Są takie nazwy, których po prostu nie umiem się naumieć. Mogę powtarzać je w nieskończoność, a po chwili i tak nie pamiętam jak temu wyrazowi „leciało”. Do tej kategorii należała także nazwa najwyższej góry w Chorwacji – ile bym nie włożył w to wysiłku, to po chwili i tak musiałem pytać naszą ekipę:
– Hej, jak nazywa się ta góra?
– DINARA !!!
W końcu Mateusz, entuzjasta zdobycia wszystkich najwyższych gór europejskich krajów wpadł na pomysł. Jak nazywa się waluta Jordanii? Dla mnie to łatwe: dinar. A jak nazywa się jego żona? To też proste: Pan Dinar i Pani… Dinara! W ten sposób w końcu opanowałem nazwę najwyższego szczytu Chorwacji. I będę pamiętał już na zawsze!
Głównym celem naszego jesiennego wyjazdu były Jeziora Plitwickie. Dinarę, czyli żonę Dinara oddziela od nich odległość nieco ponad 120 kilometrów. Udało nam się wygospodarować jeden dzień, by spróbować ją zdobyć. Jeżeli będziecie w Chorwacji, to warto zapamiętać, że jest ona w miarę fajnie położona – w zasięgu 1-dniowej wyprawy znad wybrzeża Adriatyku: od Zadaru dzieli ją 150 km, od Splitu niecałe 140. niestety od popularnego Półwyspu Pula to już 400 kilometrów i wtedy na wycieczkę musicie przeznaczyć dwa dni.
Dinara jest szczytem dość łatwo dostępnym. Jego wysokość to 1831 metrów n.p.m., a biorąc pod uwagę miejsce w którym końcu się droga i zaczyna szlak pieszy – 550 m.n.p.m. – do podejścia mamy niecałe 1300 metrów. Co ważne, w sezonie trasa jest bardzo łatwa – podejścia są łagodne, nie ma na nich żadnych trudnych odcinków, ścieżki nie przebiegają także skrajem urwisk i przepaści. A pomimo to na widoki narzekać nie będziecie!
Jedynymi elementami o których możemy mówić w kategorii utrudnień to długość trasy (9 kilometrów w każdą stronę, czyli razem 18 km do pokonania) oraz brak jakiejkolwiek infrastruktury na trasie. Cały więc prowiant i wodę (jej duży zapas ważny jest zwłaszcza w okresie letnim kiedy spotkacie tutaj upały) musicie nieść na własnych plecach. Za to pochwalić trzeba oznaczenie szlaku – jest perfekcyjne. Zaopatrzeni w czołówki schodziliśmy ze szczytu już w ciemnościach, a mimo to ani na chwilę nie mieliśmy problemu z orientacją – w obie strony szlak jest oznaczony co kilkanaście metrów.
Trasa początkowo przebiega przez niskie, szalenie kolorowe jesienią lasy. Już po kilometrze zatrzymać się musimy pod malowniczym zamczyskiem Kijevo – pamiątką po czasach zmagań tutejszych władców z najazdami osmańskimi. Piętnastominutowa przerwa wystarczy na zwiedzanie, a potem ruszamy dalej.
Po kolejnym kilometrze niski las kończy się otwartą przestrzenią, i już do samego szczytu będziecie wystawieni na ekspozycję wiatrów. Jeżeli są silne, to wskazane jest mieć ze sobą odpowiednią ochronną odzież. Trasa jest długa, i 5-6 godzinny spacer w przewiewnych sweterkach może skończyć się szybkim wyziębieniem organizmu.
Dinarę „zdobywaliśmy” późną jesienią, ale trafiliśmy na wspaniałą pogodę. Widoki na okoliczne wzgórza były piękne, a widoczność sięgała kilkudziesięciu kilometrów – co zresztą widzicie na zdjęciach. Szczyt był skryty w niskich ale ciemniejących chmurach – jednak bezpośrednio przed nami niebo się przecierało i ustępowało, jakby chciało pokazać nam okolicę. Trzeba w życiu mieć trochę szczęścia!
Szczyt leży blisko granicy Chorwacji z Bośnią i Hercegowiną – zaledwie 2 kilometry w linii prostej. Okoliczne szczyty choć wydają się momentami wyższe, w rzeczywistości jednak ustępują naszemu celowi. Na szczycie znajduje się krzyż oraz czerwona budka, w której znajdziecie księgę – można się do niej wpisać, jeżeli ktoś bardzo chce. A potem czeka Was ponowny marsz w dół. Można wybrać nieco inną trasę, tak by urozmaicić sobie zejście, jednak i tak łączy się ona z głównym szlakiem po około dwóch – trzech kilometrach.
Wejście na Dinarę jest świetnym pomysłem i może być odskocznią od kolejnych dni spędzanych nad Adriatykiem. W okolicy warto jeszcze zatrzymać się w miejscowości Knin, i zwiedzić tamtejszą twierdzę. Trudno nam powiedzieć jak wygląda ruch turystyczny w szczycie sezonu – my podczas 6 godzinnej wspinaczki spotkaliśmy na szlaków zaledwie kilka osób. Ścieżki nie wyglądają jednak na wydeptane. Ale byliśmy tu jesienią… no i oczywiście podczas epidemii, co pewnie też nie pozostało bez wpływu na liczbę chętnych do zdobycia najwyższego szczytu Chorwacji...
Zdjęcia: Jacek Mucha, Patrycja Płóciennik, Michał Walczewski