W zasadzie niczym – bo to nie był bieg zbyt dobrze zorganizowany. Czyli zły? Niekoniecznie. To zależy od oczekiwań jakie się w stosunku do niego miało...
Dla nas – w znakomitej większości – był bardzo udany.
Nie dlatego, że życiówki padały jak muchy – to nie jest trasa ani pora roku na życiówki, ale.... Ale był Fort IV i wszystko to, co z nim związane:)
Byli przyjaciele, znajomi, nowe twarze, a wszystko to w takiej bardzo fajnej, ciepłej, przyjacielskiej otoczce.
Najpierw droga przez pół Polski, z trzygodzinnym przejazdem przez totalnie zakorkowaną Łódź, potem przyjazd do Torunia, gdzie wiemy już, że nie zdążymy w piątek odebrać pakietów, nie zdążymy nawet zobaczyć się z Adminem, szybka jazda jada przez Toruń w celu zlokalizowania Biura Zawodów, startu i mety, potem FORT IV.
W Forcie wchodzimy do naszej sali, gdzie już czekają znajomi – Jadzia i Janusz, powitanie i rozlokowanie się na naszych łóżkach, a tam....czerwoniutkie, pachnące nowością kurtki Team’owe dla nas:)
Piątek spędzamy miło, jakieś pogaduchy, zajadanie się szarlotką i snickersem. Potem miły spacer z Benkiem po wieczornym forcie. Co chwilę przyjeżdża ktoś nowy. Rozmowy, kawa, piwo, ciasto, rozmowy, rozmowy, rozmowy....
W końcu czas iść spać...
Rano pobudka i nieśpieszne przygotowania do startu. Śniadanie, herbata, kawa, ciasta.
Jedziemy do biura zawodów. Tam spotykamy całą masę znajomych, którzy przyjechali dopiero w sobotę. Znów mniej lub bardziej żywiołowe powitania, i już idziemy na start. W efekcie końcowym dojeżdżamy tam autobusem przygotowanym przez organizatorów.
Wygląda to naprawdę niesamowicie. Cały autobus (a nawet dwa) wypełnione bandą ludzi obojga płci i w różnym wieku, których łączy jedno – wszyscy mają na głowie czerwone czapeczki świętych Mikołajów:)
W pobliżu linii startu, ostatnie przygotowania, rozgrzewka co ambitniejszych, pozostali rozgrzewkę ograniczają do „niedźwiadków” ze znajomymi i zdjęć pod pomnikiem Kopernika.
W końcu bieg rusza i od razu wybiega z miasta. Biegniemy po pięknym jesiennym lesie i dziękujemy niebiosom za pogodę. Jest idealna. Nieciepło, niezimno, bezwietrznie i sucho. A to na tej crossowej, piaszczystej drodze jest szczególnie ważne.
Po trasie dwa punkty odżywcze zaopatrzone tak sobie, ale przecież nikt chyba nie biegnie po to, by się najeść i napić.
Po drodze mijamy liczne autokary i nie ma w tym nic dziwnego, wszak w ten weekend mija piętnasta rocznica powstania Radia Maryja i pielgrzymi nawiedzają Toruń tłumnie.
W końcu meta na stadionie – bardzo fajna....pięknie widać poszczególnych zawodników kończących bieg.
Jedni efektownie finiszują, inni przekraczają linię mety „na ostatnich nogach” i z widocznym wysiłkiem na twarzy. Ładne medale w kształcie dzwonka na szyję i już po ciepłe jedzenie i picie, a następnie na halę, na dekorację.
Jako TEAM możemy być prawdziwie dumni. W każdej kategorii wiekowej mamy na podium swojego przedstawiciela. W ogóle miło się patrzy po tej hali, bo gdzie nie sięgnąć okiem, roi się od charakterystycznych czerwonych kurtek
Jak to mówią - W MASIE SIŁA :)
Dekoracja...i przenosimy się z powrotem do Fortu. No cóż...nie będę oszukiwać, ale dla większości TEAM’owiczów ten bieg był okazją do kolejnej TEAM’owej integracji, której część zasadnicza miała się odbyć właśnie w sobotę.
I tak też się dzieje:)
Wszystko zaczyna się bardzo niewinnie – zwykłe (a może właśnie niezwykłe?) nocne zwiedzanie Fortu z przewodnikiem – to Buki – nasz Team’owicz,
potem zbieramy się w prochowni i tam...niespodzianka. Przychodzi najprawdziwszy Święty Mikołaj. Dzieci są zachwycone. My nieco mniej. Zachowanie Mikołaja wybitnie wskazuje na to, że nikt z nas NIE BYŁ w mijającym roku grzeczny. NIKT dorosły nie dostał prezentu. Garść cukierków rzucona w spragniony igrzysk tłum, to zdecydowanie za mało jak na nasze potrzeby.
No cóż...Decyzja może być tylko jedna. Należy się szybko pocieszyć.
Przeto, już po odejściu Mikołaja, w tej prochowni rozkładamy stoły, zasiadamy na ławkach; na stołach – zupełnie nie wiadomo skąd – pojawia się piwo i ciasta, po czym ogół zaczyna domagać się śpiewu.
Jestem przygotowana na taką ewentualność, więc czym prędzej udaję się po gitarę i namawiam Radka (Kertel), by i on złapał za swoją. A potem zaczyna się ostro.
Można by bardzo dużo napisać o tym wieczorze i co ciekawszych zachowaniach jego uczestników, ale myślę, że lepiej będzie określić to krótkim stwierdzeniem:
KOBIETY, WINO I ŚPIEW :)))))
( no dobra...momentami, i to wcale nierzadkimi, ryk a nie śpiew, ale nie bądźmy drobiazgowi)
W międzyczasie, tak zwanym, okazuje się, że przyjaciel Radka ma głos jak tur – razem tworzą duet, którego nie jest w stanie przebić absolutnie nic!!!
Wieczór się rozwija, jedni zakręcają się coraz bardziej, inni oddalają się na nocny spoczynek. W końcu, o północy, musimy opuścić prochownię i robimy to.
Ale...
Nikt nas nie zmusi do zakończenia tak pięknie rozpoczętego wieczoru, osobliwie, że w piersiach pieśń nam gra. Włamujemy się przeto do świetlicy i tam – w bardzo kameralnym już gronie, nie przekraczającym dziesięciu osób, które i tak z czasem stopniowo się wykruszą, kontynuujemy śpiewający wieczór.
W końcu czas spać.....
Rano pobudka, ubieranie i...niektórzy wracają już do domów, a reszta udaje się na zwiedzanie Torunia.
Po pięknym Toruniu, w którym rzeczywiście jest „gotyk na dotyk” oprowadza nas Benek, i robi całkiem fachowo. Widać, że ma sporą wiedzę o swoim mieście, że je zwyczajnie kocha. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy i tego nie zamienili w doskonałą zabawę połączoną z życzliwymi, pełnymi ciepła złośliwościami.
Toruń jest naprawdę piękny. To wspaniałe miasto, które pomału, stopniowo, wraca do stanu wspaniałości i to bardzo cieszy oko.
Przedostatni punkt programu to Żywe Muzeum Piernika, w którym samodzielnie te pierniki robimy, wypiekamy i dostajemy na pamiątkę do domów.
Bardzo ciekawe przedsięwzięcie – polecam wszystkim. Nie bez znaczenia jest tez fakt, że to chyba jedna z nielicznych (być może jedyna) okazji, by zobaczyć naszych TEAM’owych „twardzieli” przy dzieży
Po wyjściu z muzeum, idziemy na obiad do Manekina – to taka naleśnikarnia – wielce smakowita i niedroga, gdzie delektujemy się monstrualnymi naleśnikami, a potem już do samochodów. Tam rozpacz pożegnania, łzy, darcie szat i ogólna boleść zakończona mocnym postanowieniem:
TO TRZEBA POWTÓRZYĆ
Zdjęcia :Damek, Darek, Piotrek.
|