Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 684 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Dwa maratony jednego dnia !
Autor: Michał Walczewski
Data : 2004-10-27

Nie miałem w tym roku szczęścia do uczestnictwa w maratonach. Początek roku przywitał mnie brakiem formy (wynikający oczywiście z notorycznego uchylania się od treningów). Gdy już w końcu zacząłem porządnie trenować i byłem w stanie przebiec maraton przyszły wakacje. A wakacje jak to wakacje… Formę podciągnąłem dzielnie w Zamojskiej czteroetapówce, jednak w dwóch największych imprezach sezonu jesiennego – maratonie warszawskim oraz poznańskim – nie wystartowałem. Górę wzięły obowiązki służbowe, których efektem są setki zdjęć z obu imprez zamieszczone na Maratonach Polskich. Tak to już jest, że ktoś musi biec, by ktoś inny mógł fotografować…

Zaczynałem się w pewnym momencie martwić, czy aby uda mi się w tym roku pobiec choćby jeden maraton. Wszak od czasu, kiedy skończyłem 18 lat (a było to już bardzo dawno temu, na górami, za lasami…) rok w rok co najmniej jeden maraton pokonywałem. Całe szczęście z pomocą przyszedł Kazimierz Musiałowski i jego II Kamus Maraton.

O Kamusie opowiadać nie trzeba. Mieszkaniec Torunia, marynarz (pełnomorski!), multimaratończyk, zapalony gawędziarz. W zeszłym roku po raz pierwszy postanowił spróbować swoich sił nie tylko jako biegacz ale i jako organizator Kamus Maratonu. Bieg rozgrywany w formule koleżeńskiej (ponad nagrody i jakość zaplecza stawia się klimat imprezy) został przyjęty bardzo ciepło przez uczestników, w czego efekcie Kazik postanowił w tym roku powtórzyć przedsięwzięcie.

Termin: 23 październik 2004. Miejsce: podtoruńskie lasy

Na II Kamus Maraton jechałem na nieco miękkich nogach i z przywiędłą psychiką. Wysoka (jak na mnie) forma, którą prezentowałem pod koniec września (201 miejsce w Biegu o Nóż Komandosa na ponad 800 uczestników) była już lekką historią – ze względu na sprawy służbowe i przeprowadzkę do Warszawy od trzech tygodni nie trenowałem. Taka przerwa mogła oznaczać tylko jedno – męczeński bieg powyżej 4 godzin…

Toruń przywitał mnie zimowymi, wcześnie zapadającymi ciemnościami. Kamus zarezerwował mi nocleg w czymś, co określił nazwą "Twierdza Toruń, Fort IV" Jako słabowity geograf w miejsce przeznaczenia dotarłem taksówką. W pewnej chwili zacząłem podejrzewać, że taksówkarz zrobił mi głupi numer… wysadził mnie na obrzeżach miasta, pod ogarniętą ciemnościami ścianą lasu. Jedyna latarnia oświetlała wąską, zmęczoną życiem dróżkę prowadzącą w głąb listowia… Napis na tablicy głosił jednak jednoznacznie i dumnie: Fort IV !

Odważnie ruszyłem do przodu. Po kilkudziesięciu metrach las rozstąpił się na boki ukazując XIX wieczne, ceglane fortyfikacje. Przysadzista budowla sprawiała wrażenie zrujnowanej twierdzy, bardziej przypominając więzienie Alcatraz niż hotel. Stalowa brama wejściowa osadzona w potężnym murze – oświetlona jedną, jedyną lampą (pamiętającą chyba jeszcze czasy Bismarcka !) okazała się częścią barbakanu – fortyfikacji chroniącej główne wejście do kompleksu. Klimat wszechogarniających ciemności rozświetlanych huśtającą się na wietrze latarenką uzupełnił pełen podejrzliwości głos strażnika (a może dzwonnika z Notredame ?)

- Czego …
- Nocleg mam u Państwa zarezerwowany… - odpowiadam nieśmiało coraz bardziej podejrzewając, że trafiłem w złe miejsce…
- Nazwisko, imię, dowód osobisty !

Cholera, to nie przelewki ! Z rosnącym przerażeniem czuję na plecach, jak wpatrują się we mnie otwory strzelnic zaprojektowanych w jednym celu… eksterminacji nieproszonych gości. Całe szczęście ich źrenice są ślepe, w oczodołach nie tkwią już jak za dawnych lat lufy ciężkich karabinów maszynowych…

- Wypalę i możemy iść – po chwili namysłu pada odpowiedź. Słyszę szczęk odsuwanych sztab blokujących bramę. Uchyla się wąska furta, przez którą wchodzę na dziedziniec…

Mój strażnik okazuje się starszym panem bohatersko dzierżącym dogasającego papierosa. Kilka wątłych lamp oświetla dziedziniec. Historyczne tablice, zniszczony zrębem czasu sprzęt wojskowy – katiusza, łaziki, kilka cywilnych śmieciarek. Dookoła ceglane, grube, wysokie mury miejscami porośnięte maskującą roślinnością. I wąska droga w głąb twierdzy… na jej końcu jeszcze skryty w oparach ciemności główny budynek fortu. Jestem zaskoczony wielkością i rozmachem fortyfikacji – wszystko potęguje noc rozpraszana tylko miejscami przez oszczędne oświetlenie oraz otaczający zewsząd las… Cofam się w czasie. Nie o dwadzieścia lat. Nie o pięćdziesiąt. O co najmniej sto…

- Proszę za mną. Zaprowadzę. Tylko latarkę znajdę – słyszę od mojego przewodnika.

Idziemy w kierunku budynku centralnego, który okazuje się właściwym wejściem do podziemnego kompleksu. Mijamy głęboką fosę oddzielającą obrońców od fal atakującej piechoty… Niemal słychać wybuchy pocisków, okrzyki atakujących i jęki konających. Fosa ma kilka metrów głębokości i zgodnie ze sztuką forteczką XIX ma ściany wzmocnione cegłą. Żaden czołg ani inny behemot się tędy nie przeciśnie…

W pewnym momencie kątek oka spostrzegam w dole jakiś ruch. Ciemności spowijające dno fosy nie pozwalają mi dostrzec jednak żadnych szczegółów. Szelest. Znów ruch… Stoję na moście przerzuconym nad suchą fosą i zerkam w dół, zastanawiając się, czy to tylko omamy, czy faktycznie w głębi czai się gotowy do skoku i pożarcia mnie stwór… Przewodnik zauważa moją niepewność…

- To kozy Panie – odzywa się – Zalęgły się wiosną. Trawę żrą, fosa nie zarasta dzięki temu.

Czar pryska. Zamiast bestii o kłach wielkich niczym sztylety zwykłe kozy. Skierowany snop światła z latarki otacza spokojnie stojące zwierzęta. Szkoda. Żadnej do głowy nawet nie przyjdzie, aby się na mnie rzucić…

Fort otwiera przedemną swoje podwoje. Wkraczamy do podziemnego świata, pełnego ciszy przerywanej cichymi dźwiękami nieznanego pochodzenia. Chroboty, drapania, odgłosy zwielokrotnione echem tuneli. Każdy szanujący się tunel ma swego tajnego mieszkańca…

- Tędy proszę, głowa nisko, uwaga na schody – komenderuje przewodnik.

Mijamy kolejne korytarze, zagłębiamy się w labirynt tuneli, sal, kazamat i ślepych zaułków. Schodzimy do niższej kondygnacji. Wszechogarniający zapach wilgoci dopełnia klimatu. Latarka okazuje się jednak zbędna – co kilkanaście kroków w ścianie znajdują się przełączniki chybotliwego światła. Umieszczone pod stropem, chronione drucianymi peszlami żarówki dają nikłą, ale wystarczającą do poruszania się poświatę. Doskonała kompozycja…

Docieramy do miejsca przeznaczenia. Moje legowisko to cela o wymiarach 1 x 4 metry. Pozbawiona okna (przecież jestem pod ziemią !), jakichkolwiek wygód – taboret, wieszak, metalowa prycza na sprężynach i komplet pościeli. Czuję się jak oficer w głębinach Linii Maginota ! Zostaję sam. Szybko tracę poczucie czasu, upajając się otoczeniem, czując nad sobą wielotonowy ciężar stropów. Jest ciepło, w kącie stoi grzejnik elektryczny (szkoda, psuje klimat !), oczy stają się ciężkie, powieki opadają, zasnuwa mnie czerń i cisza. Wieki szepczą do mnie…

Pobudka jest nagła, ale jakaś taka nierzeczywista. Równocześnie z przebudzeniem odnoszę wrażenie, że coś jest nie tak. Wewnętrzny niepokój mówi mi, że

się spóźniłem. Nie wiem skąd, ale czuję, że 15 minut… Zeskakuję, biegnę na start. Wszystko szybko, nie ma czasu na myślenie, zresztą – myśli jakoś tak same się układają, poza moją kontrolą, następują po sobie w dziwnej kolejności… Mając start na wyciągnięcie ręki, widząc zawodników wyruszających do biegu orientuję się że zostawiłem w pokoju ubranie sportowe ! Cios poniżej pasa… Nie poddaję się jednak – powrót do fortu zajmie mi 20 minut, w obie strony 40, nawet jeśli to będzie godzina to przy limicie 6 godzin zdążę jeszcze wystartować i ukończyć. Przecież Kazik Musiałowski nie będzie robił przeszkód ! Zawracam. Znowu wyścig z czasem. Ubrania na siebie, nie ma czasu, i pędem na start. Mam ponad godzinę spóźnienia ! Z każdą chwilą opadają mnie coraz większe wątpliwości. Czy jest sens startować godzinę po wszystkich ? Czy dam radę, przecież już teraz nadrobiłem kilka kilometrów biegiem wracając po ubrania….

Widzę biegających zawodników, mijają mnie, a ja jeszcze nawet nie wystartowałem ! Spotykam Janka Staniczka. Też jest spóźniony. We dwóch raźniej ! W oczy wpada mi żelazna, czterokołowa taczka, wskakuję do niej i odpycham się nie wiem gdzie znalezionym wiosłem. Oby do startu, coraz bliżej… Nawracam na punkcie kontrolnym i nagle zastanawiam się co ja robię w taczce… Co robi tutaj Janek Staniczek ? Czemu siedzę w samych szortach ? Czemu zawodnicy biegają w różne strony ? Czemu cholera mam numer startowy, chociaż jeszcze nie byłem w biurze zawodów ? Czemu ???

Tym razem budzę się spokojnie. Otwieram oko i widzę ciemność. Otwieram drugie. Po omacku szukam włącznika światła i gdy go przekręcam stwierdzam z ulgą że znajduję się nadal w mojej celi ! Całe szczęście, do startu mam jeszcze 3 godziny, chociaż po sennej przygodzie biegowej czuję się wymęczony psychicznie i fizycznie. Zjadam śniadanko, pakuję torbę (sprawdzam czy nie zostawiłem sprzętu do biegania…) i wyruszam na prawdziwy maraton !

PS. Prawdziwy maraton, mój drugi już tego dnia, pokonuję w dobrej formie. Z czasem 3:44.37 jestem 38 na mecie, na 90 sklasyfikowanych zawodników. Wyczyn ten zawdzięczam w dużej części Andrzejowi Karlakowi, z którym pobiegłem pierwszą część dystansu w czasie 1:58, a drugą - juz samotnie - w czasie 1:46. Trasa przepękna - 6 okrążeń w środku lasu, cisza, zapach przyrody. Całkowicie inny maraton niż te rozgrywane na ulicach miast. Gorąco polecam tym, którzy ponad prysznice z ciepłą wodą i pakiety reklamowe cenią sobie obcowanie z naturą, z przyjaciółmi, z przygodami.

Fort IV czeka na Was. Kto wie co Wam się w nim przyśni ?



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
per6
03:18
Grzegorz Kita
23:40
Marco7776
23:36
stanlej
23:26
fit_ania
23:20
vipsektor
23:19
ula_s
22:44
szczupak50
22:04
Borrro
22:04
luki8484
21:52
BonifacyPsikuta
21:38
akrass
21:32
marcoair
21:28
Wojciech
21:00
JW3463
20:58
rys-tas
20:57
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |