Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [190]  PRZYJAC. [55]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
KRIS
Pamiętnik internetowy
Z TRAS BIEGOWYCH (i nie tylko)

Krzysztof Szwed
Urodzony: 1965-06-30
Miejsce zamieszkania: Lubliniec
52 / 404


2008-09-29

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Autobus zielony... (czytano: 1288 razy)

 

XXX FLORA Maraton Warszawski 27 – 28.09.2008r.

Pretekstu do zorganizowania przez Wojskowy Klub META Lubliniec wspólnego wyjazdu do Warszawy nie trzeba nigdy szukać na siłę. Do corocznej organizacji właśnie w stolicy Mistrzostw Wojska Polskiego w maratonie doszły jeszcze Mistrzostwa Klubu na tym dystansie i udział naszych 7 drużyn w sztafetach EKIDEN rozgrywanych w przeddzień Jubileuszowego 30 Flora Maratonu Warszawskiego. Wystawiamy jedną naprawdę mocną sztafetę składającą się z samych „ścigaczy” i młodych „Harpaganów” co nie znaczy wcale, że w pozostałych składach nie było gwiazd i gwiazdeczek, szczególnie w naszych 2 damskich drużynach... Pomimo iż nasze młode Orły pędziły przez ulice ”jak koń młody, który naprzód rwie, nawet wiatr od Wisły ich już nie dogoni, nie dogoni ich gołębia szybki cień..” (jak w piosence) to jednak nie wystarczyło by pokonać pierwsze trzy drużyny. Tak nie lubiane przez wszystkich czwarte miejsce okazało się jednak pierwszym wśród klasyfikacji sztafet wojskowych, gdzie „nasi” zajęli całe podium dając tym samym wszystkim powody do świętowania, które odbyło się w „apartamentach” Hotelu LEGIA. Dysponując zaledwie 34 łóżkami mieliśmy nie lada zadanie logistyczne aby ułożyć w nich 43 osoby. W grupie jednak tak zgranej już ze sobą, mającą niejeden wspólny wyjazd, takie zadanie nie stanowi większego wyzwania. Nie będę wnikał jak się ta sztuka udała ale powiem tylko jedno – nikt nie spał tej nocy na podłodze.. (no chyba, że spadł z łóżka..). Gdy już się nam wydawało, że mamy wszystkich ulokowanych nagle widzę kierowcę stojącego w recepcji… przecież nie będzie spał w autobusie.. Razem ze Zbyszkiem robimy kolejną inspekcję i tak już przeludnionych pokoi. Gdy otwieramy drzwi młodzieży o mało co nie wysypaliby się na zewnątrz, więc nawet nie wchodzimy dalej ;). To co wydawałoby się niemożliwe stało się możliwe w pokoju dziewczyn, które nawet nie protestowały, zresztą nasz kierowca również nie miał nic przeciwko takiej lokalizacji… A mówi się, że tłum taki, że gdyby nie dziewczyny nie byloby gdzie palca wlożyć... a myśmy tam włożyli całego chłopa. Co oni wiedzą o upychaniu? :) Siedząc już przy piwie dzwoni do nas Szafar… cholera przecież on poszedł do teatru… NIE! To już przesada i to do „Kwadratu!” W czasie gdy w pokoju młodzieży, w którym z powodu zapewne przeludnienia panował straszny gwar i pisk dziewczyn, naprzeciwko w kameralnym gronie do wspólnej degustacji „podożynkowych” plonów z Olesna zasiadła starszyzna klubu. Jak na VIP-ów przystało degustowano chleb z kultowym już „tustym” hand-made for Yaca & Miećka Company, plus ogóry.
Dla tych co nie w temacie szybka instrukcja jak się robi „Tuste” czyli w tłumaczeniu na Polski „Sekrety domowego smalczyku”

Trza se kupić po trocha gryfnego boczku i słoniny. Pokroić to w kostka, gichnąć do rondla na mały ogień. I mieszoć. Dugo, bo na małym ogniu to sie ma wytopić. A jak już skwarki bydom przejrzyste, to doć cebula i dalyj smażyć. Jak cebula bydzie miętko, to doć majeranku i zdjąć z ognia. Jak się przestudzi, kłaść w weki i jak godo Yaca - obrócić na dekel.

Może ten domowy smalczyk nie jest i zbyt zdrowy (cholesterol i te kalorie), ale za to jaki pyszny! Cóż może być lepszego przed maratonem od kromki świeżego chlebka,
zwłaszcza razowego (w dodatku domowej roboty) i do tego kwaszony ogóreczek….
Co prawda po dzisiejszych pomiarach tkanki tłuszczowej wykonanej przez nas na stoisku Herbalife na specjalnym urządzeniu służącym do tego celu wyszła cała prawda o naszym własnym „smalczyku” lub jego nadmiarze w organizmie. Chociaż jak tak patrząc na Heńka i jego wynik (18 kg słoniny za dużo!) to trochę z rezerwą podchodzimy do wyników tych badań. Ci co go znają wiedzą, że Heniek składa się w większości ze skóry, ścięgien, kości siwych włosów i wąsa, za cholerę nie podobnym do słoniny ze skwarkami.
Po ciężkiej nocy, podczas której walczyłem zarówno ze smalczykiem i ogórkami imprezującym w najlepsze w żołądku jak i z pochyłością łóżka porównywalną do rozłożenia materaca na zboczu góry byłem pierwszy raz wdzięczny Zbyszkowi za to jego wczesne wstawanie. Niedzielny poranek wstał szary i mglisty niczym dzień sądu ostatecznego. Jedziemy przez Warszawę skoro świt aby zdążyć dostać się na parking w okolicy mety maratonu przed zamknięciem dróg dojazdowych. Gdy tak jedziemy myśląc o tym co nas dzisiaj czeka dostrzegam baner zachęcający do startu w XXX Maratonie Warszawskim i przypominają mi się słowa piosenki może bardziej pasujące do tego pierwszego maratonu sprzed 30 lat ale jakże dzisiaj na czasie:
„Gdy o świcie pędzę wichrem przez ulicę, jak przyjaciel dobry miasto wita mnie. I naprawdę tyle szczęścia wszystkim życzę ile daje mi Warszawa w taki dzień” .. Hm myślę sobie, lepiej nie …
Przedzieramy się przez większość blokad rozłożonych już na ulicach i wszystko idzie gładko aż do momentu gdy przychodzi zmierzyć się nam naszym zielonym autobusem z właśnie rozkładaną bramą mety tarasującą nam ostatni odcinek drogi na parking. Z pozoru barykada nie do przebycia, po krótkich i przekonywujących pertraktacjach szybko zostaje zdemontowana, a brama na szczęście zamontowana na kółkach daje się przesunąć robiąc dla nas przejazd. Taki szczegół jak zaparkowany samochód w poprzek jezdni nie stanowi przy tym już większego wyzwania i szybko zostaje zepchnięty na pobocze przez Zbigniewa M.
Po pokonaniu takich przeszkód w dodatku z tak liczną i silną grupą dotarcie z naszym rozpostartym banerem klubowym (podobno był widoczny w relacjach telewizyjnych) na samą linią startu mieszczącą się na Placu Zamkowym nie stanowiło większego problemu. Ścigamy się dzisiaj aż w kilku klasyfikacjach: w Maratonie, Mistrzostwach Wojska i Mistrzostwach Klubu. Konkurencja i ciśnienie więc spore, a parcie jeszcze większe szczególnie tej całej napierającej z tyłu prawie trzytysięcznej rzeszy zawodników. Jest chłodno i pochmurno, warunki bardzo dobre do biegania o czym świadczyć może nowy rekord trasy ustanowiony przez Shumye Alemayehu , który z czasem 2:11:50 został zwycięzcą 30. Flora Maratonu Warszawskiego. No ale takie rzeczy to tylko u najlepszych. Ja pamiętam tylko jak mijałem się ze zwycięzcą tzn. jak on już wracał, a ja marzyłem tylko aby być już jak najprędzej w tym samym miejscu co on. Do 22 km trzymam się jeszcze w okolicy grupy biegnącej na 3 godziny, ale z każdym kolejnym krokiem uświadamiam sobie, że jednak nie dzisiaj dla mnie złamanie tej granicy. Biegną ze mną wszak „smalczyk i ogóreczki” , a to nie są dobrzy kompani..
Ostatecznie ze spóźnieniem 5 minut i 3 sekund (do założeń) melduję się na mecie prowadzony ostatni kilometr przez Krystiana, który jako fotoreporter biegnie przy mnie robiąc jednocześnie zdjęcia. Uzyskany wynik pozwala jednak na zajęcie 3 miejsca w mistrzostwach klubowych co sprawia, że udaje mi się zapomnieć o tak niedawnych jeszcze obietnicach towarzyszących mi na trasie o zaprzestaniu biegania itp takich.., jak zawsze ;). Po biegu już przebrani i umyci, inaczej postrzegamy te sprawy, a w dobrym towarzystwie szybko zapominamy o trudach towarzyszących nam jeszcze parę chwil temu. Piękna słoneczna pogoda jaka zrobiła się w godzinach popołudniowych sprzyja siedzeniu na powietrzu i uczestniczeniu w zakończeniu imprezy. Najbardziej miłym i oczekiwanym przez nas akcentem była dekoracja wczorajszych sztafet wojskowych gdzie wszystkie 3 miejsca podium zajmują nasi reprezentanci oraz drużyna naszych super „Lasek” zajmując nagradzane 6 miejsce. Gdyby był konkurs na najładniejszą sztafetę tegorocznego Ekidenu to mucha nie siada, nawet nie piszę co by się działo. Są rzeczy, które nie wymagają komentarza ;)
Puchary wręczał Gen. Dyw. Roman Polko, stanowiąc z racji swojej przynależności klubowej kolejny „Metowski” akcent imprezy, podkreślając jeszcze bardziej naszą obecność tutaj na maratonie w Warszawie.
Wszystko co dobre kończy się jednak szybko i widmo czekającej nas długiej podróży zielonym autobusem zmusza nas do szybkiego wyjazdu zaraz po zakończeniu dekoracji. Nawet dekorację zwycięzców dzisiejszych mistrzostw klubowych przekładamy na następny tydzień, gdzie podczas wręczania nagród w Biegu o Nóż Komandosa zostaną wyróżnieni także dzisiejsi zwycięzcy.
Jeszcze tylko wystawienie faktury za parking, które okazuje się trudniejsze niż samo dojechanie do niego, gdyż to co dla jednych jest po prostu klawiaturą dla innych stanowi przypadkowy zestaw klawiszy służący do ręcznego sterowania urządzeniem i wprowadzania danych, która to czynność jest równie skomplikowana jak sama jej nazwa. „Polowanie” na klawisze udziałem parkingowego odbywa się za pomocą jednego palca w dodatku środkowego co kojarzy mi się dwuznacznie. Na pytanie o ewentualny udział większej ilości palców w wykonywanej czynności w ramach protestu psuje się drukarka igłowa wypluwając z siebie ok. dwóch metrów czystego papieru i odmawiając dalszej pracy. Po użyciu tajnego hasła: K.. mać! żywcem wyjętego ze sceny filmu „Seksmisja” i walnięciu na odlew w pokrywę, drukarka grzecznie drukuje to co zostało jej zadane. Możemy jechać do domu. Sama podróż to też osobna historia i temat do niejednej anegdoty. Na jednym z postojów, takich gdzie to panie na lewo, a panowie gdziekolwiek, byle było jakieś drzewo, dogonił nas Mirek jadąc z Helwartem swoim autem i trochę zeszło nam na rozmowach. Po chwili wsiadamy wszyscy (?) do autobusu i w drogę. Po pewnym czasie „Jak anioła głos, Usłyszałem go. Powiedział patrz… Tak, to On”. Cholera dopiero teraz doszło do mnie, NIE ma Jacka na pokładzie!. Na szczęście nasz „Anioł” Mirek nie odjechał jeszcze z miejsca postoju gdy do niego dzwoniłem… W słuchawce usłyszałem tylko „Na rozstaju dróg, Stoi dobry Bóg, nie to Jacek.. Kto wskaże mu drogę?… Od tej chwili po każdym postoju padało tylko jedno pytanie: „Czy jest Jacek?”. Gdy otrzymywałem potwierdzenie mogliśmy ruszać dalej… Jeszcze tylko postój na szybką konsumpcję w szeroko pojętym tego słowa znaczeniu i w wyśmienitym towarzystwie i humorach docieramy do Lublińca.
Mam nadzieję, że dla większości uczestników wycieczki, zarówno udział w XXX Maratonie Warszawskim oraz imprezach towarzyszących jak i samo przygotowanie imprezy z naszej strony (obsługa biura, zabezpieczenie logistyczne i inne) o kierowniku grupy (dla innych zwany „namaszczonym”) nie wspomnę, spotkały się z aprobatą i doceniony zostanie należycie wkład pracy włożonej na ich sprawną organizację.
Autobus zielony przez ulice Warszawy mknie…Nowy jest nie tylko Nowy Świat, u nas nowy każdy dzień….




Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Harcerz (2008-09-30,07:32): autobus zielony ulicami mego miasta mknie...
KRIS (2008-09-30,08:05): Ja, jo tyż Ich esse gern Äpfel :)
Prezes (2008-09-30,23:35): Po ciężkim dniu taka dawka smiechu leczy oby teraz dała zasnąć.
Miodzio (2008-10-07,19:18): Jak zawsze, tak i tym razem pokazaliście klasę. BRAVO!
. (2009-12-30,17:31): Dziękuję za genialny przepis na Smalec.







 Ostatnio zalogowani
fit_ania
21:22
Admirał
21:18
entony52
21:12
StaryCop
21:04
akatasz
20:57
aktywny_maciejB
20:43
42.195
20:34
Pawel63
20:30
GriszaW70
20:26
kaes
20:15
mieszek12a
20:14
jacek50
20:07
chris_cros
20:03
Wojciech
19:38
marianzielonka
19:26
Czapi123
19:11
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |