Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 898 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Torun stanal na wysokosci zadania
Autor: Wojtek Gruszczyński
Data : 2004-06-01

Do Torunia wybrałem się po raz jedenasty na mój 90 maraton.
Jechałem tam trochę wystraszony i pełen pokory, z uwagi na moje
jesienne zatargi z Yeti i wygłoszoną tu w servisie opinią,
podważającą Toruń jako stolicę polskiego biegania i, że maraton
toruński z roku na rok się obsuwa. Do wyrażenia tej opinii
upoważniały mnie porównania do innych lat, jak i narzekania dyr.
R. Kowalskiego, który odwiedził nas w ub. roku w szkole, gdzie
spaliśmy i użalał się jakie coraz większe z roku na rok
przeszkody musi pokonywać, organizator maratonu. Jednak samo
miasto Toruń ma swoją niepowtarzalną atmosferę i trzeba w nim od
czasu do czasu być. Do towarzystwa zabrałem córkę, która za rok
zdaje maturę i niewykluczone, że podejmie próbę zdawania na
studia właśnie w tym mieście. O tym, że zmienia się na lepsze
można było się przekonać studiując stronę maratonu toruńskiego i
komentarze w dyskusjach. Dwie godziny przed rejsem i zbiórką na
Bulwarze Filadelfijskim zgłosiliśmy się w biurze zapisów. Cała
operacja wydania nr i koszulki wprawdzie za dużej XL, trwała
około 4 minut. Na nocleg wybraliśmy z córką nie internat, a halę
i spanie na podłodze. Tę lekką niedogodność wynagrodziło mi
poznanie niezwykłego, jak na te czasy człowieka. Pan który
obsługiwał nas na hali to prawdziwy wolontariusz, jakich
spotyka się tylko na zachodnich maratonach. Tylko że tam jak w
Berlinie, N.Y. czy Londynie są ich nieprzebrane tłumy, a u nas
to tzw. /rodzynki/. O nic nie musieliśmy prosić. Wyprzedzał
nasze myśli. Dwoił się i troił, latał z gorącymi czajnikami, a
nawet służył swoimi uchwytami do szklanek, abyśmy nie poparzyli
rąk. Przed zgaszeniem światła kontrolował posłania i zachęcał do
podłożenia jeszcze dodatkowych materacy , aby w nocy nie
zmarznąć. Dysponował spisem telefonów każdej z osób
odpowiedzialnych za dany odcinek, jak i dostarczał swoim
prywatnym samochodem do szpitala rzeczy tych biegaczy którzy,
przysłabnęli na trasie. Zorganizował nawet lustro zawodnikowi,
który potrzebował je do wymiany szkieł kontaktowych. Gdy po
biegu w biurze organizatorów prosiłem o podziękowanie w imieniu
maratończyków temu Panu to nie wiedziałem, że słowa te
wypowiadam w obecności żony Pana Piotra Kujawy, bo właśnie taka
jest godność tego sympatycznego człowieka. Sam rejs. Wchodząc na
pokład statku Wanda musiałem szybko zweryfikować moje poprzednie
opinie. Szarmanckie powitanie przez Kazia Musiałowskiego
(wystąpił w mundurze marynarskim), każdego maratończyka i to
jeszcze w towarzystwie Prezydenta miasta Michała Zalewskiego i
Wójta miejscowości Łubianka Jerzego Zająkały, utwierdziły mnie w
przekonaniu, że maraton Toruń - 2004 przeżywa drugą młodość.
Zaangażowanie się w organizację takich znakomitości, pozwalały
oczekiwać tylko czegoś dobrego. Na rufie przy stoliku dyżurowała
ładna Pani, która promowała i jednocześnie wydawała nową wersję
encyklopedii o maratończykach. Wprawdzie ubrana w b. ładny, ale
cienki kostiumik to zmarzła bidulka, gdy słoneczko zaszło za
las, nie kalinowy, a toruński. Pospieszyłem z pomocą i chciałem
przekazać uroczej Pani swoją bluzę dresową, ale ubiegł mnie
jakiś skurczybyk. Po odbiciu od brzegu głos zabrał dyr. Kowalski
i zreferował jak przebiegały przygotowania, kto się włączył do
organizacji i czego możemy się jutro spodziewać. Natomiast
Prezydent - słusznej postury, zadeklarował udział w biegu na 1
milę przekazał trochę historii Torunia i zachęcał do kupna
toruńskich pierników mających 300 - letnią tradycję. Ale
przemawiający po nim Wójt Łubianki zaskoczył wszystkich, a co?,
kto mi tu będzie...i zgłosił ochotę przebiegnięcia całego
maratonu, za co dostał oklaski. Trzeba też pochwalić Wójta za
mobilizację gminy Łubianka i jej mieszkańców, w aktywne
włączenie się w organizację maratonu. Dokładnie było to widać na
trasie maratonu i nie tylko w Łubiance, ale i w Różankowie,
Pigży, Olku, Biskupicach, czy Brąchnowie. Po przemówieniach
kapitan zaprasza na pasta party, kluski z dwoma rodzajami sosów.
Dozwolone dokładki, z czego skwapliwie korzystamy. Płyniemy w
stronę nowego mostu drogowego. Wypite browarki rozwiązują
języki, ale oto na pokład wychodzi zawodowa para taneczna, w
celu zaprezentowania kilku tańców od tanga do rumby. Gdy z pod
pokładu w prześlicznej sukni, wychodzi wysoka, zgrabna tancerka,
to z kilku gardeł piwoszy wyrywa się coś w rodzaju
Uuuuuu..........Ktoś krzyczy no to teraz trzeba polać. Heniu
Witt dotrzymał słowa i jak na marynarza przystało, przemycił na
pokład Jasia Wędrowniczka. Po tańcach robi się szarówka. Statek
zawraca, a gospodarze częstują kilkoma rodzajami świeżych
pączków. Opędzlowałem dwa. W oddali widać zapalające się światła
miasta. Kto wjeżdża do Torunia i z mostu ogląda panoramę tego
miasta, musi przyznać, że to ładny widok. My mieliśmy dodatkową
atrakcję płynąć wieczorem, wzdłuż miasta oświetlonego światłami.
Nakarmieni, zrelaksowani dobijamy do brzegu. Schodzimy na brzeg.
Oczywiście piwosze umawiają się na dalsze piwo-party. My z
Olkiem Borkowskim - Świnoujście i górnikiem Lutkiem Pytlikiem -
Radlin, wracamy na halę. Kąpiel i spać. Start o 12:00. Można się
wyspać. Wstajemy o 8:00. Jak to dobrze, gdy wszystkie obiekty
i start i meta są bardzo blisko siebie. Kursowaliśmy przed
biegiem na trasie hala - biuro po kilka razy, ddać odżywki,
wracaliśmy po zapomniane agrafki, czy aby tylko poleżeć sobie
jeszcze na materacu. Na krótko przed startem zagaduje mnie
biegacz w niebieskiej koszulce, czy nie zgodził bym się wystąpić
w ich drużynie bo brakuje im trzeciego. Zastrzegam, że chętnie,
ale musi to być zgodne z regulaminem i czy aby dobrze wybrali bo
mogą się zawieść moim czasem. Biegacz bierze na siebie sprawy
formalne i za zgodą organizatora, po wypełnieniu dodatkowej
deklaracji i moim podpisie osłabiam jedną z drużyn. Jednak nie
było aż tak źle i na 18 sklasyfikowanych drużyn zajęliśmy 8
miejsce zostawiając za plecami obydwie drużyny Maniaca i
zwycięzcę z Janowca Wkpl. drużynę Bieguska z Torunia. Ale trochę
o walce na trasie. Start honorowy przy pomniku Kopernika.
Rozgrzewka kilkoma ulicami i autokary odwiozły nas na obrzeże
Torunia na start ostry. Po starcie zaczynam ostrożnie. W tym
czasie tworzą się różne grupki. Powoli wyprzedzam tych co biegli
przez pewien czas w czubie tylko dlatego, że pozowali do zdjęć z
czołówką. Ogólnie czuję się dobrze i rozważam, czy nie powalczyć
tym bardziej, że lubię słońce i dodatkowy bodziec, to czas dla
drużyny. Prawie niepostrzeżenie przemykam się obok Grażynki
Witt, którą oblega łańcuszek biegaczy, adoratorów, ale jak się
ma taką sylwetkę i urodę to nic dziwnego. W oddali widzę na oko
gdzieś około 30 osobową grupę. Postanawiam do niej dociągnąć. W
kupie jak mówią łatwiej, a wiaterek trochę dmucha. Jednak gdy
mam już do niej blisko grupa na moich oczach dzieli się na dwie
równe połowy. Dylemat zostać w tej drugiej, czy gonić dalej tę
pierwszą. Wybieram pogoń za tą pierwszą. Udało się. Jednak
grupka topnieje w oczach. Zostaje nas około sześć, siedem osób.
Dwie zielone czapki, jedna chustka, biegacz w białej koszulce w
moim wieku, który na punktach odżywczych zostaje, ale zaraz
dociąga i jeszcze dwóch. Ale oto wyprzedza nas żółto-czerwona
Galeria W-wa, z drugim nieznanym mi biegaczem. Nie upłynęło 10
minut, i ktoś z tyłu szura nogami. Kątem oka spostrzegam drugą
Galerię W-wa. Toż to sam Janek Goleń. Uczciwie przyznaje, że
dociągnął, aby schować się przed wiatrem. Jednak w pewnym
momencie mnie nastraszył, wyszedł na czoło grupy obejmując
prowadzenie. Myślę to nie ten Janek z poprzednich sezonów.
Ostatnio ostro trenował, uzyskiwał dobre czasy, chyba pogoni za
drugim galernikiem. Gdzieś po kilkuset metrach jednak Janek
pasuje i wycofuje się z powrotem do tyłu. W międzyczasie w
oddali widzę stojącego nieruchomo w polu, przy rowie, jakby
czerwonego stracha na wróble, z powiewającą też czerwoną opaską
na głowie. Jedna z zielonych czapek mówi, to chyba siusia Jurek
Stawski. Ale jaja, to o tego gościa mi chodzi, mówię. Już na
promie radziłem się dyr. Kowalskiego co by tu zrobić, aby ograć
swojego rywala, a i kolegę z tras maratońskich. Po załatwieniu
potrzeby Jurek wyrywa do przodu. Wszystko to dzieje się jeszcze
przed półmetkiem. Dość długo depczemy Jurkowi po piętach. Ja mam
z nim kontakt wzrokowy jeszcze do 38 km, potem mnie już zgubił
całkowicie. W tym czasie puszcza nogę Janek i wycofuje z grupy.
Wymienia się z zawodnikiem nr 133 Mirkiem Kocem z Grębocina,
który dał mi przed biegiem posmarować moje niepewne jeszcze udo
swoją maścią Ben-Gay. Mało co, zrobił by to na swoją zgubę, bo
wygrał ze mną tylko 2 minuty. Sympatyczny i koleżeński chłopak.
Ale jak to nigdy nie przewidzi się swojej formy. Gdy zielone
czapki podawały międzyczasy, gdzie niektóre pojedyncze kilometry
pokonywaliśmy nawet w 4:45 to chciałem z tą grupą utrzymać się
tylko do półmetka. Potem do 30 km, aż w końcu oni poodpadali, a
ja kończyłem samotnie. Przed Toruniem na ostatnim podbiegu
Stawski dał takiego spurta, że jego posmarowane nogi w słońcu
migały jak szprychy roweru. Jak ja zaczynałem podbieg, to on mi
znikał za górką. Na mecie wyszło, że to 8 minut różnicy. Ja w
końcówce siadłem, ale nie na tyle, aby dopadły mnie zielone
czapki, czy chusta, którą był chyba Mirek Strzyżewski z Torunia,
o ile się nie mylę. Ciekawe, pomysłowe było oznakowanie trasy.
Pionowe tabliczki stojące na poboczu informowały nie tylko który
to kilometr, ale i przez jaką gminę, czy miejscowość na danym
odcinku przebiegamy. Obsługa punktów żywieniowych ubrana w
jednolite, żółte koszulki, sprawowała się bez zarzutu. Na każdym
punkcie do wyboru: woda, isostar, banany, cukier, wszystko
zręcznie podane. Największą satysfakcją było finiszowanie wśród
zwiedzających Toruń turystów i wycieczek z młodzieżą, która
dopytywała się skąd dany biegacz pochodzi? Do tego piękna
słoneczna pogoda. Posłuchałem Prezydenta Zalewskiego i w sklepie
Kopernika kupiłem w towarzystwie Japończyka kilka paczek
pierników. Przecież być w Toruniu, a nie kupić piernika to
grzech. Na mecie zegar pokazał mi czas 3:34:40. Gdy finiszowała
Jadzia Wichrowska spiker poinformował, że to również jej 90
przebiegnięty maraton. Reasumując. Organizatorzy, stanęliście na
wysokości zadania. Maraton zorganizowany na wysokim poziomie.
Wszyscy którzy byli zatrudnieni przy jego obsłudze okazali nam
wiele ciepła i wyrozumiałości. I nie jest to tylko moja opinia.
Pod tym artykułem podpisują się Olek Borkowski - Świnoujście,
Lucjan Pytlik - Radlin, Janek Kulbaczyński - Kodeń, Przemyk
Torłop - Gdańsk, Mirek Granżul - Piekary Śląskie, Grzegorz
Grabowski - Trzemeszno i Czerwony Kapelusz z córką Magdą. Do
zobaczenia Panie Dyr. Kowalski za rok, na XXIII maratonie
Toruń - 2005 Niech pan tylko nie zapomni o WC na starcie. Tylko
tego nam brakowało. I niech Pan Broń Boże nie podpadnie
Prezydentowi i Wójtowi, to wtedy nie będzie źle.

Do Torunia wybrałem się po raz jedenasty na mój 90 maraton.
Jechałem tam trochę wystraszony i pełen pokory, z uwagi na moje
jesienne zatargi z Yeti i wygłoszoną tu w servisie opinią,
podważającą Toruń jako stolicę polskiego biegania i, że maraton
toruński z roku na rok się obsuwa. Do wyrażenia tej opinii
upoważniały mnie porównania do innych lat, jak i narzekania dyr.
R. Kowalskiego, który odwiedził nas w ub. roku w szkole, gdzie
spaliśmy i użalał się jakie coraz większe z roku na rok
przeszkody musi pokonywać, organizator maratonu. Jednak samo
miasto Toruń ma swoją niepowtarzalną atmosferę i trzeba w nim od
czasu do czasu być. Do towarzystwa zabrałem córkę, która za rok
zdaje maturę i niewykluczone, że podejmie próbę zdawania na
studia właśnie w tym mieście. O tym, że zmienia się na lepsze
można było się przekonać studiując stronę maratonu toruńskiego i
komentarze w dyskusjach. Dwie godziny przed rejsem i zbiórką na
Bulwarze Filadelfijskim zgłosiliśmy się w biurze zapisów. Cała
operacja wydania nr i koszulki wprawdzie za dużej XL, trwała
około 4 minut. Na nocleg wybraliśmy z córką nie internat, a halę
i spanie na podłodze. Tę lekką niedogodność wynagrodziło mi
poznanie niezwykłego, jak na te czasy człowieka. Pan który
obsługiwał nas na hali to prawdziwy wolontariusz, jakich
spotyka się tylko na zachodnich maratonach. Tylko że tam jak w
Berlinie, N.Y. czy Londynie są ich nieprzebrane tłumy, a u nas
to tzw. /rodzynki/. O nic nie musieliśmy prosić. Wyprzedzał
nasze myśli. Dwoił się i troił, latał z gorącymi czajnikami, a
nawet służył swoimi uchwytami do szklanek, abyśmy nie poparzyli
rąk. Przed zgaszeniem światła kontrolował posłania i zachęcał do
podłożenia jeszcze dodatkowych materacy , aby w nocy nie
zmarznąć. Dysponował spisem telefonów każdej z osób
odpowiedzialnych za dany odcinek, jak i dostarczał swoim
prywatnym samochodem do szpitala rzeczy tych biegaczy którzy,
przysłabnęli na trasie. Zorganizował nawet lustro zawodnikowi,
który potrzebował je do wymiany szkieł kontaktowych. Gdy po
biegu w biurze organizatorów prosiłem o podziękowanie w imieniu
maratończyków temu Panu to nie wiedziałem, że słowa te
wypowiadam w obecności żony Pana Piotra Kujawy, bo właśnie taka
jest godność tego sympatycznego człowieka. Sam rejs. Wchodząc na
pokład statku Wanda musiałem szybko zweryfikować moje poprzednie
opinie. Szarmanckie powitanie przez Kazia Musiałowskiego
(wystąpił w mundurze marynarskim), każdego maratończyka i to
jeszcze w towarzystwie Prezydenta miasta Michała Zalewskiego i
Wójta miejscowości Łubianka Jerzego Zająkały, utwierdziły mnie w
przekonaniu, że maraton Toruń - 2004 przeżywa drugą młodość.
Zaangażowanie się w organizację takich znakomitości, pozwalały
oczekiwać tylko czegoś dobrego. Na rufie przy stoliku dyżurowała
ładna Pani, która promowała i jednocześnie wydawała nową wersję
encyklopedii o maratończykach. Wprawdzie ubrana w b. ładny, ale
cienki kostiumik to zmarzła bidulka, gdy słoneczko zaszło za
las, nie kalinowy, a toruński. Pospieszyłem z pomocą i chciałem
przekazać uroczej Pani swoją bluzę dresową, ale ubiegł mnie
jakiś skurczybyk. Po odbiciu od brzegu głos zabrał dyr. Kowalski
i zreferował jak przebiegały przygotowania, kto się włączył do
organizacji i czego możemy się jutro spodziewać. Natomiast
Prezydent - słusznej postury, zadeklarował udział w biegu na 1
milę przekazał trochę historii Torunia i zachęcał do kupna
toruńskich pierników mających 300 - letnią tradycję. Ale
przemawiający po nim Wójt Łubianki zaskoczył wszystkich, a co?,
kto mi tu będzie...i zgłosił ochotę przebiegnięcia całego
maratonu, za co dostał oklaski. Trzeba też pochwalić Wójta za
mobilizację gminy Łubianka i jej mieszkańców, w aktywne
włączenie się w organizację maratonu. Dokładnie było to widać na
trasie maratonu i nie tylko w Łubiance, ale i w Różankowie,
Pigży, Olku, Biskupicach, czy Brąchnowie. Po przemówieniach
kapitan zaprasza na pasta party, kluski z dwoma rodzajami sosów.
Dozwolone dokładki, z czego skwapliwie korzystamy. Płyniemy w
stronę nowego mostu drogowego. Wypite browarki rozwiązują
języki, ale oto na pokład wychodzi zawodowa para taneczna, w
celu zaprezentowania kilku tańców od tanga do rumby. Gdy z pod
pokładu w prześlicznej sukni, wychodzi wysoka, zgrabna tancerka,
to z kilku gardeł piwoszy wyrywa się coś w rodzaju
Uuuuuu..........Ktoś krzyczy no to teraz trzeba polać. Heniu
Witt dotrzymał słowa i jak na marynarza przystało, przemycił na
pokład Jasia Wędrowniczka. Po tańcach robi się szarówka. Statek
zawraca, a gospodarze częstują kilkoma rodzajami świeżych
pączków. Opędzlowałem dwa. W oddali widać zapalające się światła
miasta. Kto wjeżdża do Torunia i z mostu ogląda panoramę tego
miasta, musi przyznać, że to ładny widok. My mieliśmy dodatkową
atrakcję płynąć wieczorem, wzdłuż miasta oświetlonego światłami.
Nakarmieni, zrelaksowani dobijamy do brzegu. Schodzimy na brzeg.
Oczywiście piwosze umawiają się na dalsze piwo-party. My z
Olkiem Borkowskim - Świnoujście i górnikiem Lutkiem Pytlikiem -
Radlin, wracamy na halę. Kąpiel i spać. Start o 12:00. Można się
wyspać. Wstajemy o 8:00. Jak to dobrze, gdy wszystkie obiekty
i start i meta są bardzo blisko siebie. Kursowaliśmy przed
biegiem na trasie hala - biuro po kilka razy, ddać odżywki,
wracaliśmy po zapomniane agrafki, czy aby tylko poleżeć sobie
jeszcze na materacu. Na krótko przed startem zagaduje mnie
biegacz w niebieskiej koszulce, czy nie zgodził bym się wystąpić
w ich drużynie bo brakuje im trzeciego. Zastrzegam, że chętnie,
ale musi to być zgodne z regulaminem i czy aby dobrze wybrali bo
mogą się zawieść moim czasem. Biegacz bierze na siebie sprawy
formalne i za zgodą organizatora, po wypełnieniu dodatkowej
deklaracji i moim podpisie osłabiam jedną z drużyn. Jednak nie
było aż tak źle i na 18 sklasyfikowanych drużyn zajęliśmy 8
miejsce zostawiając za plecami obydwie drużyny Maniaca i
zwycięzcę z Janowca Wkpl. drużynę Bieguska z Torunia. Ale trochę
o walce na trasie. Start honorowy przy pomniku Kopernika.
Rozgrzewka kilkoma ulicami i autokary odwiozły nas na obrzeże
Torunia na start ostry. Po starcie zaczynam ostrożnie. W tym
czasie tworzą się różne grupki. Powoli wyprzedzam tych co biegli
przez pewien czas w czubie tylko dlatego, że pozowali do zdjęć z
czołówką. Ogólnie czuję się dobrze i rozważam, czy nie powalczyć
tym bardziej, że lubię słońce i dodatkowy bodziec, to czas dla
drużyny. Prawie niepostrzeżenie przemykam się obok Grażynki
Witt, którą oblega łańcuszek biegaczy, adoratorów, ale jak się
ma taką sylwetkę i urodę to nic dziwnego. W oddali widzę na oko
gdzieś około 30 osobową grupę. Postanawiam do niej dociągnąć. W
kupie jak mówią łatwiej, a wiaterek trochę dmucha. Jednak gdy
mam już do niej blisko grupa na moich oczach dzieli się na dwie
równe połowy. Dylemat zostać w tej drugiej, czy gonić dalej tę
pierwszą. Wybieram pogoń za tą pierwszą. Udało się. Jednak
grupka topnieje w oczach. Zostaje nas około sześć, siedem osób.
Dwie zielone czapki, jedna chustka, biegacz w białej koszulce w
moim wieku, który na punktach odżywczych zostaje, ale zaraz
dociąga i jeszcze dwóch. Ale oto wyprzedza nas żółto-czerwona
Galeria W-wa, z drugim nieznanym mi biegaczem. Nie upłynęło 10
minut, i ktoś z tyłu szura nogami. Kątem oka spostrzegam drugą
Galerię W-wa. Toż to sam Janek Goleń. Uczciwie przyznaje, że
dociągnął, aby schować się przed wiatrem. Jednak w pewnym
momencie mnie nastraszył, wyszedł na czoło grupy obejmując
prowadzenie. Myślę to nie ten Janek z poprzednich sezonów.
Ostatnio ostro trenował, uzyskiwał dobre czasy, chyba pogoni za
drugim galernikiem. Gdzieś po kilkuset metrach jednak Janek
pasuje i wycofuje się z powrotem do tyłu. W międzyczasie w
oddali widzę stojącego nieruchomo w polu, przy rowie, jakby
czerwonego stracha na wróble, z powiewającą też czerwoną opaską
na głowie. Jedna z zielonych czapek mówi, to chyba siusia Jurek
Stawski. Ale jaja, to o tego gościa mi chodzi, mówię. Już na
promie radziłem się dyr. Kowalskiego co by tu zrobić, aby ograć
swojego rywala, a i kolegę z tras maratońskich. Po załatwieniu
potrzeby Jurek wyrywa do przodu. Wszystko to dzieje się jeszcze
przed półmetkiem. Dość długo depczemy Jurkowi po piętach. Ja mam
z nim kontakt wzrokowy jeszcze do 38 km, potem mnie już zgubił
całkowicie. W tym czasie puszcza nogę Janek i wycofuje z grupy.
Wymienia się z zawodnikiem nr 133 Mirkiem Kocem z Grębocina,
który dał mi przed biegiem posmarować moje niepewne jeszcze udo
swoją maścią Ben-Gay. Mało co, zrobił by to na swoją zgubę, bo
wygrał ze mną tylko 2 minuty. Sympatyczny i koleżeński chłopak.
Ale jak to nigdy nie przewidzi się swojej formy. Gdy zielone
czapki podawały międzyczasy, gdzie niektóre pojedyncze kilometry
pokonywaliśmy nawet w 4:45 to chciałem z tą grupą utrzymać się
tylko do półmetka. Potem do 30 km, aż w końcu oni poodpadali, a
ja kończyłem samotnie. Przed Toruniem na ostatnim podbiegu
Stawski dał takiego spurta, że jego posmarowane nogi w słońcu
migały jak szprychy roweru. Jak ja zaczynałem podbieg, to on mi
znikał za górką. Na mecie wyszło, że to 8 minut różnicy. Ja w
końcówce siadłem, ale nie na tyle, aby dopadły mnie zielone
czapki, czy chusta, którą był chyba Mirek Strzyżewski z Torunia,
o ile się nie mylę. Ciekawe, pomysłowe było oznakowanie trasy.
Pionowe tabliczki stojące na poboczu informowały nie tylko który
to kilometr, ale i przez jaką gminę, czy miejscowość na danym
odcinku przebiegamy. Obsługa punktów żywieniowych ubrana w
jednolite, żółte koszulki, sprawowała się bez zarzutu. Na każdym
punkcie do wyboru: woda, isostar, banany, cukier, wszystko
zręcznie podane. Największą satysfakcją było finiszowanie wśród
zwiedzających Toruń turystów i wycieczek z młodzieżą, która
dopytywała się skąd dany biegacz pochodzi? Do tego piękna
słoneczna pogoda. Posłuchałem Prezydenta Zalewskiego i w sklepie
Kopernika kupiłem w towarzystwie Japończyka kilka paczek
pierników. Przecież być w Toruniu, a nie kupić piernika to
grzech. Na mecie zegar pokazał mi czas 3:34:40. Gdy finiszowała
Jadzia Wichrowska spiker poinformował, że to również jej 90
przebiegnięty maraton. Reasumując. Organizatorzy, stanęliście na
wysokości zadania. Maraton zorganizowany na wysokim poziomie.
Wszyscy którzy byli zatrudnieni przy jego obsłudze okazali nam
wiele ciepła i wyrozumiałości. I nie jest to tylko moja opinia.
Pod tym artykułem podpisują się Olek Borkowski - Świnoujście,
Lucjan Pytlik - Radlin, Janek Kulbaczyński - Kodeń, Przemyk
Torłop - Gdańsk, Mirek Granżul - Piekary Śląskie, Grzegorz
Grabowski - Trzemeszno i Czerwony Kapelusz z córką Magdą. Do
zobaczenia Panie Dyr. Kowalski za rok, na XXIII maratonie
Toruń - 2005 Niech pan tylko nie zapomni o WC na starcie. Tylko
tego nam brakowało. I niech Pan Broń Boże nie podpadnie
Prezydentowi i Wójtowi, to wtedy nie będzie źle.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
per6
03:18
Grzegorz Kita
23:40
Marco7776
23:36
stanlej
23:26
fit_ania
23:20
vipsektor
23:19
ula_s
22:44
szczupak50
22:04
Borrro
22:04
luki8484
21:52
BonifacyPsikuta
21:38
akrass
21:32
marcoair
21:28
Wojciech
21:00
JW3463
20:58
rys-tas
20:57
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |