2008-04-30
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton w takt wiedeńskiego walca (czytano: 319 razy)
25 Vienna City Maraton
Na odsiecz Wiednia podczas 25 Jubileuszowego Vienna City Maraton wyruszyło 273 wojów z kraju nad Wisłą. Była to 7 pod względem liczebności armia zawodników spośród 105 różnych narodowości biorących w niej udział. Na dystans maratoński najliczniejszą grupę wystawiają Austryjacy 4275, Niemcy 1375, Włosi 467, Francuzi 269, Węgrzy 157, Szwajcarzy 162 i Polacy 144. Chorągiew Wojskowego Klubu Biegacza z grodu Lubliniec reprezentuje 9 osobowa drużyna herbu META. Do pokonania wszyscy mają jednego wspólnego przeciwnika, a imię jego to nie wezyr Kara Mustafa lecz sam Sułtan MARATON. Mimo tak dużej ilości sprzymierzonych narodów stosunek sił wynosi 42:1 dla przeciwnika,z których na dodatek każdy kolejny jest coraz trudniejszy do pokonania. Jak historia jednak uczy nie zawsze w liczebności tkwi siła lecz w dobrym przygotowaniu choć tego przeciwnika nie należy nigdy lekceważyć.
Przybywamy do Wiednia już w sobotę aby dobrze rozeznać pole przyszłej batalii. Stajemy obozem w Westend City Hotel zaledwie 3 minuty marszu od stacji Westbanhow. Jak przystało na drużynę stacjonujemy w jednej 7 osobowej kwaterze wysyłając jedynie nasze 2 niewiasty do oddzielnej komnaty aby nie kusiło i nie myśleć o swawolach.
Dzień upływa nam na załatwianiu spraw związanych z rejestracją, targami sprzętu sportowego i zwiedzaniu miasta.
Rejestracja przebiega sprawnie, dostajemy numer startowy i odbieramy chipa wpłacając kaucję w wysokości 28 EUR (zwrócone zostanie 25). Koszulki z logo maratonu są i owszem, lecz kosztują kolejne 25 EUR w dodatku o bardzo nieciekawym wzorze. Targi kuszą swoją ofertą lecz skutecznie odstraszają ceną powodując, że tylko nieliczni decydują się na zakup nowych szat do biegania i innych akcesoriów.
Dzięki podróżowaniu metrem, które znacznie skraca nam drogę potrzebną do przebycia pomiędzy ciekawszymi miejscami, udaje nam się zwiedzić kilka ważniejszych punktów Wiednia. Na wschód od Innere Stadt rozciąga się park rozrywki, zwany również Volksprater gdzie znajduje się słynny, gigantyczny diabelski młyn zbudowany w 1897r. Kierując się w stronę ażurowej iglicy gotyckiej katedry Stephansdom, która wyrasta wysoko ponad miasto, stanowiąc turystyczny punkt orientacyjny docieramy do Stephansplatz. Myli się ten, kto sądzi, że chodzi tu o Stefana. Jest to bardzo częsty błąd popełniany przez Polaków gdyż Stephan to w austriackim niemieckim odpowiednik polskiego Szczepana. Jest to najbardziej chyba multikulturowe miejsce stolicy Austrii. Spotykamy tu ludzi rozdających zaproszenia i bilety na wystawy, spektakle teatralne, koncerty, bale itp. imprezy. Występują tu również muzycy, mimowie i inni artyści oraz znajduje się tutaj postój dorożek.
Kolejnym punktem wycieczki jest budynek Parlamentu wzorowanego na starożytnej architekturze Aten. Charakterystyczna dla budynku jest część centralna z ośmioma kolumnami korynckimi oraz dwa skrzydła boczne z kolumnadami. W linii budynku króluje klasycyzm. Podkreśla to monumentalna fontanna obrazująca Pallas Atenę, brązowe posągi czterech jeźdźców oraz posągi greckich historyków.
Nieco zmęczeni już wrażeniami dnia dzisiejszego i zbliżającego się nieuchronnie zmroku udajemy się do ostatniego punktu naszej dzisiejszej marszruty, którym jest Ratusz wiedeński (Rathaus). Znajduje się on na placu, który za czasów cesarstwa był miejscem musztry i parad armii. Wraz z Uniwersytetem i Parlamentem jest on centrum administracyjnym miasta. Wybudowany w stylu gotyckim posiada strzelistą, stumetrową wieżę, na szczycie której umiejscowiony jest 3-metrowy posąg nazywany Żelaznym Człowiekiem. W gmachu tym za okazaniem wykupionych wcześniej zaproszeń (5 EUR) odbywa się Tchibo get2gether - die Kaffee & Kaiserschmarrn-Party czyli coś w rodzaju Pasta-Party. Zamiast jednak spodziewanego makaronu serwowane jest tutaj coś co przypomina nam bardziej kawałki biszkoptu z cukrem pudrem w dżemie wiśniowym. O ile oprawa i zabytkowe wnętrze neogotyckiego gmachu robią na nas duże wrażenie to już serwowane tam dania niekoniecznie. Byłem pełen podziwu dla naszego kolegi Zbyszka, który wszędzie posługując się wyłącznie językiem polskim zawsze (no prawie) potrafił się dogadać i w sposób zupełnie naturalny przekazać rozmówcy o co mu chodzi i czego oczekuje. Napisałem „prawie” gdyż przy zamawianiu kawy powstała sytuacja stanowiąca dobry temat do anegdoty. Jak zwykle nasz kolega podchodzi i ze stoickim spokojem oświadcza niczego się nie spodziewającej barmance „kawę proszę”. W odpowiedzi na jej pytanie „wie bitte? (Schwarze Kaffee podpowiadam z boku) Zbyszek zupełnie opanowany dodaje „tak czarną ale z mlekiem”. Gdy jakimś cudem otrzymuje już to co zamówił widząc, że kawy jest zaledwie do połowy kubka dodaje pokazując ręką brzeg naczynia „ale ja chciałem do pełna”.. Nagle na twarzy dziewczyny pojawia się uśmiech pełen zadowolenia bo wreszcie zrozumiała co klient od niej oczekuje. „Ach natürlich” odpowiada i znika na chwilę gdzieś aby po chwili przyjść z pokrywką na kubek tak aby kawa nie wystygła zbyt wcześnie… I kto powiedział, że nie można się dogadać przy odrobinie dobrej woli obu stron? :)
Po powrocie na komnaty po nazwijmy to „podwieczorku” maratończyka przychodzi pora na tzw. kolację właściwą. Każdy wyciąga z juków co tam przywiózł swojskiego ze sobą. Jest chleb, jest kiełbasa i jakiś kotlet tylko Ignacy niczym Saracen niewierny wyciąga ryż z termosu i miesza go z dżemem nic nie robiąc sobie z uwag kiełbaso i pasztetożerców.
Noc upływa nam w miarę spokojnie nie licząc odgłosów piłowanego drewna (pewnie na palisady), kilku próbnych lub zgoła przypadkowych wystrzałów armatnich i stałych wędrówek na stronę ale zapewnie była to tylko zmiana wartowników lub inna senna mara…
Rano skoro świt każdy przygotowuje oporządzenie, naciera się mazidłami rozmyślając nad taktyką i warunkami atmosferycznymi czekającymi nas na trasie, stając przed odwiecznym problemem: w co się odziać?
Po lekkim śniadaniu wliczonym w koszt pobytu zabieramy worki z ubraniami na przebranie i udajemy się metrem na stację Alte Donau (Stary Dunaj) skąd razem z tłumem nam podobnych podążamy na miejsce startu.
Tutaj trudno już utrzymać naszą drużynę w całości gdyż szybko pochłania nas wielobarwny tłum zawodników. Prawie każdy z nas startuje zresztą z innej strefy zgodnie z kolorami na numerach startowych. W swojej zapobiegliwości mającej na celu uniknięcia przeciskania się przez wielotysięczną rzeszę ludzi, do swojej strefy dochodzę w rozpędzie aż do sektora dla Elity skąd jednak szybko przeganiają mnie służby porządkowe bo jakoś tak kolorem nie pasuję do tam obecnych…
Lepiej było jednak czekać pół godziny na start w pełnym słońcu w pierwszej linii natarcia niż tak jak Heniek usłyszeć syrenę wzywającą do ataku siedząc w krzakach niczym wojska Jagiełły pod Grunwaldem (a to wszak zupełnie inna bitwa). Nagły atak z zarośli o mało nie zakończył się zupełną katastrofą gdy nagle na trasie galopującego do natarcia Heńka otwierają się z impetem drzwi od niebieskiej budki trafiając naszego woja prosto w otwartą przyłbicę. Z piersi kilkuset świadków tego zdarzenia wydobyło się głośne westchnięcie „AŁA!” które na szczęcie skutecznie stłumiło słowa wypowiedziane przez samego poszkodowanego.
Raz jeszcze wybieramy się na podbój Wiednia lecz tym razem w kilkutysięcznym towarzystwie. Malownicza trasa wiedzie przez najważniejsze punkty miasta, a ocieniony park miejski daje nam skuteczne schronienie przed palącymi promieniami słońca. Razem z klasycznym maratonem startują także sztafety maratońskie i rozgrywany jest półmaraton co sprawia, że po 21 kilometrze robi się dużo luźniej na trasie. Punktów odżywczych oferujących wodę, napoje izotoniczne i banany nie brakuje, a duża ilość kibiców na trasie sprawia, że odnosi się wrażenie uczestniczenia w jakimś wielkim święcie lub pikniku na naszą cześć. Dzięki nawrotowi na trasie mamy możliwość zobaczyć zarówno czołówkę biegu jak i przy odrobinie szczęścia wypatrzyć w tłumie znajomą twarz kogoś z towarzyszy.
Do 38 kilometra akumulatory pracują bez większego zarzutu gdy nagle ktoś wyciąga wtyczkę i moc drastycznie spada i to w chwili gdy potrzebny jest 10 stopień zasilania! W dodatku czuję jak coś co od pewnego czasu przeszkadzało mi w prawym bucie nagle widocznie pęka bo na białym materiale pojawia się czerwona plama… Cóż walka z takim przeciwnikiem wymaga ofiar i nie to mnie martwi lecz fakt, że na 40 kilometrze zmuszony jestem iść pieszo. Podbiegam co chwila po kawałku do wyznaczonego sobie miejsca jakim jest jakiś punkt na trasie wiedząc, że każdy pokonany metr przybliża mnie do celu. Ostatnie kilkaset metrów biegnę niesiony okrzykami licznie zgromadzonych kibiców, które sprawiają, że uruchamiają się ukryte gdzieś resztki adrenaliny niczym opary w pustym baku... Nareszcie ukazuje się META usytuowana w sercu Starówki w zamku Hofburg, który zamieszkiwała rodzina cesarska do 1918 roku. Dziś znajduje się tu siedziba prezydenta republiki oraz ważne centrum kongresowe, a także bogate zbiory sztuki. Ważniejszym dla mnie jednak w tej chwili od rozważań na temat wyższości form klasycznych nad barokiem był widok elektronicznego zegara odmierzającego upływające sekundy, który pomimo swojej prostoty wydawał mi się w tej chwili istnym dziełem sztuki. Wreszcie upragniony koniec walki zakończony pokonaniem wszystkich przeciwników w postaci 42 kilometrów, z których ostatnich kilka dało mi porządnie w kość, aż do krwi. Po odebraniu bardzo ładnego medalu i worka z łupami udaję się po odbiór rzeczy z depozytu, biorę kąpiel i szukam miejsca gdzie mogę wreszcie spokojnie paść na trawę. Nasz oryginalny pomysł zbiórki o każdej pełnej godzinie pod pomnikiem arcyksięcia Karola na koniu okazał się na tyle wyjątkowy, że chyba wpadło na niego także kilkuset innych szukających się osób i na nic zdało się sprecyzowanie strony pomnika jako tej „Od zada”. Czekanie umila nam pogoda, muzyka i punkty gastronomiczne. Dzięki zamówionej bezpłatnej usłudze oferowanej przez sieć telefoniczną będącą zarazem jednym ze sponsorów otrzymuję 10 wiadomości sms z informacją ze startu, czasu na każdych kolejnych 5 km, prędkości, miejscu i przybliżonym czasie osiągnięcia mety. Na zakończenie otrzymuję wszystkie informacje w jednym, czasy każdej z połówek, zajęte miejsce open i w kategorii, średnią prędkość ogółem i na 1km. Bardzo fajna sprawa i w dodatku na gorąco on-line! Po kilku godzinach wzajemnego szukania kompletujemy wreszcie skład i możemy całą ekipą udać się po bagaż do hotelu i ruszać w drogę powrotną.
Bilans naszego starcia z maratonem wiedeńskim to 3 życiówki, jeden lekko ranny i jeden ogłuszony wrotami od wychodka. Nie jest źle, wracamy wszak z tarczą chociaż nieco poturbowani. Za jakiś czas gotowi zapewne będziemy na kolejne starcie ze znanym już przeciwnikiem, który chociaż nigdy nie jest do końca przewidywalny jakaś wewnętrzna siła nakazuje nam stawać z nim w szranki zarówno na własnym polu jak i za granicami kraju.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu kluseczka (2008-12-25,13:59): też parę razy zdarzyło mi się niechcący usunąć czyjść komentarz, zatem piszę duplikat, wybieram się z odsieczą do Wiednia, będzie to prezent od mojego ojca na 36 urodziny i będę uważała na drzwi od wychodków;> KRIS (2008-12-25,14:08): Przepraszam za poprzedni komentarz, który zamiast odpowiedzi usunąłem..;(
Walcz dzielnie i wspieraj polską drużynę..Omijaj niebieskie budki szerokim łukiem… ;)
|