| paworz Paweł Orzechowski Trzebnica
Ostatnio zalogowany 2018-06-18,13:51
|
| Przeczytano: 670/447987 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Sydney Marathon - w krainie Aborygenów | Autor: Paweł Orzechowski | Data : 2012-04-20 | Kiedy zegarek pokazał 24 godzinę lotu samolotem poczułem jak jego tyle koła delikatnie dotknęły płyty lotniska. Rozpoczęło się gwałtowne hamowanie, a następnie kołowanie do odpowiedniego terminala. Wylądowałem na międzynarodowym lotnisku w Sydney, w Australii.
Rozpocząłem kolejny etap moich podróży po świecie. Jak zwykle punktem wyjścia przy planach wyjazdowych jest udział w biegu maratońskim. I tak było tym razem. Zaplanowałem udział w Sydney Maraton 18 września 2011 roku. Pokonanie maratonu nigdy nie było moim celem samym w sobie. Zawsze chciałem znaleźć się w jakiejś części świata, by poznać kulturę ludzi, którzy mieszkali, żyli, tworzyli podwaliny dzisiejszej kultury, nauki czy wiary w miejscu, do którego przyjechałem.
Czułem niesamowitą atmosferę będąc w krainie i poznając kulturę Wikingów (Skandynawia) czy Indian (Ameryka Północna i Południowa). Chciałem podróżować po kraju wielkich podróżników (Hiszpania, Portugalia), ludów Afryki Północnej, starożytnych uczonych i myślicieli (Grecja, Włochy). Marzyłem i wierzyłem, że kiedyś uda się dotrzeć do miejsc życia Aborygenów. I to marzenie, wraz z dotknięciem kół samolotu lotniska, właśnie się spełniło. Wschodzące Słońce i budzące się wraz z nim australijskie życie przypomniało mi aborygeńską legendę "Jak obudziło się życie..."
Dawno temu na Ziemi było ciemno i cicho. Ziemia miała jałową powierzchnię. Wewnątrz głębokiej jaskini Nullabor, spał z piękną kobietą - Słońcem "Wielki Ojciec Duch". Łagodnie budził ją i kazał wyjść jej z jaskini i obudzić wszechświat do życia. "Słońce Matka" otworzyła oczy i ciemność zniknęła. Jej promienie rozpostarły się wokół, ogarnęły Ziemię. Ona wzięła oddech i powietrze łagodnie zadrżało jakby dmuchnął mały wietrzyk.
"Słońce Matka" wyruszyła w długą podróż z północy na południe i ze wschodu na zachód budzić jałową Ziemię. Ziemia trzymała nasienie potencji wszystkich rzeczy, i gdziekolwiek łagodne promienie Słońca dotknęły Ziemi, tam rodziły się krzewy i drzewa. Rosły, aż Ziemia zazieleniła się. W głębi wielkich pieczar, "Matka Słońce" obudziła życie stworzeń, które drzemały. Pobudziła do życia owady, węże, jaszczurki i inne gady mówiąc - obudźcie się, idźcie na drzewa i w trawy radośnie powstańcie z głębokiego snu...
Wtem ruszyły węże przez Ziemię, sformowały rzeki, i stały się twórcami, jak "Matka Słońce" Za wężami popłynęły potężne rzeki, obfite wody życia pełne wszystkich rodzajów ryb i różnych stworzeń. Z wody wyszły zwierzęta i inne stworzenia, a "Matka Słońce" powiedziała: wasz dom będzie na Ziemi..., dnie będą zmieniać się z mokrych na suche i z zimnych na gorące... - tak powstały pory roku.
Po tych słowach "Matka Słońce" wyruszyła w podróż daleko po niebie ku zachodowi. Wtedy niebo stało się czerwone, ciemność zalała Ziemię jeszcze raz. I wówczas wszelkie stworzenia podniosły alarm i w strachu zgromadziły się razem. Wtem niebo zaczęło świecić różowym blaskiem od wschodu. "Matka Słońce" uśmiechnięta powróciła na Ziemię i wszędzie zapanowała wielka radość. I tak "Matka Słońce " dostarczyła okres spoczynku dla wszystkich stworzeń Ziemi, odbywając tę podróż każdego dnia.
Wreszcie po kilku dniach pobytu w Australii, w czasie których zwiedziłem Sydney, Melbourne oraz północno-wschodnią część kontynentu z tropikalną wyspą Green Island przyszedł dzień maratonu. Wiosenny poranek 18 września. Sydney Running Festival się rozpoczyna. W okolicach Harbour Bridge – majestatycznego mostu łączącego brzegi zatoki gromadzi się 35-tysięczny tłum biegaczy z różnych krajów.
Przygotowano kilka tras biegowych na dystansach od 1 do 42 kilometrów. Na starcie tego najważniejszego i najtrudniejszego biegu stoi blisko 4 tysiące maratończyków. Punktualnie o 7.00 rano, z uwagi na przewidywany upał rozpoczyna się bieg maratoński. Pierwsze kilometry wiodą Sydney Harbour Bridge – jednoprzęsłowym, łukowatym mostem, zwanym potocznie wieszakiem. Dalej trasa wiedzie ulicami i wiaduktami centrum miasta tzw. City.
Trasa nadspodziewanie trudna – z licznymi podbiegami i zbiegami. Do tego stopniowo wzrasta temperatura powietrza w miarę jak Słońce zaczyna górować nad miastem. Chwile ochłody przynosi cień wielkich eukaliptusów jakie mijamy w pięknych parkach. Nie można nie zauważyć charakterystycznej dla miasta wieży widokowej Sydney Tower, z której roztacza się piękny widok na miasto, zatokę i Ocean Spokojny.
Kilometry mijają jeden za drugim. Na każdym zostawiam garść potu, każdy kilometr to jak zawsze walka ze słabością, to wyzwanie dla ducha walki z nią. Ostatnie kilometry wiodą brzegiem zatoki w kierunku najsłynniejszej budowli – Opery w Sydney. Na świecie nie ma takiej drugiej podobnej budowli. Dach w kształcie muszli kryje wiele sal widowiskowych i korytarzy. Wpatrzony w ten cud architektury i budownictwa mijam metę maratonu – maratonu ukończonego na szóstym kontynencie...
Dwa dni później siedzę w samolocie odlatującym do centrum Australii. Po upływie kilku godzin ląduję na małym lotnisku w miejscowości Yulara, 400 km na południe od Alice Springs. Wita mnie rdzawoczerwonego koloru pustynia australijska, temperatura powietrza przekraczająca 30 stopni w cieniu i niezwykły błękit nieba.
Podobno 800 mln lat temu było tu śródlądowe morze, a morskie osady utworzyły zręby najbardziej charakterystycznych elementów krajobrazu. Należą do nich ogromny monolit Uluru, kopuły Kata Tjuta, wielkie głazy Devil’s Rock i majestatyczne Góry MacDonnella. Między tymi formacjami ciągną się rozległe, otwarte przestrzenie, gdzie w pustynnych warunkach usiłują przetrwać resztki tropikalnej roślinności. Są ludzie, którzy mają inną teorię tłumaczącą obecność wielkiego monolitu...
Dawno temu Kuniya - lud "skalnego pytona" mieszkał na pustyni niedaleko Woma - wężowych kompanów i sojuszników. Członkowie plemienia Kuniya byli zawsze niespokojni. Wciąż czegoś szukając, zapuszczali się coraz dalej, na obce tereny. Pewnego dnia dotarli do Uluru - w owym czasie skała jeszcze nie istniała, na jej miejscu rozciągała się bezkresna równina. Miejsce to urzekło tak bardzo lud Kuniya że postanowili zakończyć wędrówkę i osiąść tu na stałe. Wrócili pożegnać się z kompanami Woma. W trakcie pożegnalnej uczty z ludem Woma, plemię Kuniya zaprzysięgło lojalność i przyjaźń dotychczasowym sąsiadom i wyruszyło w drogę do nowego miejsca.
Żyli tam długo w spokoju i szczęściu, ale czar prysnął w dniu, kiedy pojawili się Liru-plemię "jadowitych węży-wojowników" Rozpętała się straszliwa bitwa, która trwała długi czas. Z powodu wstrząsów powstałych w wyniku walki rozstąpiła się ziemia i narodziła się wielka skała, a na skale po dziś dzień widoczne są ślady zaciętej bitwy.
Tak oto powstało Uluru z ogromnej masakry i bólu. Jest symbolem końca świata z "Czasu Snu" i początkiem nowych czasów. To jest koniec formowania świata i od tej pory ma on istnieć w niezmiennej swej postaci. Uluru to święte miejsce wszystkich Aborygenów.
To niesamowite uczucie stąpać po ziemi, na której od blisko 30.000 lat żyją Aborygeni, gdzie nadal praktykują starożytny zwyczaj malowania na skałach, jeden z wielu plemiennych rytuałów. Kiedy zbliża się wieczór siadam na niewielkim wzniesieniu. W oddali święta góra Aborygenów Uluru. W świetle zachodzącego Słońca przybiera czerwony kolor. Barwa czerwona staje się coraz bardziej intensywna, niebo ciemnieje, w końcu pustynię spowija ciemność.
Na niebie pojawiają się gwiazdy. Stają się coraz jaśniejsze. Rozpoznaję gwiazdozbiór nieba południowego Krzyż Południa, nazywany w Australii centralnej Stopą Orła. Siedząc nadsłuchuję dźwięków pustyni. I nie wiem czy słyszę dźwięk ydaki, czy bardziej chciałbym go usłyszeć...
Prawdopodobnie 40, a możliwe że 80 tysięcy lat temu powstał yidaki i jest on najstarszym instrumentem muzycznym świata. Jego powstanie jest owiane tajemnicą i towarzyszy temu wiele mitów. Aborygeni twierdzą że yidaki otrzymali w spadku od Przodków i że jest na Ziemi od początku. Dźwięk yidaki towarzyszył tworzeniu Ziemi, a gdyby Ziemia mogła przemówić to właśnie odezwała by się głosem didgeridoo. Wierzą także, że didgeridoo otwiera drogę do mitycznego Czasu Snu...
Wpatrzony w australijskie niebo, wsłuchany w ciszę pustyni, pragnący usłyszeć choćby jedną nutę aborygeńskiej muzyki nie mam najmniejszej wątpliwości iż:
...Dawno dawno temu, gdy świat jeszcze się formował dobry, łagodny Tjijikurupu chciał zapalić ognisko żeby jemu i jego rodzinie było ciepło. Wówczas było mokro, zimno i ciemno. To czas zanim powstało słońce. Tjijikurupu poszedł zbierać drewno. Gdy już wrócił do jaskini i rozpalił ogień dostrzegł, że jeden konar ma otwór z którego wyszedł termit, który poprosił Tjijikurupu aby ten nie spalił jego rodziny. Dobrotliwy Tjijikurupu popatrzył do środka konara i ujrzał tam całe gniazdo termitów. Zrobiło mu się ich żal, poszedł przed jaskinie i w stronę nieba dmuchną w gałąź. Termity siłą wydmuchu poleciały w niebo, a dźwięk jaki powstał zamienił je w gwiazdy... |
| | Autor: mzuk, 2012-04-22, 08:16 napisał/-a: Sympatyczna relacja, którą miło się czytało. Gratulacje! Tez wybieram się do Sydney. Będzie to w 2013 r. Apropos napisałeś "maratonu ukończonego na szóstym kontynencie..." czy to oznacza, że wybierasz się na Antarktydę jakoś tak niebawem?
| | | Autor: paworz, 2012-04-22, 12:38 napisał/-a: Wszystko wskazuje na to, że pozostanie na 6 kontynentach. A co do Australii to pojedź koniecznie, ale nie krócej niż 2 tygodnie... | | | Autor: emka64, 2012-04-23, 21:48 napisał/-a: Paweł - nie wymiękaj ! | |
| |
|
|