11/12 czerwca 1999r w znanym wszystkim polskim ultramaratończykom nocnym biegu w Biel w Szwajcarii w rywalizacji z innymi armiami zmierzyły się zespoły reprezentujące nie tylko 1 Pułk Specjalny Komandosów z Lublińca, ale także całe Wojsko Polskie.
"...Po kilku wcześniej przebiegniętych maratonach w mundurach, doszliśmy do wniosku, że jesteśmy w stanie powalczyć w tych ekstremalnych zawodach. Najwięcej energii pochłonęło nam przygotowanie wyjazdu, z całej tej biurokracji wyszliśmy zwycięsko (co prawda dopiero po dwóch latach) i wyjeżdżamy w składzie:
: 4-dwuosobowe patrole na 100 km
: 2-zabezpieczenie na rowerach
: 5-drużyn w wojskowym maratonie
: 1-sponsor (też startuje - na 10 km)
: 1-kierowca
: 1-kierownik
Firma LM z Konina zaopatruje nas w piękne reprezentacyjne stroje. Miasto daje mikrobus wypożyczony z Domu Pomocy Społecznej. Stąd wielka naklejka wózka inwalidzkiego mocno kontrastuj±ca z przewożonymi pasażerami. Nie dziwi ona jednak innych użytkowników szos gdyż poruszamy się w iście żółwim tempie - pojazd wyposażony w przyczepkę bagażową nie może przekroczyć 80 km/godz. Na nic zdają się prośby, docinki i groźby pod adresem kierowcy, jest jak automatyczny pilot. Dlatego nasza podróż trwa aż dwie doby. W sumie poza krajem przebywać będziemy przez tydzień, a to przecież nie małe koszty. Wyżywienie pod różną postacią zabieramy z domu, ale nocleg dla 14 osób nie jest na naszą kieszeń. Znajdujemy, więc schronienie w koszarach, najpierw w Bolesławcu, a potem w 200 Kompani Dalekiego Rozpoznania w Phullendorfie. Także koszary są naszym domem już na miejscu w Szwajcarii, gdzie opiekę nad nami przejmuje sympatyczny dr.Brandys - emigrant z Polski - odpowiedzialny w biurze zawodów za ekipy sportowców ze wschodu.
Biuro zawodów wzbudza naszą szczególną ciekawość, ponieważ mieści się w schronie przeciwlotniczym ukrytym pod płytą boiska. Jesteśmy pod wrażeniem jego wyposażenia i funkcjonalności. Przedpołudnie następnego dnia spędzamy na zwiedzaniu Berna. Po południu czas pochłania nam już samo przygotowanie do biegu. Zawodnicy przygotowują różne mikstury, a rowerzyści uzbrajają swoje wehikuły. Szczególnie "Alek" wprowadza nas w zdumienie. Na kierownicy kosz, a na nim podświetlona mapa z trasą biegu, podświetlany licznik i jeszcze przywiązane dwie latarki jak reflektory samochodowe. Za siodełkiem drzewce z biało-czerwonym proporcem. Gdyby przyczepić mu jeszcze lufę to byłby niezły wóz bojowy.
W tym po raz 41 rozgrywanym biegu na 100 km do rywalizacji oprócz cywili stają żołnierze, którzy rywalizują ze sobą zespołowo. Każdy zespół składa się z dwóch żołnierzy tworzących patrol, którego zadaniem jest dotrzeć do mety nie tylko w komplecie, ale i jednocześnie. Dodatkowym utrudnieniem był bieg w umundurowaniu. Był, ponieważ na odprawie technicznej dowiadujemy się, że wymóg ten został zniesiony i trzeba przyznać że... jesteśmy rozczarowani. Gdy pojawiamy się na starcie, okazuje się, że oprócz patroli walczących o zwycięstwo pozostałe zameldowały się w umundurowaniu. Szybka decyzja i równie szybka zmiana stroju jednego z patroli i nasze biało-czerwone naszywki budzą duże zainteresowanie wśród pozostałych drużyn, gdyż niewielu jest debiutantów w tej konkurencji. Organizator docenia to witając nas po polsku i ustawiając w pierwszym szeregu.
Wystrzał armatni o godz. 22.00 wypuszcza 2 tys. uczestników na 100 km trasę. Ponieważ pierwsze 10 km prowadzi przez miasto wśród szpaleru ludzi (tego w Polsce się nie spotyka) a jest strasznie gorąco i parno, wydaje się iż ten tłum sprawia, że brakuje powietrza. Bardzo szybko nasze mundury przesiąkają potem. Polskie patrole mają biec razem, a główne zadanie to nie dać się ponieść atmosferze i biec w założonym tempie. Po pierwszych kilometrach badania i obserwacji obce patrole nas wyprzedzają. My mamy jeszcze w uszach groźby "Łazara" - drugiego z naszych asystentów na rowerze - który przysięga, że jak będziemy przed dwoma godzinami na 20 km to on nas nie będzie eskortował, a właśnie na dwudziestce czekają rowerzyści na swoich zawodników. Tymczasem za miastem mamy pierwszy ostry podbieg i przechodzimy na podłoże szutrowe. Przydają się zabrane latarki gdyż na drodze jest sporo kałuż, a w tym momencie przemoczone buty "skasowały by" nasze stopy. Następny ostry kilometr pod górę i jest nasza asysta. Czas dobry 2 godz. i 2 min. ale ich miny i niewyraźne odpowiedzi o miejsce nie napawają optymizmem. Mimo wszystko jest raźniej. Rowery oświetlają trasę, nie musimy przepychać się na punktach odżywczych, które w Biel są świetnie zaopatrzone. Potrzebne picie i pożywienie jest w zasięgu ręki. Mimo że minęła północ w każdej wiosce czekają wiwatujący mieszkańcy. Co jakiś czas słyszymy też słowa uznania od startujących w tym biegu polskich zawodników. Powoli zaczynamy "łykać" patrole, które dały się ponieść dopingowi widzów na pierwszych kilometrach. Trasa w tym biegu jest w większości asfaltowa, ale te wzniesienia dla nas biegających na nizinach dają się mocno we znaki. Początkowo cieszymy się każdym zbiegiem, ale szybko zostajemy z tego wyleczeni, bo wiadomo, że jak jest z górki to później musi być pod górkę. Gdy droga wkracza do lasu zapadają egipskie ciemności. W takich warunkach kilka razy usłyszymy niemieckie przekleństwa. To cywilni zawodnicy próbujący biec za dobrze oświetlonym Alkiem nadziewają się na nadmiernie wystający proporzec.
Po przebiegnięciu prawie połowy dystansu nasze patrole muszą się rozdzielić. Biegnący w mundurach chor. Roman Krzyszczak i chor.szt. Zbigniew Rosiński muszą się zatrzymać żeby wetrzeć maści (od skoków spadochronowych dokuczają kolana) i poprawić "stroje". Biegnący na sportowo sierż Grzegorz Urbański i por. Krzysztof Wróblewski próbują podjąć walkę z najlepszymi. Mimo próśb Łazara Grzesiek ciągnie za mocno, a Krzyśka spuchniętym stopom robi się za ciasno w butach, ale szkoda mu czasu na poprawianie. W końcu po 5 godzinach przyszedł upragniony chłód, ale jednocześnie zaczął się najtrudniejszy 10 km odcinek trasy zwany "Drogą Ho-Chi-Minha". Była to wąska błotnista ścieżka biegnąca wałem przeciw powodziowym z wystającymi korzeniami i kamieniami. Tutaj Alek rozbija swój wehikuł. Traci latarki - dobrze, że już świta - a w koszyku powstaje swoisty kogel-mogiel. Ten etap przebiegliśmy wolniej i gdy zdawało się, że złapaliśmy drugi oddech od 75 km zaczął się wprawdzie łagodny, ale blisko 10 km podbieg. Po wschodzie słońca prawie natychmiast pojawił się upał, zwiększający się z każdym przebytym kilometrem. Zaczynamy mieć dosyć tej przygody. Pojawia się pytanie "po co mi to". Grzesiek krwawi z nosa, a Rosiniak rzęzi jakby "silnik" mu się zatarł. W głowie szum, pod mundurem żar, ale jeszcze biegniemy (jeżeli to można nazwać biegiem) i na szczycie okazuje się że przed nami nie ma nikogo w mundurze. Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, chociaż dziwił nas aplauz publiczności i okrzyki "numero uno"
Zaczął się zbieg. Powinno być łatwiej, ale obolałe spuchnięte nogi z trudem hamują rozpę
dzony ciężar ciała. Na tym odcinku Romek traci dwa paznokcie. Gdy wydaje się, że już po kryzysach na 90 km żołądek Zbyszka nie przyjmuje odżywki. Wymioty połączone z wysoką temperaturą powietrza (ten odcinek trasy przebiegał w terenie odkrytym) powodują, że odwodniony organizm chwytają skurcze. Duże ilości wody z rzeki, a później z punktów ochładzają i stawiają na nogi. Ostatnia piątka to upragniony leśny cień. Jak koń stajnię - tak my czujemy metę. To najszybsze 5 km z całej setki. Pomimo że wyglądamy jak "żywe trupy", w mocnym tempie z biało czerwonym proporcem wpadamy na metę. Bieg Patrolowy wygrywają Hiszpanie przed Rumunami, ale ich reprezentują zawodnicy z klubów odpowiadających naszej Legii.
Urbański i Wróblewski z czasem 10:28,07 zajmują 7 miejsce. Rosiński i Krzyszczak meldują się za nimi na 8 pozycji w 11 godz 12 min i 55 sek. Są jednocześnie pierwszym patrolem, który przybiegł w mundurach. O trudach tego biegu niech świadczy fakt, że z pośród 47 patroli do mety w komplecie dotarły 24.
O godz. 10.00 startują maratończycy. Zdążymy im jeszcze przekazać uwagi o trasie i warunkach. Biorą je sobie do serca i zaczynają bardzo wolno. Do 30 km biegną w grupie i nie wolno im wyprzedzić najbardziej doświadczonego Krzyśka Koselskiego. Nie zrobią tego do samej mety. Taktyka ta przynosi efekt i maraton kończą w niewielkich odstępach po 3,5 godzinie zajmując w mistrzostwach CISM 5 miejsce.
W drodze powrotnej - już w Czechach - korzystamy z gościnności kuzynki Rosińskiego, która na jedną noc odstąpiła nam domek letniskowy, a zadowolony z naszego występu sponsor funduje takie ilości piwa, że ból z obolałych mięśni uchodzi lepiej niż po masażu.