2022-05-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| „Dziki Groń” Szczawnica 2022 (czytano: 958 razy)
„Dziki Groń” Szczawnica 2022
Kolejnym etapem mojej drogi na szlakach ultra biegania stały się „Biegi w Szczawnicy”.
Po „Wielkiej Prehybie” 2021 (43km), długo się nie zastanawiając postanowiłem podnieść sobie poprzeczkę i dołożyć odrobinkę dystansu na „Dzikim Groniu” (64km). Przecież to tylko dodatkowy półmaraton, a wreszcie zostanę prawdziwym ultrasem :0) Aga jak zwykle ogarnęła temat i po kilkunastu sekundach od wystartowania zapisów już się cieszyła z kolejnego wyjazdu. Przygotowania trwały, od jesieni ok 700km treningów crossowych i asfaltowych przeplatanych wyjazdami w góry z naszymi przyjaciółmi Irkiem i Isą zaczynały przekładać się na dobrą formę. Niestety życie „sportowca” nie jest usłane różami i gdy już wydaje ci się, że „przenosić zaczynasz góry” staje się co? Kontuzja! Po szybkiej wizycie u Roberta Stebel w Qmedic diagnoza, przeciążony staw podskokowy. Niewiele można zrobić, na szczęście nic poważnego, ale trzeba odpocząć rehabilitować się ćwiczeniami i nawodnić, bo organizm tak odwodniony, że mięśnie nawet bez ruchu szaleją (kurna zajechałem człowieka). Trzy tygodnie do startu mało czasu. Tydzień przed prawie się poddałem, obudził mnie straszny ból stopy i powiedziałem do Agi: chyba trzeba podjąć decyzję, żeby dać sobie z tym spokój :(. I tu pojawia się Krzyś, mój młodszy syn, który wygłasza mi mowę na temat ciężkiej pracy, spełniania marzeń, a i pomaga mi w ćwiczeniach rehabilitacji nogi. Hymm... cytując klasyka „będzie jak będzie, zobaczymy jak będzie” jedziemy walczyć z górami, bólem i głową.
Kilka zdjęć przed startem z Isą i Irem, tradycyjny kop w dupę od żonki i start biegu. 6.00 chłodno, ale nie zimno, warunki idealne, żeby spędzić cały dzień w górach. Bieg przebiegał spokojnie bez szaleństw, bo i warunki na trasie były trudne. W wyższych partiach gór zalegał jeszcze śnieg, a i błota nie brakowało (gleba też była zaliczona) :0). Góry w nisko zawieszonych chmurach, niewiele widać. Mija 20km, noga daje radę, jest nadzieja na sukces, wbiegam na bardzo wąską ścieżkę, na której drwale porobili zasieki świeżą wycinką drzew. Przeprawa przez nie kończy się dla mnie poważną kontuzją ramienia (ratując się przed upadkiem ręka wygina mi się w ramieniu). Prawie wyję z bólu. Ktoś pyta czy mi może pomóc może tabletka jakaś? Fajnie, że ludzie tak reagują. Odpoczywam trochę, lecz nie mam wyjścia, muszę się ruszyć bo blokuję ścieżkę. Nie jest dobrze, nie mogę pracować prawym kijem, lecz chyba dobrze się stało, że nie było gdzie odpoczywać, bo po następnym kilometrze wziąłem „procha” i ruszyłem dalej czyszcząc głowę ze złych myśli i motywując się do dalszej pracy (Kur.... Paweł zapi.....j twardym trzeba być nie miękkim). Podziałało. W nagrodę na 25 km mijając Rytro zaczynało się przejaśniać i można było troszkę rozproszyć myśli widokiem krajobrazu gór. Odciążając prawą rękę jakoś się biegło. Punkt na Obidzy 45km. Jedyny punkt gdzie zostałem troszkę dłużej (bo była tam pyszna zupa) na innych tylko uzupełniałem napoje, bo jedzenie miałem swoje (żele, batony oraz bułkę z wędliną) szkoda mi było marnować czasu. W słoneczku niby gorąco, ale wiaterek zimny nie pozwalał się przegrzać - daję radę, lecz na ok 52 km znowu wpadam w poślizg (wspomniana wcześniej gleba) i ręka dostaje za swoje (druga tabletka łyknięta). Ostatnie kilometry to kilka sporych kamienistych wzniesień. Gdy myślisz, że to już ostatnie, pojawia się kolejne i tu niespodzianka. Na szczycie jednej z nich dwie dziewczyny przepuszczają mnie i innego biegacza, a ja na to, ożesz, a jak ja mam tu zejść? No po linie odpowiada jedna z nich, ale jak?!?! jak ja mam tylko jedną sprawną rękę? Rozwiązanie znalazło się błyskawicznie. Kolega, który był przede mną zaproponował, że mnie będzie asekurował. Wspólnymi siłami daliśmy radę. Dziękuję bardzo za pomoc niestety nie zapamiętałem nr startowego kolegi. Ostatnie kilometry to już walka z bólem ręki, blokujących się kolan (zrezygnowałem z postojów na robienie zdjęć, bo potem nie mogłem rozruszać kolan). Lecz co mnie zaskoczyło, obawa o nogę przez którą wszystko by się mogło posypać okazała się niepotrzebna (nawet nie wiedziałem, że mam ją ze sobą).
Ostatnia prosta - jak ja to lubię - ci kibice, muzyka, słońce i moje szczęście z aparatem na mecie. Finisz miałem iście mistrzowski albowiem Agnieszka zadbała o swojego bohatera. Nie tylko było foto, ale i szampan lał mi się na głowę. Spełniłem kolejne swoje marzenie, przekroczyłem kolejny próg swoich możliwości. Łzy cisną się do oczu, padam na kolana, padam na twarz. Jeeest! jestem prawdziwym ultrasem :0) Nie ważny ból (operacja niedługo) ważne tu i teraz. Dziękuję moim Chłopakom za wsparcie rodzinne, szwagrowi z rodziną za super wyprawę, zdjęcia, filmy i bezpieczny transport, ale przede wszystkim mojej kochanej małżonce Agnieszce, bo bez niej nie było by tych emocji.
Kocham was Paweł
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |