Z dużym sentymentem wspominam dawne czasy. Czasy, w których żeby coś zrobić wystarczyło… coś zrobić. Pamiętacie, jak jeszcze całkiem niedawno wyglądała procedura zapisania się do startu w jakimś dużym maratonie? Jechaliśmy w dniu zawodów, rano - tak z 2-3 godzinnym zapasem czasu - do miasta, w którym odbywał się bieg. Szliśmy do biura zawodów. Tam podchodziliśmy do stolika z zapisami, wypełnialiśmy druczek – imię, nazwisko, rok urodzenia – i płaciliśmy jakąś opłatę. I tyle. Dostawaliśmy reklamówkę z numerem startowy. Można było biec. Ale dzisiaj już tego świata nie ma. Dzisiaj wszystko jest postawione do góry nogami. Czy zmiany wyszły na lepsze?
To będzie opowieść o zmianach w zapisywaniu się na biegi, ale ma ona wymiar o wiele bardziej uniwersalny. Możecie ją przypiąć do wielu innych branży: do kolarstwa, podróżowania, kupna samochodów czy wczasów. Ba, nawet do małej gastronomii. Posłuchajcie.
Wiele lat temu, gdzieś tak w 2007 roku, pojechałem na bieg organizowany przez pewną sieć sklepów sportowych. Nieważna jest nazwa organizatora – firma i tak już się z Polski zwinęła, jak skończyło się zwolnienie z płacenia podatków. Ważniejsze w tej opowieści jest to, że była to duża firma amerykańska. I jak to na firmę zza oceanu przystało, była MEGA nowoczesna. Czym objawiała się owa nowoczesność? Tym, że w biurze zawodów podpisywało się regulamin biegu, który miał kilkanaście stron. To był wtedy szok. Normalna stosowana wówczas procedura to była kartka papieru, wpisanie swojego imienia i nazwiska, daty i podpisanie się. I już.
Tymczasem amerykański regulamin był dosłownie o wszystkim. O kolorze koszulek, o zgodzie na robienie zdjęć, o starcie, o mecie, o prysznicach. Regulamin był zarówno o tym, czego nie wolno, jak i o tym, co wolno. Kilkanaście stron rodem z amerykańskiej kancelarii prawnej. Jak z filmu „Ally McBeal ”. Treść z cyklu „Uwaga, gorąca kawa jest gorąca”. Dowiedziałem się z tego regulaminu nawet tego, gdzie w USA mogę się odwoływać od osiągniętego wyniku gdybym był niezadowolony. I kto jest szefem szefa szefów szefowej polskiego organizatora. W dodatku jak byk stało, że siedziba firmy mieści się w Massachusetts na wschodnim wybrzeżu, i że jak mam jakieś obiekcje, to mogę ich tam przed sąd wzywać. W tym Massaczusecie. A w Polsce nie mogę, bo do Polskiego sądu nie będą taki kawał jechać. I człowiek podpisywał, że się na to zgadza. Ach, jak my tej amerykańskości zazdrościliśmy!
Pamiętam, że w 2007 roku ten regulamin to był szok, i pewnego rodzaju pośmiewisko w branży imprez sportowych. Szokiem były także wyniki, które po tygodniu od zakończenia zawodów opublikował organizator. Wyniki - kilkadziesiąt stron – składały się z dwóch kolumn: numeru startowego zawodnika, oraz jego wyniku na mecie. Żadnego imienia, nazwiska, klubu czy miasta. Gdy jako dziennikarz interweniowałem u organizatorów żądając przesłania porządnych wyników, usłyszałem że „nie wolno ujawniać imion i nazwisk uczestników, bo to są ich dane osobowe”. Wtedy był to całkowity bełkot i amerykański odjazd. Nie było wiadomo kto wygrał, bo amerykańskie prawo w Polsce nie pozwalało tego napisać.
Minęło kilkanaście lat. Ten sam kraj, nawet miasto to samo. Postanowiłem wziąć udział w biegu. Innym.
W 2022 roku z zapisami oczywiście nie możemy czekać tak jak to się robiło w 2007 roku na ostatnią chwilę, bo nie będzie już wolnych miejsc. Obowiązują limity, i ja to rozumiem. Wszedłem więc na stronę internetową tego dużego biegu i klikam „Zapisz się”. Nie jest jednak łatwo: najpierw muszę zapoznać się z regulaminami. Postanawiam być złośliwym, i klikam „przeczytaj”. Dlaczego postanawiam przeczytać regulamin? Oglądałem kiedyś taki fajny animowany serial o dzieciach, które jak to dzieci przeżywają różne przygody. Jeden z odcinków opowiada o tym, jak to wszyscy akceptują regulaminy bez czytania ich treści. Tymczasem w regulaminie napisane było, że uczestnik zgadza się na to, by zrobiono z niego ludzką dżdżownicę. Oszczędzę Wam szczegółów. Kto nie czyta regulaminów, ten sam jest sobie winien. A jak sami wiecie: nie czyta ich nikt.
Klikam więc, by przeczytać regulamin.
Głupia sprawa, ale regulaminu nie mogę przeczytać – potrzebuję do tego pewnego programu, co to umie otworzyć plik. Program jest oczywiście bezpłatny, ale żeby go pobrać i zainstalować muszę zaakceptować regulamin tego programu. Zaczyna się przygoda.
Regulamin biegu, na który chcę się zapisać, nie jest nawet jakoś tam imponujący: ma 13 stron, trzy i pół tysiąca wyrazów, 25 tysięcy znaków. Przebrnę.
Zaczyna się od preambuły oraz wskazania, że wszystko co stanowi regulamin może zostać zmienione na podstawie obowiązującego prawa i zmian w wytycznych epidemiologicznych zamieszczonych na stronie www.gov.pl. Dobra! Zgadnijcie co robię? Tak jest, wchodzę!
Natychmiast dowiaduje się ze strony www.gov.pl że portal zbiera ciasteczka, czyli takie śledzące mnie pliki. W jakim celu? Wiadomo: żeby było mi lepiej. Muszę wyrazić na to zgodę, bo inaczej kiepsko. W UE kiedyś przegłosowali taką ustawę, i teraz każda strona internetowa w Europie żąda Waszej zgody na grzebanie w Waszym komputerze. Nawet rządowa. Nawet gdy tego do niczego nie potrzebuje. Witryna ładnie ostrzega, że zgadzam się jednocześnie na zamieszczenie na moim urządzeniu (komputerze) owych ciastek, i zachęca do zapoznania się z polityką cookis. Miało być dobrze, miało być lepiej, a wyszło jak zawsze. Teraz każda strona może – już legalnie - grzebać w Waszym komputerze.
Robię wyjątek, i nie zapoznaje się z tą rządową polityką ciasteczkaową. Aż tak mi nie zależy na tym, żeby się wkurzyć. Spędzam krótką chwilę na oglądaniu działów o szczepieniach, o kwarantannach, o izolacjach. Znajduję też dział „Aktualne zasady i ograniczenia”. Jest tam niesamowicie dużo poddziałów: dystans społeczny, kwarantanna, kultura i rozrywka, oraz to co mnie najbardziej interesuje: „Zgromadzenia i imprezy”. Zlituję się nad Wami: nie będę przytaczał tych ograniczeń. Zamykam przeglądarkę, ale zanim się zamknie wyskakuje jeszcze komunikat z prośbą o wypełnienie ankiety czy informacje były przydatne. Szybko odszukuję „x”.
Wracam na stronę organizatora biegu i czytam dalej regulamin. Jest dużo informacji: o cenach, o terminach, o miejscu wydarzenia. Oczywiście jest też o covidzie. Znajduję także informację o obowiązkowym elektronicznym numerze chip, który muszę nieść ze sobą przez cały bieg. Mały, lekki. Przywiązuje się go do buta, więc nawet się cieszę, że nie muszę go połknąć. Ten chip będzie moim sędzią, który elektronicznie zmierzy mi czas podczas biegu. Zarejestruje sekundę w której przekroczyłem linię startu, i sekundę w której wbiegłem na metę. Spoko, choć na początku bałem się, że mi go wszczepią.
Opłaty za start są różne, zależnie od terminu zgłoszenia. To tak, jakby ceny za bilet do kina zależały od tego, kiedy ten bilet kupicie. Ale spoko, mogę to zaakceptować. To trochę jak ceny biletów lotniczych – raz takie, raz inne. Chociaż nie, wróć, źle. Regulamin komplikuje proste rzeczy: cena za start zależy od tego, ile już osób się zapisało. Jak mniej niż tysiąc, to płacę 50 złotych, jak pomiędzy tysiąc a trzy tysiące – 80 złotych. A jak zapisało się już więcej niż trzy tysiące – to zapłacę sto złotych. Ktoś kiedyś wymyślił, że tak będzie nowocześnie, i tak zostało – pół Polski tak robi. Hm, ale skąd mam widzieć ile już się osób zapisało? Loteria. Skąd mam wiedzieć, ile mnie będzie kosztowała moja konsumencka decyzja? Tego dowiem się dopiero przy kasie. Ale nie uprzedzajmy faktów.
W dalszej części regulaminu dowiaduje się, że mogę dobrowolnie zgłosić fakt zaszczepienia, oraz podać jaką szczepionką i kiedy mnie ciachnięto. Dobra, ale po co? Odpowiedź tkwi w przepisach: narzucają one organizatorom limity uczestników, które są jednak pomniejszane o zaszczepionych uczestników. Organizator nie może jednak wymagać podania tych danych, może tylko o nie grzecznie poprosić. Cyrk, w którym żyjemy od dwóch lat. Na dodatek, żeby to bardziej skomplikować - dotyczy to tylko zalegalizowanych przez UE szczepionek, więc np. rosyjski „Sputnik” się nie liczy. Mogę wejść na specjalną stronę UE i sprawdzić czy moja szczepionka jest zalegalizowana… oczywiście jeżeli wcześniej zaakceptuję ciasteczka tej strony.
Przypominam: ja chcę się tylko zapisać na bieg.
Dam spokój niepełnosprawnym, niedosłyszącym i słabowidzącym – dla nich są osobne regulamin oraz… procedury sprawdzania ich niepełnosprawności. Wiadomo. Jest też trochę zniżek dla posiadaczy karty dużej rodziny, mieszkańców powiatu, województwa, zawodników z licencją itd. Na wszystko w regulaminie jest paragraf i opisana metoda dostarczenia wymaganej dokumentacji; znaczy się trzeba udowodnić to i owo. Dołączyć załączniki. Pal licho! Ułatwię sobie życie i zapłacę pełną kwotę, żeby nie utonąć w kolejnych formularzach. Nie chcę występować o żadne zniżki.
Dalej czytam, że jak już kupię prawo startu, to na maila i na telefon dostanę specjalny kod QR, który będę musiał przedstawić w biurze zawodów. Na jego podstawie odbiorę numer startowy. Bo widzicie – dowód osobisty to przeżytek. Teraz jest nowoczesność, i bez kodu QR to sobie możecie w parku pobiegać. Albo w lesie, jeżeli go nie zamkną.
Co ciekawe, można upoważnić inną osobę do tego, żeby odebrała Wasz numer startowy. Na to jest specjalny trzystronicowy formularz, oraz osobny regulamin. Zresztą tych regulaminów jest więcej: jest regulamin wycofania się ze startu, regulamin przekazania mojego miejsca innej osobie (ale tylko w określonych przypadkach i datach!). Jest także osobna instrukcja opisująca proces odbioru pakietu startowego w biurze zawodów oraz regulamin rywalizacji drużyn. Nawet kod QR na swój regulamin. To ma sens.
Ciekawie robi się, gdy czytam, że zapłacić za start można tylko elektronicznie. Wskazanym systemem. A co mi tam: zareklamuję: płatność musi być przez PayU. I super. Co będzie, jak zapłacę inaczej? Regulamin to doprecyzowuje: płatność nie zostanie uznana. Jest też informacja o tym, że to ja odpowiadam za prawidłowość przelewu lub jego cofnięcie przez PayU. Logiczne, bo kto inny ma za to odpowiadać? Mogę także zażyczyć sobie fakturę, oraz za odpowiednią dopłatą – przepisać mój przelew na kogoś innego. Proste i pożyteczne.
W regulaminie znajduję szereg kolejnych ważnych informacji: kiedy będzie ujawniona trasa, lokalizacja szatni, i łazienek. Jest już także tabela rozmiarów koszulek – 31 różnych wymiarów x na y - w gustownych dwóch tablicach i sześciu kolumnach stanowiących załącznik do regulaminu. Bo widzicie – kupując start w zawodach mogę także kupić okolicznościową koszulkę. Super. Mogę zamówić kolację, tzw. pasta-party, ale jej lokalizacja zostanie ogłoszona później. Jest o tym stosowny wpis w regulaminie.
Pod koniec regulaminu znajdują się informacje o moich prawach. W końcu przecież kupując start jestem konsumentem i swoje prawa mam! Poddaje się jednak po przeczytaniu kilku nazw i numerów „rozporządzeń” w których te moje prawa mogę sobie przeczytać. Są też definicje użytych sformułowań oraz opis prawa do protestów. Poddaje się, kapituluję, chcę się tylko zapisać. Dowiaduje się jeszcze, że jak się zapiszę, to jest to dopowiedziane zaakceptowanie regulaminu. I dobrze, jeden podpis mniej!
W końcu klikam w przycisk „Zapisz się”. Następuje zaskoczenie dla tych, którzy wcześniej nie biegali. Od kilku lat normą jest, że organizatorzy biegów nie zajmują się zapisywaniem uczestników do swoich imprez. Zajmują się tym profesjonalne firmy, które prowadzą obsługę pomiaru czasu na zawodach. Klikając więc „Zapisz się” otwiera mi się strona jednej z takich firm. Jednej z największych i najlepszych firm w Polsce. Duża i znana.
Najpierw ekran powitalny, czyli wyrażenie zgody na ciasteczka. Od tych ciasteczek to można normalnie przytyć. Klepię, że się zgadzam. Jakie mam inne wyjście? Nawet jakby chcieli zrobić ze mnie ludzką dżdżownicę, to inaczej się nie zapiszę. Mam tylko pseudo-wybór.
Ale to dopiero początek: na stronie firmy mierzącej czas nie mam założonego konta. Jest tych firm w Polsce kilkanaście, i w każdej z nich trzeba sobie założyć konto. W biegach obsługiwanych przez tą akurat firmę jeszcze nie startowałem, więc muszę założyć nowe konto. Mam ich już dziesięć, to i jedenaste się przyda. Choć szczerze mówiąc, to sam już nie mam zielonego pojęcia, czy to konto u nich mam, czy nie mam? Może mam, tyle tego jest.
Żeby założyć konto muszę podać mnóstwo danych: imię, nazwisko, email, hasło, datę urodzenia, płeć, pełny adres, nr telefonu, obywatelstwo, narodowość. Podaję także klub i kilka innych dotyczących mnie ciekawostek technicznych. Powinienem także zaznaczyć czy jestem doświadczonym, czy może początkującym biegaczem. O zgodzie na marketingowe newslettery nie wspomnę.
W końcu docieram do esencji procesu zakładania konta: muszę zaakceptować regulamin firmy mierzącej czas oraz dodatkowo jej politykę prywatności. No to jedziemy z tą złośliwością. Klikam POKAŻ!
Regulamin tym razem jest krótki, dwie strony i równe tysiąc wyrazów. Zgadzam się na przechowywanie moich danych osobowych, wyników z zawodów, danych z GPS telefonu (!) – ale tylko wtedy, gdybym chciałbym uczestniczyć w wydarzeniach wirtualnych. Mam też całkiem sporo praw, jak choćby do anonimizacji moich danych – czyli gdy jestem takim sportowcem, który się siebie wstydzi, to mogę nie zgodzić się na to, by moje imię i nazwisko znalazło się w wynikach. „Szanowni Państwo trzecie miejsce zajął Pan anonim, o którym nie możemy powiedzieć, kim jest!” Tak! Nie przecierajcie oczu! Taka jest prawna rzeczywistość w naszym kraju i w Europie. Możesz być uczestnikiem zawodów sportowych, a inni mogą nie mieć prawa wiedzieć z kim rywalizują: bo tak mówi Twoje prawo do ochrony Twoich danych. Jest też dużo o tym komu i jak moje dane firma może udostępnić. Sporo tego. Jeszcze tylko zostaję pouczony, że w przypadku mojej śmierci moje konto może zostać usunięte na podstawie wniosku rodziny udokumentowanego w formie przesłania kopi aktu zgony. Elegancko.
Pozostaje mi jeszcze zapoznać się z „Polityką bezpieczeństwa firmy” realizującej pomiar czasu. Kolejne dwie strony drobnym maczkiem i kolejny tysiąc wyrazów. I wiecie co? Oszczędzę Was. Idźmy dalej.
Zakładam to moje konto w portalu, akceptuję regulamin i politykę. Dostaję gratulacje, wyświetla mi się znowu regulamin biegu – teraz muszę go zaakceptować. Całe szczęście regulamin już przeczytałem, więc jestem pół godziny do przodu. Klikam „Przeczytałem i akceptuję”. Nie ma opcji, że się nie zgadzam. Nie po to taki świat budowaliśmy, żeby się teraz ktoś nie zgadzał.
Wyświetla mi się trzy-stronicowy formularz zapisów. Moje dane już się wypełniły na podstawie danych założonego konta, ale teraz muszę powybierać kupę dodatków. Czy rywalizuję też jako klub? Czy chcę dodać swoje zdjęcie? Co z wynikami przesłanymi na telefon? Gdzie mamy wysłać kod QR? Muszę podać numery telefonów ICE (bezpieczeństwa) moich znajomych. Formularz nie zapisze się bez zebrania dodatkowych danych. Bo jak umrę na biegu, to firma musi wiedzieć do kogo zadzwonić w tej sprawie. Do mnie przecież nie zadzwonią, bo nie odbiorę. No i ważne pytanie: jaki chcę rozmiar koszulki? To już łatwe, bo mam na dysku zapisany wcześniej załącznik PDF z rozmiarówkami. Nawet szybko idzie.
Teraz do boju wkracza nowoczesność. Otrzymuję propozycję połączenia mojego zegarka z GPS z portalem zapisów. Muszę też oświadczyć raz, dwa, trzy, cztery, pięć… pięć różnych rzeczy. Zgody lub niezgody. 230 wyrazów. Nie jest tak źle, bo na wielu zawodach spotkałem się z bardziej rozbudowanymi formularzami. Nie wierzycie?
Bywa, że formularze przewidują jeszcze wybór akcji charytatywnych, które chciałbym / mógłbym wesprzeć finansowo. Mogę zrobić dodatkowe zakupy, takie jak: kubeczek, breloczek, zdjęcie, nocleg, numer startowy z moim imieniem, grawerowany medal. Mogę też przeznaczyć dodatkową kwotę na wspieranie zero-emisyjności. Co trafi do formularza zapisów to już tylko wyobraźnia organizatora. Bywa, że trzeba wybrać czy jest się mięsojadem czy wyłącznie roślinożercą – żeby nie było, że na mecie dadzą mi wołowego klopsa i poczuje się żywieniowo prześladowany. W Polsce i tak jest skromnie, dopiero raczkujemy w tej dziedzinie: na zachodzie formularze zgłoszeń potrafią mieć kilkanaście stron.
W końcu klikam przycisk „Zapisz”. Niestety wyskakuje komunikat: „nie wypełniłeś wszystkich pól”. Strasznie dużo ich brakuje. Okazuje się, że nie mogę nie podać telefonu do przyjaciela, nie mogę nie zaznaczyć czy chcę skorzystać z jakichś zniżek, ani czy jestem nauczycielem, strażakiem, technikiem metalurgii wysokich temperatur (serio, bo są takie klasyfikacje dodatkowe!). Mozolę się z tym, ale w końcu się udaje: wszystkie pola wypełnione.
Czuję, że mam gorączkę. Ale próbuję się opanować – pamiętam zapis w regulaminie, że jak będę miał temperaturę przekraczającą 37.5 stopnia, to nie zostanę dopuszczony do udziału w zawodach. Było to w regulaminie. Warto czytać regulaminy!
W końcu sukces. Formularz się zapisuje, i – dopiero teraz (!) - wyświetla mi się cena za pakiet. 100 złotych. Rychło w czas.
Klikam „Dalej” i przechodzę do formularza uiszczenia opłaty. Teraz to się zacznie. Pamiętacie, jak na początku artykułu wspominałem czasy, gdy płaciło się w biurze zawodów gotówką? Jak to dawno temu było… Teraz muszę podać dane karty. Wybrać metody płatności nie mogę, bo jest to z góry ustalone. Płatność będzie przez PayU. Klikam kolejne akceptacje regulaminów i polityk prywatności. Potwierdzam moje dane. Wyświetla się ekran z wyborem rodzajów wpłaty. Mogę zapłacić przelewem bankowym, BLIK-iem, kartą lub jakimiś innymi sześcioma dziwactwami.
Najpierw jednak muszę zaakceptować „regulamin zasad płatności PayU”. Nie akceptuję, bo go przecież nie znam. Klikam więc „Zobacz”. Otrzymuję siedem stron tekstu, 2500 wyrazów, 16 tysięcy znaków. Tekst prawniczy. Poddaje się. Rzucam tylko okiem, że PayU ma prawo pobrać za transakcję opłaty, ale nie jestem w stanie dobrnąć do punktu ile one wyniosą. W końcu zagryzam zęby i znajduję odpowiedni akapit: PayU poinformuje mnie o dodatkowych płatnościach jak dojdę do etapu uiszczania płatności. Hm.
Wypełniam formularz danych karty kredytowej: imię, nazwisko, numer, data ważności i kod CVV. Powiecie, że mógłbym uprościć sobie życie i zapisać te dane w przeglądarce? Tak mogą powiedzieć tylko osoby, których dane nigdy z przeglądarki nie wywędrowały. Nawet nie wyobrażacie sobie, ile wtedy jest biegania po bankach, dzwonienia, anulowania i wypełniania wniosków oraz formularzy. Ja wiem, bo mi raz te dane wyciekły.
Teraz to mam już z górki. Po podaniu danych karty przelogowuje mnie do strony banku. Tam wypełniam formularz zlecenia przelewu, potem odbieram na telefonie kod potwierdzający – wiadomo, autoryzacja 2-składnikowa. Jeszcze tylko odbieram maila z drugim kodem, i przelew idzie. Przez 10 sekund kręci się sympatyczny ludzik i zrobione. Pozostaje mi poczekać, aż przyjdzie QR kod. Gdyby nie przyszedł, to w regulaminie biegu podano osobny adres email organizatora, na który trzeba napisać, że QR nie przyszedł.
Elegancko.
Powiedzcie mi, jaki świat stworzyliśmy? Pan, Pani, Państwo. Ja. To co przeczytaliście powyżej, to jest codzienne życie każdego z nas. Niech mi ktoś powie, że technologia uprościła nam codzienne życie. Zaśmieję mu się w twarz. A jednocześnie: to nie jest wina banków, firm mierzących czas czy organizatorów wydarzeń (nie tylko sportowych, wszystkich). Oni robią tak, jak stanowi prawo. Uproszczają „procesy” jak tylko mogą. Ale i tak każda próba kupna czegoś, zamówienia, podpisania, złożenia, odwołania się – wszystko wygląda tak, jak wygląda. To horror epoki wirtualno-informacyjnej.
Dzisiejsza opowieść to tylko wierzchołek góry lodowej. Nawet nie wyobrażacie sobie ile dokumentów musieli stworzyć organizatorzy wydarzenia, firmy, banki - by móc świadczyć te usługi. Ile uzyskać akceptacji. Ile przejść procedur weryfikacji, sprawdzania, dopuszczenia do użytku. Jakie sterty procedur musieli zgromadzić, by móc napisać, że „będą przetwarzać dane osobowe”.
Siedem ósmych tej góry lodowej jest pod wodą. Zgody. Akceptacje. Dane. Przepisy. Prawa. Regulaminy. Formularze. Załączniki. Kody. Weryfikacje. Autoryzacje. Upoważnienia i polityki prywatności. A jeszcze to wszystko muszą przyklepać radcy prawni i paragrafować urzędnicy. Wielu urzędników.
Kiedyś, całkiem niedawno, było tak: wchodziłem do biura zawodów, mówiłem dzień dobry, dostawałem kartkę na której wpisywałem długopisem imię, nazwisko, datę urodzenia i nazwę klubu. Data i podpis. Płaciłem te 10 czy 20 złotych, i po chwili miałem numer startowy. Szedłem na start i biegałem.
Teraz uprościliśmy to do granic absurdu. Zdanie „Czy leci z nami pilot?” już dawno nie śmieszy.
Autor: siepiet, 2022-02-11, 16:54 napisał/-a: Jak ja się cieszę,że biegałem jeszcze w tych normalnych czasach ale dla zaczynających teraz przygodę z bieganiem to będzie zwykła rzeczywistośc bo nie mają do czego porównac,to jest tak jak nasi ojcowie dla zabawy toczyli pogrzebaczem fajerkę a ja się dziwiłem co to była za dziwna zzbawa😁😁😃
Autor: emka64, 2022-02-12, 16:46 napisał/-a: Te kody QR to nie wszędzie działają. Kupiłem za 300 koron parking na bieg w Bedrichovie, dostałem mailem kod QR. Przed wjazdem do miasteczka policja mnie zatrzymała. Powiedzieli, że na kodach QR się nie znają i mnie nie wpuszczą. Albo „plastova karticzka” albo wracam. Musiałem zawrócić i biec na start. Byłem 2 minuty po.
Autor: M@rlon, 2022-02-13, 22:51 napisał/-a: Przed maratonem w Lucernie trzeba było miec kod QR paszportu covidovego. Dodatkowa informacja w regulaminie, że kod QR, ktory nam sprawdzali na granicy wcale nie musi pasowac do czytnikow organizatorow, więc mozna było wczesniej pobrac specjalna aplikację transformującą.
Żeby było bardziej skomplikowane, to nie sprawdzali tego w biurze zawodów dzien przed startem, tylko w dniu startu tuż przed wejściem do strefy.
Autor: ikswopil@onet.pl, 2022-02-16, 12:59 napisał/-a: Nowe technologie psują nam mózgi. Ta transformacja elektroniczna spowoduje, że człowiek wyląduje w szpitalu psychiatrycznym.