stronę Expo... zdziwił mnie tłok. Naprawdę sporo ludzi na ulicach. Po jakimś czasie stwierdziłem, że trzeba się oszczędzać, więc wróciłem na stację i przeszedłem się na metro. Wysiadłem przy Expo i od razu WOW, wielkie hale, ale z każdego miejsca widać mega wielką wieżę - iglicę, trochę inną, niż ta berlińska, ale również mega :)

Expo fajne, sporo różnych firm... przymierzyłem pewne butki, których niestety nie ma w Polandii (1500v2), kupiłem dwa rozwodnione żele queezy, bo... dałem ciała i nie kupiłem wcześniej w PL. Znaczy się chciałem kupić, ale zamknęli mi pewien sklep w piątek (czynne do 14:00), a w innym nie mieli tych żeli. Wolałem mieć sprawdzone coś, bez ryzykowania z inną firmą.
Odbiór numeru startowego, chipa, koszulki i prospektów informacyjnych. Wszystko w pełni pro zorganizowane. Numer drukowany na miejscu, podobnie jak w Berlinie :)

Potem Pasta Party i tu fajna sprawa, bo mini kolejka spowodowała to, że kobieta albo się tak zapatrzyła we mnie, albo zakręciła z powodu jednego gościa, co opłacał akurat makaron, że nie odebrała ode mnie kuponu. Machałem nim we wszystkie strony, ale nie widziałem gdzie wrzucić... więc wróciłem do stolika z kuponem na Makaron i Browar, którego nie chciałem nawet pić. Piwo z pakietu również nie chciało mi się targać, więc zostawiłem gdzieś już nie pamiętam na boku. Zjadłem maaakaroniii Boloneeeezzze i postanowiłem pójść po drugą porcję, tym razem bez mięska (sos Tomato). Zmęczyłem jakoś 3/4 i miałem dosyć. Byłem nażarty jak na ruskim weselu ;)

Udałem się więc do hotelu.
W recepcji hindus :) ale szprechał biegłe in englisz, schody na drugie piętro (bo ślepy nie zauważyłem windy :) rzuciłem bety, podłączyłem do wifki i obczaiłem gdzie jest supermarket, żeby kupić bułki na śniadanie i kolacyjkę do miodku :)

W sklepie były bułki tylko małe z ciemnego pieczywa, ale dobre i to. Niestety również zatrzymał mnie regał ze słodyczami, przy którym stałem chyba z 10 minut... walczyłem wtedy ostro ze swoją podświadomością, ale po zadaniu sobie pytania - po co ja tu przyjechałem? obżerać się słodyczami, czy przebiec maraton bez problemów żołądkowych? wyluzowałem ze słodyczami. Kupiłem jedynie kwadratową czekoladę na powrót po maratonie i wio do hotelu wylegiwać się.
O 19 kolacyjka, czyli bułka z miodem, chociaż nadał byłem obżarty, to jednak wolałem nieco popchnąć żołądek.

Po obejrzeniu Lary Croft w wersji szprechalskiej "ja, ja, ja wohl" polazłem w kimę.

Start o 9:00, więc postanowiłem zrobić pobudkę 5:20 i małe śniadanko - jedna bułka z miodem. Spało mi się jednak średnio, co chwila się budziłem i wierciłem... Od 4 w sumie już czekałem tylko na pobudkę.
Postanowiłem znowu zjeść nieco mniej rano i szybciej, żeby w czasie startu nie mieć już nic na żołądku.

Toaleta i wypad z hotelu o 7:30. Pod Expo byłem 20 minut później, po drodze zbierały już się małe grupki biegaczy i kierowały również do Expo.

Było słonecznie, trochę wiało i niestety, albo stety... temperatura w okolicach 5C. Wiatr i tak zelżał, bo w sobotę porywy były spore, jednak było dość upierdliwie. Nie lubię wiatru bo nie i już. Szczególnie jak pada i jest zimno, tym razem było na dodatek tylko zimno.

Z prognozy wiedziałem, że ma być w okolicach 8-10C, słonecznie, mini chmury i wietrznie, głównie z kierunku zachodniego i okolic.

Rachunek więc był prosty - początek będzie pod wiatr, potem trochę luz, środek mieszanie, a od 30km będzie ciągły wMordęWind.
Postanowiłem biec na krótko, jak w lecie, czyli krótkie spodenki oraz koszulka na ramiączkach, która chyba powoli staje się dla mnie kultowa. Zastanawiałem się nad koszulkami chwilę, ale stwierdziłem, że wolę tę na ramiączkach, niż z rękawami, która jednak jest bardziej przewiewna, a obawiałem się o przewianie plerów, mimo iż założone miałem tejpy w piątek przed wyjazdem u fizjo, które na szczęście nieco osłaniały mnie).


Dwa żele w tylną kieszeń, trochę obciążające, ale szło się przyzwyczaić i niestety fakap. Nie przyczaiłem folii w Expo, bo pomyślałem, że będzie tego opór przed startem jak to w Berlinie bywało. Tu niestety ZONK, nigdzie nie było folii, więc trochę pomarzłem.

Godzinę przed wciągnąłem galaretkę energetyczną Enervita, przebrałem się, oddałem rzeczy do depotyzu i w okolicach 8:30 wyskoczyłem potruchtać.
Pizgawica na maxa. Z wiatrem ok, ale pod wiatr średnio przyjemnie. Spory tłok w okolicach wejść do stref. Miałem więc potruchtać, potem toitoi i jeszcze chwilę potruchtać przed wejściem do stref. Tłok jednak był taki, że do ToiToi poleciałem do innej hali, a tam pełen luz zarówno z miejscem, jak i toaletami. Dopiero tam solidnie sobie potruchtałem, rozgrzałem się, porozciągałem. Małe siq i kierowałem się na start.

W strefie widziałem jednego kolesia z napisem na koszulce Poland, innych polaków jakoś nie stwierdziłem, jednak za wiele się nie kręciłem. Nie widziałem też Pace`a na 3h, a podobno takowy miał być.


Plan na bieg miałem taki, jak już chyba pisałem. Biorąc również te warunki wietrzne wiedziałem, że pierwszą połowę muszę potraktować luźno, bo od 30km czeka mnie podwójne wyzwanie. Czasami miałem się zbytnio nie przejmować, tak mi się biega ostatnio najfajniej i najskuteczniej, a jedynie na co chciałem zwracać uwagę to tętno, oczywiście również bez jakiejś spiny z tym związanej.

Można powiedzieć, że schemat jakiś tam był na bieg, jednak wszystko miało się urodzić niejako po drodze.


Ostatnie odliczanie i w tle chyba Rydwany Ognia... chyba, bo nie słyszę dokładnie, jednak tak sobie to wmawiam.
Lubię ten utworek, i to bardzo - niczym Al Bundy wkładanie ręki w spodnie za pasek podczas siedzenia na kanapie i klikania w pilota od TV :)

Po starcie pomyślałem sobie szybko, że TO jest TERAZ, TU... przypomniała mi się również chwila przed maratonem we Frankfurcie, wtedy sobie dziwnie przypomniałem motyw z Szeregowca Ryan, kiedy to pewien kapitan powiedział "zasłuż na to".
Tym razem przerobiłem to w myśl następującą - zasłużyłeś na TO!

Sporo potu wytarłem z czoła podczas przygotowań. Sporo również przeszedłem w ostatnim czasie, w ostatnim roku i w ogóle... od maratonu w Berlinie. Wszystko się na przestrzeni dwóch i pół roku powywracało u mnie do góry nogami. Wyszedłem z głębokiej czarnej d..py i nie przyjechałem tutaj na jakieś męczarnie, walkę od pierwszej minuty jak na śmierć i życie na arenie, tylko po zabawę... taką ambitną zabawę.

Zasłużyłem więc na dobry maraton, który nie przeczołga mną jak jakąś flanelą po polu, tylko zabawi się ze mną w sposób czysto sportowy - bez wymówek, że coś boli, coś wysiada, czy przestaje funkcjonować. To miała być rozgrywka JA kontra JA.
Z jednej strony zwariowany JA, po drugiej strony ten zrównoważony, opanowany, spokojny, niczym Muppet na balkonie.
Cel jednak postanowiłem sobie jasny - chciałem wrócić z nową życiówką, która wynosiła 2:58:12.


Początek na czerwonym dywanie... kurde, poczułem się jak w Hollywood, telewizja obok, kibole wydzierający japę, muzyka, spiker, konfetti, helikoptery i tylko startu promu kosmicznego brakowało dla kolorytu :)
Sporo ludzi obok, jednak bez paniki. Tempo na początku mówiąc kolokwialnie d..py nie urywało, chwilowe było po 4:40... razem z nami startowali również "sztafeciarze". Potem się nieco rozluźniło, tempo od razu wskoczyło w okolice 4:05-15 i taki też piknął pierwszy km (4:15).
Tempa jakoś specjalnie nie kontrolowałem, wręcz hamowałem się, mimo wyprzedzających mnie tłumów... włączałem niejako od początku moduł samopoczucia.
Czułem się jak na jakiś Igrzyskach, jakbym leciał z Szostem i innymi, którzy odskakują ode mnie w tempie kosmicznym. Patrząc jednak na tę gawędź mnie to dziwiło, bo 95% tych "ścigaczy" nie wyglądała na trójkołamaczy :))

Drugi kilos w 4:09 i ciągle mnie ktoś wyprzedza. No cóż, wtedy sobie pomyślałem, że to chyba jakiś szybki maraton będzie, gdzie sami harpagani przyjechali, coś jak Dębno w 86 ;)
Leciałem jednak swoje, pierwsze otarcie potu z czoła, a wiatr, którego się obawiałem kręcił, ale było znośnie. Potem pojawił się pierwszy podbieg, delikatny, ale lajtowo sobie truchtałem pod niego, gdzie na szczycie tętno dobiło do 148, potem spadało. Leciałem jak w pierwszym zakresie ogólnie... i szczerze, to byłem mocno w szoku.
Przypomniał mi się jednak maraton z Poznania z jesieni, gdzie do połowy również mega luźno mi się biegło, jednak później zaczęły się esy floresy i padło potem wszystko po 30km.

Trzeci km w 4:20 i głowa mi chodziła na boki. Było czasem co oglądać, bo musiałem jakoś zając wzrok jakimiś biegnącymi pośladkami, łydkami i podobnymi.
Stwierdziłem, że Niemcy jakoś mniej napaleni są na punkcie odzieży w porównaniu do Polaków. Cześć miała jakieś kompresy na sobie, ale zdecydowana większość leciała w jakiś starych butach. Ja tylko świeciłem moimi żarówiastymi buciorami, które w sumie też już dobijają swojego maxa jeśli chodzi o przebieg i wrażenia dobicia.

Po wypłaszczeniu po podbiegu tempo się unormowało jeśli chodzi o intensywność... Można powiedzieć, że zmuszałem się do otwierania paszczy, bo oddychałem chyba mniej intensywnie, niż podczas marszu. Szok a zarazem fajna sprawa. Tempo oscylowało w okolicach 4:05-4:15.

Trasa w sumie była lekko pofałdowana, co mnie z jednej strony zaskoczyło, bo spodziewałem się "stołu", lecz z drugiej takie pofałdowania to i tak pikuś.

Pierwsze 5km mijałem z czasem 21:coś tam i w sumie lekko się zamyśliłem. Średnio wychodziło w okolicach 4:15, a przez chwilę miałem myśli, że lecę za szybko nawet. Przypomniał mi się jednak ten trzeci wolniejszy km i olałem temat. Wiedziałem, że i tak to jest nic w porównaniu do tego, co mnie czeka dalej.

Okolice przyjemne, bo z jednej strony tłumy kibiców i to naprawdę miejscami spore, gdzie jakieś wieżowce mija się z domkami. Przemieszana architektura, ale przyjemna dla oka.
Od prawie początku obok leciał koleś, który biegł... BOSO. Szacun, bo biegł oczywiście moim tempem i utrzymywał się jakoś do połowy o ile pamiętam.

Druga piątka oscylowała w sumie w podobnym tempie, którego jakoś specjalnie nie kontrolowałem. Miało biec mi się luźno i tak też było, wiatr też był na tym odcinku jakoś mniej odczuwalny. Pierwszy wodopój i tłok, gdzie straciłem parę sekund i rytm, bo mi się ktoś pod nogi wpakował. Ogólnie starałem się brać mini łyczka na każdym wodopoju, bo czułem na głowie jak się pocę ;)

Pierwsza dycha wyszła w 42cośtam, więc ani za szybko, ani za wolno. Potem był mega długi zbieg. Tu postanowiłem wyluzować, drobne kroki i totalnie się wyluzować, nie spinać i tym podobne. Mijało mnie sporo ludzi, którzy darli jak na 10km, oddychając również mega topornie. Cóż, tych wszystkich potem mijałem :)

Kolejna piątka minęła bardzo szybko, bo nie zdążyłem się napatrzyć i mijaliśmy 15km. Zaraz potem był jakiś tunel, którego się w ogóle się nie spodziewałem, jednak się ucieszyłem, bo lubię te specyficzne echo :)
fajnie ludziom pikała elektronika o zgubionym GPS :)))
w tunelu również włączył mi się fizyczny luz, złapałem swoisty rytm i jakby tylko ten tunel trwał przez kolejne 25km to byłoby chyba spełnienie marzeń :)

Czułem się jakbym płynął, nie biegł, wokół mnie fruwały niewidzialne anioły, które wodziły mnie swoimi palcami ciągnąc za koszulkę do przodu.
Niestety chwila ekstazy nie trwała długo, bo pojawił się wylot z tunelu z lekkim podbiegiem, ale sporą ilością wydzierających się ludzi. Do tego skręt i wMordęWind.
Od razu przypomniało mi się, że ma być wietrznie, a ta chwila bez wiatru niestety już się skończyła na dobre.
Właściwie od tego momentu wiatr towarzyszył mi już praktycznie ciągle...

Starałem się schować za kimś, wyjąłem pierwszego płynnego żela, otworzyłem zębami i powoli sobie zasysałem wyciskając przy okazji ;) Trochę mi pociekło po łapie, ale na szczęście za chwilę były jakieś wodopoje, więc obmyłem szybko łapę w pierwszej lepszej misce z wodą dla posiadaczy gąbek ;)
Co punkt z wodą to łapałem kubek i brałem mini łyka, jednak im dalej, tym czułem, że coś za pełno się robi w tych moich bebechach.

Pierwsza myśl jakoś na 18km po którymś z wodopojów, że trochę jednak przegiąłem z tym podwójnym makaronem na Pasta Party. Bałem się tego, bo powoli nachodziły mnie myśli, że będę musiał później za jakimś ToiToi się rozejrzeć, a może to tylko małe siq... stwierdziłem, że za dużo piję i nie będę na kolejnym łapać za kubek.
Były jednak pierwsze pomrukiwania w bebechach, które na szczęście znalazły szybkie i bezbolesne ujście ;)
to był dobry znak, trochę krępujący, ale jednak dobry, bo oznacza dla mnie tyle, że bebechy przyjmują swoje zadanie i przerabiają... mówiąc kolokwialnie - fabryka z taśmą produkcyjną pracuje ;)

Tempo i tętno. Przed minięciem dwudziestego km się nad tym zacząłem zastanawiać. Tempa jakoś szczególnie nie kontrolowałem. Raz wychodziło 4:10, raz 4:08, raz 4:15. Biegło mi się jednak w miarę luźno. Tętno, mój bardziej wiarygodny wskaźnik wskazywał okolice wciąż poniżej 150.
Przypomniała mi się połówka sprzed dwóch tygodni, gdzie na tej połówce dopiero po 12km zacząłem przekraczać 160. Więc teraz było git, żeby nie napisać bardzo git.
To był taki swoisty pierwszy pozytyw tego wyścigu, bo udało mi się po cichu zrealizować strategię, że początek naprawdę ma być luźny, jednak nie za wolny.

Przed biegiem powtarzałem sobie - tylko pozytywne myśli, nic innego, nic zdradliwego, żadnego rozmyślania o innych, o dziwnych rzeczach, sytuacjach, o tym co kto powiedział, napisał, czy zrobił. W tym momencie miałem być ja i tylko ja, moje pozytywne ja... miałem mieć w d..pie cały świat, za przeproszeniem.
Amerykanie mówią na to "good feelings", hindusi "dobra karma", wszystko co dobre, dobre wróci.
Wpajałem sobie same radosne wieści, starałem rozmyślać o pośladkach, które co jakiś czas mijałem. Naprawdę sporo było szybkich dziewczyn na trasie - bez dwuznacznych skojarzeń ;) Oczywiście podziwiałem ich ubrania, włosy, bo kręcą mnie kitki :) fajna okolica, kibice i kurcze nie wiem, ale po raz kolejny bieg stwierdzam, że Duńczycy chyba się klonują, bo sporo ich było zarówno biegnących, jak i dopingujących.



Minąłem 20km, gdzie czas zawsze mi nic nie mówi, więc czekałem na zegar na półmetku. Gremlin jakoś od 15km, lekko przyspieszył i pikał mi ze 100m potem lekko jeszcze szybciej.
Na półmetku widziałem czas 1:29:cośtam, jednak nie wiedziałem ile mam różnicy brutto/netto. Przełączyłem na chwilę ekran w Gremlinie, jednak po chwili stwierdziłem, że rozmyślanie o międzyczasach i tak mi nic nie da, więc wróciłem do mojego ulubionego ekranu z dystansem, tempem chwilowym, tempem kilosa i tętnem.
Na wodopoju wziąłem z automatu kubek wody i łyka, dopiero po nim przypomniało mi się, że miałem przecież nie pić... ;) no ale trudno ;)


Dziwne, ale przypomniała mi się myśl z maratonu w Berlinie, gdzie było podobnie jeśli chodzi o różnice GPS/czas. Wtedy wmawiałem sobie, że muszę mieć zapas, a to co wskazuje Gremlin należy i tak dodawać parę sekund. Taka klasyczna zmyła :)

Niestety ludzi obok coraz mniej, porywy coraz mocniejsze. Przez krótki okres czasu nawet biegłem obok kolesia, którego widziałem na starcie, gdzie leciała obok grupa. Było nawet fajnie, jednak niektórzy tam sporo gadali...
Widziałem już spore tabuny cwaniaków, którzy gadają na maratonie i wszyscy, ale to wszyscy (poza Pacemaker`em) kończą za szybko swój wyścig. Dwóch wyglądało na jakiś lepszych cwaniaków, więc starałem się biec obok nich.

Niestety, ale nie czułem się jakoś super świeżo w okolicach 22-25km. Może to przez wiatr, jednak postanowiłem się oderwać od grupki mimo wszystko. Zaczęli szarpać tempem, jakiś gość co kilos się wydzierał i podniecał czasem "fiar nul acht". Patrzę na swój i widzę 4:06. Potem 4:15 i znowu coś trajkotał. Olałem takie klimaty i stwierdziłem, że trzeba w końcu zacząć ten maraton jakoś biec ;))))

Minąłem 25km, pomyślałem sobie, że na połówce to tak jak 15km, tylko o wiele dłuższa końcówka. Po chwili jednak moja techniczna łepetyna przerobiła to w myśl, że przecież nie jest 15km tylko zostało 15km i kawałek. Ach, a było tak pięknie :)


Uśmiany zacząłem więc świadomie przyspieszać. Odczucia od razu się zmieniły.
26km w 4:13 z jakimś podbiegiem, niby nie za wielkim, ale jednak odczuwalnym. Potem 4:06, 4:07, 4:06 i od razu oddech nieco poważniejszy się zrobił. Wciąż starałem się nie szaleć, ale jednak powoli już zaczynałem odczuwać trudny. Wyciągam drugiego, ostatniego żela, otwieram go jak jakiś napaleniec szarpiący za majtki, konsumuję jednak już normalnie bez szaleństw. Ogólnie czuję się trochę opity, nadal... do końca właściwie już nic nie piję.


Czekałem na 30km... wiedziałem, że tam mnie czeka chwila porównywalna z chwilą, kiedy to wychodzi się z okopów. Nie, nie byłem w woju, ale znam to z filmów :P
30km w 4:12. Leciałem obok jakieś gościa, który w sumie miał podobny rytm do mojego.

Skręt w lewo i tutaj zaczynał się prawdziwy maraton. Było bardzo cholernie w mordę jeśli chodzi o wiatr. Starałem się przez chwilę schować trochę za gościem, jednak niewiele to pomogło. Było mi niestety zimno, łapy miałem zmarznięte. Gostek coś tam szprechał, więc domyśliłem się, że moja kolej na zmianę.
Cóż, chcesz coś osiągnąć - licz na siebie. Więc wyskoczyłem obok i wio do przodu.


Do tej pory był bieg, teraz zaczynał się maraton. Już nie ma na co patrzeć, tylko gnać do przodu. Sporo mnie wytargało, ale leciałem 31km w 4:12, potem uwaga 4:02 i 4:04.
Miałem, muszę się przyznać miałem tę cholerną chwilę zwątpienia.
To była druga taka chwila, lecz bardzo realnie przydzwoniło mi w głowie pokątnie, że za chwilę usłyszę Simona z Garfunkelem

Hello darkness, my old friend,
I`ve come to talk with you again...

jednak mimo to, postanowiłem cisnąć dalej. Przypomniał mi się czas z połówki i kalkulacja... 1:29, a życiówa 2:58:12. Muszę więc mniej więcej pobiec to samo, a przecież chcę to poprawić, więc muszę trzymać się dalej.
Trzymałem więc gaz dalej ;)

Zamiast "Sound of silence" przypomniała mi się z okazji roku Igrzysk ceremonia z Londynu, gdzie organizatorzy zrobili mega hiper motyw z Freedym Mercury z Bohemian Raphsody z Imagine Johna Lennona.


Is this the real life?
Is this just fantasy?
Caught in a landslide, no escape from reality.
Open your eyes, look up to the skies and see...


Leciałem więc po tej drodze jak we śnie. Było ciężko przez ten wiatr, jednak w tym momencie w myślach miałem tylko jeden cel - życiówka na mecie :)))
Dobra Karma jakoś trzymała mnie w pionie i stwierdziłem, że w wietrze przecież zawsze jakoś dobrze mi się biegało, mimo średnio fajnych odczuć. Kiedyś na treningu kręciłem dobre czasy, mimo wiatru w facjatę. Tak, to było to...

34km w 4:06, potem 4:02, 4:08, 4:03.
Wmawiałem sobie, że zostało 5km... tylko i aż. Miałem wtedy ostatnią chwilę zwątpienia, jednak postanowiłem zamiast się rozczulać, cisnąć dalej. Gość, co biegł za mną, gdzieś wyparował. Mijałem za to innych... sporo ich mijałem.

Po bokach już widziałem jedynie drobne grupki ludzi. Co jakiś czas jakieś dzieciaki wystawiały ręce do piątki, ale szczerze nie miałem siły ich przybijać z nimi, aby nie spierniczyć czegoś :)))
Czułem, że jestem blisko, a zarazem jestem daleko.

38km w 4:06, potem 4:05 i 4:05. Minąłem 40km i dotarło do mnie, że nie mogę tego wszystkiego już zrąbać. Miałem ochotę zwolnić, przełączyłem nawet ekran, aby zobaczyć jaki mam czas. Nie pamiętam ile wtedy wskazywał, ale miałem problem z liczeniem ;) Dwa ostatnie kilosy niby w 9minut powinienem obrócić, ale przypomniał mi się wpis Benka chyba sprzed roku, gdzie coś pisał o tym maratonie również, że na koniec jest jakiś podbieg. Skoro on o tym wspominał, to znaczy, że musiał to być naprawdę jakiś niezły podbieg ;)
Czekałem więc na chłostę... 41km w 4:04, bo wtedy myślałem tylko o tym, żeby nie zwalniać. Chwilę potem skręt i jeb... faktycznie jak zobaczyłem ten podbieg, to myślałem, że nie wyrobię. Od samego patrzenia robiło się średnio.
Wiatr postanowił również skręcić i ustawić się centralnie w mordkę, bo niby czemu by miało być akurat inaczej :)

Z daleka widziałem ludzi przede mną, którzy prawie szli, bo bieg przypominał raczej "świński trucht"... po 100m wydawało mi się, że również stoję w miejscu, mimo iż kręcę nogami jak szalony, a każdy krok do przodu i noga do góry są jak taplanie się w błocie, albo mokrym piasku na plaży.

Próbowałem zebrać myśli, ale ten podbieg był masakryczny. W myślach walczyłem o sekundy. Nie pamiętam kiedy ostatnio tak walczyłem o cholerne sekundy, jakby od tego zależał jakiś wybuch bomby atomowej, czy coś innego.
Podbieg z gatunku Agrykoli w WAW, czy Baraniaka lub jak to tam było w Poznaniu. Zresztą nie wiem nawet jak go porównać, ale przewyższenie mocno odczuwalne.
Zerkam na Gremlina, tętno już świruje w okolicach 170, tempo chwilowe po 4:20-4:15. Szok.
Myślałem, że stoję w miejscu i osiągam czas na poziomie 5:00 lub gorzej, jednak kiedy zobaczyłem, że nie jest aż tak źle, wręcz przeciwnie, jest git, dokręciłem śrubę.

Przewinęły mi się przed oczami, bo ledwo już co widziałem przez zmęczenie i wiatr ;) moje wszystkie treningi, gdzie robiłem długie podbiegi. Albo po lasach, albo po mieście, lub zawsze na koniec, gdzie była wyrypa to jeszcze się zmuszałem na szybszy podbieg przed chatą. Zbierałem teraz owoce tego wszystkiego.

Mijałem tablicę z numerem 42!
Tak, czekałem na te uczucie cholernie długo. Cisnąłem do przodu jak poparzony, niczym marynarz, który schodzi na ląd i leci do swojej niewiasty. Tęskniłem jak ten marynarz za kwiatem lotosu, za czymś powabnym...
chciałem to mieć, te męki, ten wiatr i zimno za sobą, ale i chciałem, aby ta chwila trwała wiecznie.

Ostatnie 195m jest po prostu petardą myśli, którą chciałoby się, aby trwała wiecznie, bez przeskakującej wskazówki w zegarku. Taka pętla czasu.


Wciskam przyspieszenie i mijam innych zmordowanych wbiegając na czerwony dywan.
Wypas wrażenie...
tłumy po bokach, nic nie słyszę, jest po prostu orgazm mentalny!!!

Z daleka widzę 2:56:cośtam i nic nie czuję. Nie ma bólu, nie ma niczego, nogi biegną za mnie. Ostatnie 400m pokonuje po 3:47 nie wiem jak.
Wpadam na metę, zatrzymuję Gremlina i szok... 2:56:09

Po paru oddechach nawet nie padam na glebę, jeju nie wiem skąd ja mam te siły. Dostaję medal od uradowanej babci, potem jakaś fota do paparazzi...
Po chwili pierwszy wodopój. Oblewam się wodą, bo mam z pół kilograma soli na łbie i w oczach. Czuję mega ból w lewej łopatce, plery osłabione i ostre zmęczenie w prawym dwugłowym, którego czułem pod koniec mocno już.
Delikatne rozciąganie, ale to naprawdę lajtowe... potem w Hali już full wypas z napojami i owocami. Smakuje mi napój izo jakiegoś Dextro... jest jak nie izo, tylko coś jak sok, muszę poszukać w Polandii czegoś podobnego, bo było mega pyszne.
Potem polazłem się przebrać (usłyszałem oooo du bist schnele laufer :)) trochę obmyłem i jeszcze raz na stoiska z iso.


Za wiele nie pokręciłem się po biegu, bo kierowałem się do metra i na pociąg o 13:38 - to był również kolejny motywator, aby za długo nie być na trasie ;)))
Odmarzłem po drodze, przy okazji wcinając słodycze, na które taaaaaak czekałem :) to była najpyszniejsza nagroda tego dnia :)

W Berlinie jeszcze miałem przygodę, bo dowiedziałem się, że Niemcy coś zmienili i nie kursuje Regio do Frankfurtu nad Odrą. Musiałem ostro się nakombinować i najeździć po 3 stacjach, aby złapać inny Regio z Ekner. Na szczęście udało mi się złapać pociąg z Frankfurtu do ZG i kiedy wsiadłem, całe ciśnienie ze mnie zeszło.
W domu trochę biszkoptów i odpływałem już po 22ej ;)


To był jeden z tych biegów, które układają się tak, jakby się chciało, żeby się układały.
Było to też bieg jeden z trzech, które chciałem, aby zakończyły się powodzeniem.
W zimę tak sobie pomyślałem, że kurcze, fajnie by było na wiosnę zrobić Hat-Tricka w postaci trzech życiówek na mocno zakurzonych dystansach - 10km, Półmaraton i Maraton.
Marzenia jednak się spełniają, z chłodną głową ;)

Życiówka poprawiona o ponad dwie minuty! jest mega, jednak tak sobie myślę, że gdyby nie wiatr... minutę mogłem jeszcze urwać, no ale dobrze, że czuję zapas. To dobry znak mam nadzieję ;)

Jest to przy okazji moja trzecia złamana trójka, za mną 12 maraton.


Przygotowania?
nie, nie było nabijania kilometrów. Największy km w tygodniu 92km (dwa razy, reszta dużo mniej). To odnośnie wielu tez cwaniaków, którzy twierdzą, że żeby łamać 3h trzeba biegać po 100km tygodniowo trzepiąc trzydziestki co tydzień.
340km w styczniu, 239km w lutym z chorobą, 377km w marcu.
Długie Wybiegania zawsze na zmęczeniu, tylko dwie trzydziestki, reszta 26km, nigdy nie było to wolne tuptanie, chociaż zawsze w okolicach 1 i delikatnie 2 zakresu.
Zero interwałów, czy podobnych... raz jedynie trzytysiączki na 9 dni przed.


Trochę statystyk:

time total (netto) 02:56:09
time total (brutto) 02:56:27


5 km 00:21:15 21:15 04:15
10 km 00:42:19 21:04 04:13
15 km 01:03:09 20:50 04:11
20 km 01:24:12 21:03 04:13
Half 01:28:50 04:38 04:14
25 km 01:45:19 16:29 04:14
30 km 02:06:08 20:49 04:10
35 km 02:26:37 20:29 04:06
40 km 02:47:09 20:32 04:07
Netto 02:56:09 09:00 04:07

Druga połówka petarda, a właściwie ostatnie 15-17km :)

Wundabaaaa :)


Aloha
pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2016-04-21,07:12): Jesteś niesamowity Mistrzu :) Gratuluję z całego serca.
snipster (2016-04-21,08:12): Dzięki Paulo, Mistrzunio :)
Shodan (2016-04-21,11:23): Piękne odrodzenie! Gratuluję. Wynik robi wrażenie. Ja pomęczę się w najbliższą niedzielę. Też chciałbym kończyć w takim nastroju.
snipster (2016-04-21,11:36): Dzięki Eryk, wyszło prawie jak z Feniksem ;) Powodzenia życzę bo widzę, że pogodę trochę na mokro możecie mieć. Pamiętaj - pogoda dla biegaczy jest albo dobra, albo bardzo dobra ;)))
(2016-04-21,15:13): Petarda, bez dwóch zdań!
Jarek42 (2016-04-21,16:28): Złamać 3 to jest coś.
snipster (2016-04-21,16:39): gaz, gaz, gaz :)
snipster (2016-04-21,16:41): Jarek, poprawka - złamać swoje własne bariery - to jest coś :) każdy ma swoje własne, osobne granice i łamanie ich, patrząc tylko na swoje możliwości jest fantastyczne. Oczywiście jest pewna magia w tych 3h, ale podobna magia jest dla niektórych w 140 minutach, czy 10000 sekundach, albo 5 godzinach, bo przyznasz, 5 godzin też jest symboliczne ;)
Joseph (2016-04-22,01:13): Krzyknę w czołobitnym podziwie posiłkując się Sienkiewiczem: "Efendi! Dla Ciebie haremy!", hahaha. Brawo Snipi, tak to się robi!
snipster (2016-04-22,08:57): Dzięki Dżozeff, aż musiałem sprawdzić w gógle, co to Efendi... ;) maraton wyszedł prawie idealnie pod kątem strategicznym, jestem mega Happy :)
Jarek42 (2016-04-22,09:17): Jednak bariera 3 godzin, to dla amatora jest tą najważniejszą barierą. Ja osobiście ją połamałem, co mi zajęło kilka lat. Połamałem ją dużą ilością kilometrów na treningach. Ale czy aż tak niesamowicie dużą? Gdzieś to nawet tu opisałem.
Joseph (2016-04-22,09:35): Dobrze, że nie sprawdzałeś, co to haremy hehe
snipster (2016-04-22,09:42): Jarek zgadza się, ale po części ;) mi to zajęło rok, od momentu, kiedy zacząłem biegać (Dębno), jednak potem miałem różne przejścia i szło to w innym kierunku, niż powinno... wtedy jednak wcale tak dużo nie biegałem, poniżej 300km miesięcznie... sekret nie tkwi w ilości, a jakości. Każdy jest jednak inny i na każdego nie działa to samo. Nie ma jednej ścieżki i to chyba jest najlepsze, taki jest sport, że zawsze istnieje kilka różnych wariantów i co lepsze, nigdy nie wiadomo który jest najlepszy. Nieprzewidywalność sportu jest fajna, a zarazem brutalna niekiedy.
snipster (2016-04-22,09:44): Dżozeff, haremy... dyplomatycznie nic nie wspominałem o nich, bo i tak już za dużo sexizmu chyba w tych moich opisach jest :P
żiżi (2016-04-22,15:22): Super!wiem co to za radość jak długo nic,a potem trach!wymarzony bieg:)))
snipster (2016-04-22,15:38): Żiżi, dokładnie :) to jak wieki bez sexu haha ;)
Truskawa (2016-04-26,10:59): No toś poleciał!! Gratulacje Piotr! Ale coś się do tego Hamburga namarudził to Twoje, wiem bo czytam te Twoje wpisy. :)))) Po prostu rewelacja! Jesteś wielki!! :)
snipster (2016-04-26,14:40): Dzięki Truskawo :) marudziłem, bo czasem miałem wrażenie, że tylko to mi pozostało... no ale udało się chociaż trochę wygrzebać z tego i pobiec tak, żeby doznać mega szczęście na mecie ;)
Tenzing (2016-04-28,12:38): Raz jeszcze wielkie gratulacje. Przeczytałem wpis i widzę że nasza sytuacja była podobna. Życiówka w 2013 i później wielkie nic. Trzaskanie maratonów w moim przypadku po 3.10 nie sprawiało frajdy. I też postanowienie że to będzie ten rok i ten maraton. No i Tobie się udało i mi się udało. Wielkie gratulacje raz jeszcze!!!
snipster (2016-04-28,13:34): Gratki Tenzig :) po takim długim okresie smakuje wybornie ;)







 Ostatnio zalogowani
conditor
00:16
Jaszczurek
23:57
wwanat46@gmail.com
23:35
mariachi25
23:31
seba1
23:28
andreas07
23:19
wojciechfojt
23:00
12fred54
22:39
BOP55
22:33
Bartuś
22:20
zbyszekbiega
22:17
Robert alias Przepiórka
22:14
Andrzej G
21:56
alex
21:40
przemcio33
21:40
benek
21:31
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |