No i stało się. Stoję na przystanku autobusowym i czekam na autobus, pomimo deszczowej pogody. Ze sobą zabrałem całą torbę prowiantu, przecież w podróży będę ponad dobę!
Podróż minęła bez atrakcji i zaraz po opuszczeniu autobusu udaję się do pobliskiego biura maratonu. W biurze tłok i gwar jak diabli, ale kolejka posuwa się sprawnie. Pani z obsługi wręcza mi pakiet startowy z zabawnym numerem startowym: 7009; czyli pierwsze 4 cyfry mojego peselu;-) Zostaję również pokierowany do pobliskiego hotelu gdzie zarezerwowałem sobie nocleg. Ląduję w pokoju niczym przysłowiowej Wierzy Babel. Żeby jeszcze towarzystwo było z jakiegoś określonego rejonu Europy, chociaż żeby byli to Europejczycy. Niestety albo stety organizatorzy zadbali o szeroką integrację maratończyków. Więc w 6 osobowym pokoju mamy: Koreańczyka, Kolumbijczyka, mieszkańca wyspy Haiti, mieszkańca Grenlandii /duńskiego Eskimosa???/ i ciemnolicego Norwega. Mi to wcale nie przeszkadza, a nawet bardzo mi się podoba taki kogiel-mogiel, ale jestem bardzo zmęczony i już o 20.00 czasu miejscowego pokornie zasypiam. Natomiast rankiem, jeszcze dobrze przed godziną 6.00 budzi mnie dziki wrzask na korytarzu. Cóż śródziemnomorski temperament jest niestety bardzo akustyczny. Zaciekawieni wyjrzeliśmy na korytarz w nadziei, że może ujrzymy jakieś rękoczyny lub chociaż pojedynek a tu.... Dwóch facetów zastanawia się jaka będzie pogoda i w związku z tym, czy biec w krótkich spodenkach, czy może w leginsach;-) Och, gorąca krew!
Po takim niespodziewanym przebudzeniu biorę prysznic i powoli gotuję się do startu: przypinam nr startowy do koszulki, jem lekkie śniadanie a’la Małysz /bułka i 3 banany/ smaruję sobie nogi mazidłem /południe Europy niby, ale może być chłodno/ ubieram się i prawie jestem gotów. W tym czasie moi współlokatorzy również się przygotowywują, każdy na swój niepowtarzalny sposób. Zmysły moje są atakowane w wielu płaszczyznach, a najbardziej zmysł powonienia. Czynności duńskiego Eskimosa stanowią dla mnie do dziś, jedną wielką zagadkę, nie mającą żadnego racjonalnego wytłumaczenia.
Chwilę po 7.30 udaję się na start. Równo rozstawione kontenery, w których sprawnie obsługa przyjmuje do depozytu odzież wskazują mi miejsce, gdzie przyjdzie rozpocząć i zakończyć maratońską rywalizację. Już czuć przedstartową gorączkę, zarówno w przenośni jak i w rzeczywistości. Pogoda prawie sierpniowa: +18C. Na godzinę 9.00 przewidziano start. Tuż przed startem zauważyłem, że zostawiłem zegarek w torbie. Jestem więc skazany na wskazania czasu mierzonego przez organizatorów. Start!
Pierwsze metry biegnie mi się bardzo lekko. Bardzo szybko „łapię rytm” i pomny sugestii Michała postanawiam pobiec równo od startu do mety.
Pierwsze 5km z wyliczeń mi wychodzi, że przebiegłem w czasie lekko poniżej 25 minut. Biegnie mi się lekko i mam wrażenie, że biegnę na 50% moich aktualnych możliwości. Na 10km mam czas około 48 minut. Biegnie mi się nadal bardzo swobodnie. Podziwiam widoki jakie dotychczas znałem z atlasów i albumów geograficznych. Żałuję, że nie mam za sobą aparatu. 15km i czas 1:09!!! W głowie kalkuluję, że w takim tempie na mecie powinienem mieć czas poniżej 3:20. Mogę spróbować. Bardzo teraz żałuję, że nie mam swojego zegarka ze sobą. Wiedziałbym jakiem mam tętno i wszystko byłoby jasne. Niestety muszę ufać swojemu samopoczuciu a te jest... wyśmienite!!!
Półmetek i czas 1:36 to przecież mój rekord życiowy w półmaratonie. Mijani zawodnicy pozostają w tyle, jakby stali w miejscu. A ja nadal czuję się jakbym dopiero rozpoczynał bieg. Na najbliższym punkcie żywnościowym znacząco się posilam i raźno ruszam do przodu. 30km przekraczam z czasem... poniżej 2:15. Przebiegam pod jakimś zabytkowym łukiem zwycięstwa czy czegoś tam. A na górze tego łuku grzmi wielka orkiestra symfoniczna, z uwerturą, z jakieś opery wagnerowskiej. To mi dodaje animuszu i z tym większym /więc to jest jeszcze możliwe!/ impetem ruszam do przodu. 35km osiągam nadzwyczaj szybko, tak mi się wydaje .. bo tak jest w rzeczywistości. Czas 2:33. Wokoło mnie już od dłuższego czasu zrobiło się całkiem nietłocznie. Czas z jakim połykam kolejne kilometry dopinguje mnie do jeszcze większego wysiłku, aby końcowy efekt był jeszcze lepszy. I tak przez cały czas się nakręcam i biegnę do przodu. Zaczynają się u mnie pojawiać pierwsze objawy zmęczenia, ale do 40km pozostało już niewiele a ostatnie 2 km są z górki więc siłą rozbiegu na metę wbiegnę z czasem więcej niż rewelacyjnym. 40km w czasie 2:51 z uwzględnieniem 2 minutowego opóźnienia z jakim przekroczyłem linię startu. W uszach obok nieustającego aplauzu czuję pulsowanie ale stać mnie jeszcze na finisz i jak mi się wydaje jeszcze przyspieszam. Na horyzoncie majaczy się meta, a przede mną o 200 metrów biegnie zawodnik w różowym stroju, więc obieram Go jako punkt do wyprzedzenia i tym bardziej podkręcam tempo na 300m przed linią mety wyprzedzam go, ale dudnienie w głowie nie, to dudnienie w uszach staje się nie do zniesienia mimo tak niewielkiego dystansu jaki mnie dzieli od linii mety zwalniam a ostatecznie przystaję aby ustał jazgot w mojej głowie, w moich uszach. Gdy mi się wydaje, że to wszystko ustaje i rozpoczynam trucht triumfu do linii mety uświadamiam sobie, że ....... jazgot nie ma swojego źródła w mojej głowie a obok, bo wzywa mnie budzik do wstania, jednocześnie dając sygnał do powrotu do rzeczywistości. To był sen!
Korzystając z okazji, bo nie wiem czy uda mi się przed świętami usiąść przy klawiaturze, składam wszystkim maratończykom, ołowiano- i skrzydłonogim najserdeczniejsze życzenia z okazji MIKOŁAJKÓW, aby wszystkim spełniały się te małe i te duże sny o potędze.
Św. Mikołaj
Lahti 06.12.2002 |