2022-03-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Pobiegane w marcu czyli UBS, Baran, Kolorowe Skarpetki i Z sercem na dłoni (czytano: 1470 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://smakibiegania1.blogspot.com/2022/03/pobiegane-w-marcu.html
Pobiegane w marcu czyli UBS, Baran, Kolorowe Skarpetki i Z sercem na dłoni
Było w marcu trochę pobiegania. Były i pełne śniegu góry, były i ścieżki skąpane w wiosennym słońcu.
5-6 marca GÓRSKA PĘTLA UBS – BRENNA
Bieg zaczynający się krótko po dwunastej, a kończący się krótko po północy, a w tle pytanie ile uda się zrobić w tym czasie pełnych, przeszło 16-stokilometrowych pętli ? Ale takie pytania mogli sobie zadawać tylko najwięksi górscy ultrasi lub zawodnicy startujący na przemian w parach, bo też w takiej kategorii można było rywalizować. Ja takich dylematów nie miałem. Założyłem sobie skromne dwie pętelki, bo przyznam się szczerze, że kolano po moim upadku na Ultra Błatnia 24 H jeszcze trochę bolało, a jakoś nie uśmiechała mi się perspektywa biegania w ciemnościach.
Na starcie mnóstwo znajomych. Część z nich z mocnym postanowieniem powalczenia do końca, ale część z podobnie rekreacyjnym podejściem do mojego. Żaden poważny bieg nie może obejść się bez zdjęcia na ściance, więc i mnie nie ominęła ta przyjemność. Później już tylko wysłuchanie kilku technicznych komunikatów, przyjrzenie się co też ciekawego będzie na nas czekać w bufecie po zaliczeniu pierwszej pętli i punktualnie o 12.12 minęliśmy bramkę startową tuż obok leniwie płynącej Brennicy.
Krótki odcinek asfaltowy (ze starym banerem reklamującym imprezę w Rybniku), który pozwolił trochę się rozciągnąć licznie startującym zawodnikom i zaraz potem początek mozolnej wspinaczki. Pierwsza pętla była typowo rozpoznawcza. Początkowa jej część to taki truchto-marsz przez blisko 8 kilometrów, aż do najwyższego wzniesienia. Być może ktoś ten odcinek cały biegł, ale ja w każdym razie takich odważnych nie dostrzegłem. Ale też uczciwie muszę przyznać, że raczej trzymałem się, jak zwykle, drugiej połówki stawki.
Co kilometr powtarzałem sobie, raz to grzęznąć w śniegu, a raz to tańcząc po wyślizganych fragmentach, że nastał już ten moment żeby założyć raczki. Jednak cały czas, nie wiedzieć czemu, zwlekałem.
W drugiej części trasy można już było sobie całkiem szybko pobiegać. Z bufką na twarzy, bo wiatr nieźle w pewnych miejscach wywijał, mogłem potasować się z innymi zawodnikami.
Jednak w tym biegowym szaleństwie trzeba było patrzeć uważnie pod nogi, bo zdarzały się zapadliska lub miejsca bardzo śliskie. Doświadczyłem tego przed samym końcem pętli, na asfaltowym zbiegu, gdzie tylko cudem nie zaliczyłem efektownego upadku i w wielkim, niekontrolowanym pędzie zatrzymałem się przy mostku.
A potem już tylko końcówka pętli i … bufet. Wchodząc do niego, aż się zdziwiłem ilu zawodników tam przebywa. Ale oglądając specjały, które przygotowali dla nas organizatorzy (grill, kanapki, owoce, gofry itp.) problemem okazywało się opuszczenie tego ciepłego i przytulnego miejsca i ruszenie na kolejną pętlę. Na szczęście dla mnie była to drugie i … ostatnie okrążenie.
Wyruszając na niego, nie czekałem ani chwili i po początkowym, asfaltowym odcinku od razu założyłem raczki. Biegło mi się jakoś lżej. Nie wiem czy to z powodu raczków, czy z znajomości trasy, a może świadomości , że każdy przebiegnięty kilometr zbliżał mnie do mety i … bufetu, gdzie już nie będę musiał się ograniczać i będę mógł pokosztować czekających tam smakołyków.
Z perspektywy końca marca, kiedy piszę tę relację, muszę przyznać, że to był fajny bieg, dobrze zorganizowany, gdzie wielu moich znajomych osiągnęło naprawdę dobre wyniki. Szczerze Wam ich gratuluję. Ale byli też i tacy, którzy przyjechali zrobić jedną pętelkę, czy tak jak ja – dwie. Trochę się rozruszać, sprawdzić na wymagającej trasie, a może złapać trochę oddechu. I takim osobom także należą się duże brawa.
12 marca BARAN TRAIL RACE - WĘGIERSKA GÓRKA
Tydzień po pętelkach w Brennej, zawitałem do Węgierskiej Górki, aby pobiec „Barana”. W planach początkowo było 60 km, ale wizyta dzień wcześniej na koncercie córki w Krakowie i późny powrót do domu sprawił, że wystartowałem na 25 km.
Start mojego dystansu zaplanowano na ósmą rano. Zaś trzy godziny wcześniej na trasę wyruszyli zawodnicy startujący na 60 km, w tym mój syn Piotr w towarzystwie Kaśki i Marcina.
Było dosyć mroźny, ale za to bardzo słoneczny poranek. I tak jak w Brennej spotkałem mnóstwo znajomych, tak tutaj zauważyłem i przywitałem się tylko z Adrianem z Żor. Przed startem tradycyjne komunikaty techniczne od organizatorów i mocne ostrzeżenia, żeby uważać, bo w niektórych miejscach może być naprawdę ślisko. Mnie dodatkowych porad udzielił także telefonicznie Piotr, który w momencie mojego startu mijał bufet na Fajkówce.
Tutaj nie miałem takich dylematów i niezdecydowania jak na „Ubeesie” widząc jak ślisko jest już na pierwszym podbiegu od razu założyłem nakładki.Gdybym miał porównywać UBS z Baranem, to stwierdzam, że ten drugi był bardziej wymagający. I to raczej nie chodzi o przewyższenia, ale nawierzchnię po której przyszło nam biec. Było bardzo ślisko, ale było też sporo odcinków, gdzie zalegający śnieg miał konsystencję „grysiku”. Kolce sobie z tym nie radziły, stopy wykręcały się na wszystkie strony. A gdy do tego dołożymy mniejsze lub większe dołki, to szczerze napiszę – lekko nie było.
Z czego zapamiętam Barana ? Na pewno z ostatniego odcinka przed Baranią Górą. To podejście to był czysty hardcore. Szliśmy, bo o bieganiu tam nikt nie myślał, starając się stawiać stopy w miejscach, którymi poruszali się zawodnicy przed nami. I koniecznie nie wolno było patrzeć w dół, bo stok, wszerz którego przebiegała trasa był wyjątkowo stromy. A jak człowiek jeszcze słuchał opowieści tych, którzy szli tuż przede mną, że w tym miejscu dwa tygodnie wcześniej zeszła lawina, to jakoś optymizmem to nie napawało. W górze oślepiające słońce, na dół lepiej nie patrzeć bo groziło to zawrotem głowy. I tak źle i tak niedobrze. Ale pokonanie takich odcinków smakuje najbardziej i najdłużej zostaje w pamięci.
I doczekałem się optymistycznego widoku – ta diabelska ścieżka miała jednak swój kres. Ukazująca się przede mną platforma była wiadomym znakiem, że dotarłem na szczyt Baraniej Góry. Dotarłem i jakoś nie chciało mi się zbiegać, bo widoki autentycznie zapierały dech w piersiach. Człowiek ponapawał się krajobrazami i zaraz przypomniały mi się słowa, które padły na odprawie – uważajcie przy zbieganiu z Baraniej, bo jest naprawdę ślisko.
Po tej wymagającej wspinaczce, jakoś trudno mi się było powstrzymać, żeby nie zrobić parę szybszych kilometrów. Kolce jakoś dawały radę, a ruchy biegnącej przede mną zawodniczki w porę ostrzegały mnie, gdzie należy zwrócić szczególną uwagę na różne lodowe pułapki.
I wreszcie jedyny na trasie bufet na Fajkówce. A tam mega sympatyczna obsługa i wszystko to, co zawodnikom jest do życia potrzebne. Oczywiście musiałem na chwilę się zatrzymać skonsumować co nieco i zamienić parę słów.
I tak pełen optymizmu ruszyłem dalej. Słońce świeciło coraz bardziej, mrozik trzymał, a to oznaczało tylko jedno - robiło się coraz bardziej ślisko.
I wtedy zaliczyłem mega wtopę. Przyszło nam przebiegać przez krótki w sumie odcinek asfaltowy wzdłuż rzeczki. Zdjąłem raczki potruchtałem po asfalcie i zaraz potem czekało mnie kolejne solidne podejście. Krótka przerwa, ponowne nałożenie raczków i przebijanie się przez odcinek gęsto porośnięty krzakami, przez myśl przeszło mi pytanie czy aby na pewno nie pomyliłem trasy. Ale w środku tych krzaczorów dostrzegłem szarfę czyli jest dobrze. Kolejne metry w tych krzakach, krótki odcinek przez rzeczkę i uff udało się, przede mną rozpościerała się typowo górska ścieżka. Krótkie sprawdzenie czy po tych krzakach jestem w jednym kawałku i … ciemno w oczach – zgubiłem kluczyki do samochodu. Czekała mnie wędrówka w przeciwnym kierunku. Miny zawodników, których mijałem bezcenne. Na szczęście, kluczyki były dokładnie w tym miejscu, w którym przewidywałem, tam gdzie nakładałem raczki. Marna to jednak pociecha w sytuacji, gdy czekał mnie odcinek – krzaki version 3.
Z każdym kolejnym kilometrem zbliżałem się do upragnionej mety. Ale nie dane mi było poprzestać tylko na dodatkowych metrach związanych z powrotem po kluczyk. Mając w pamięci słowa na odprawie, że ostatnie trzy kilometry to w zasadzie asfalt, w grupie kilku zawodników truchtaliśmy do mety. Jakoś pierwszy zwróciłem uwagę, że jakoś nie widać szlajfek znakujących trasę. Okazało się, że biegliśmy przez teren budowy, a zasadzie odcinek przez który przebiegała jedna z pierwszych letnich edycji Barana. Teraz ze względu na budowę, należało wcześniej skręcić. I tak znowu dodatkowa pętelka stała się naszym udziałem zanim połączyliśmy się z właściwą trasą biegu. Potem już tylko bieg w kierunku mety, a tam gorące przywitanie, zdjęcie z głównym organizatorem - Michałem Loską i udanie się na poczęstunek. Wolałem nie patrzeć na zegarek, bo jak zwykle zdrowo przestrzeliłem kilometry. Ciekawe kiedy organizatorzy doliczą mi to do wpisowego.
I oczywiście muszę pochwalić mojego syna Piotra. Na wymagającej 60-ciokilometrowej trasie zajął wysokie 9 miejsce. Piotrku wielkie gratulacje.
20 marca I GLIWICKI BIEG KOLOROWYCH SKARPETEK - GLIWICE
Ten weekend miałem mieć z założenia wolny od zorganizowanego biegania. Większa część Smaków Biegania wybrała się do Chorzowa na Bieg Wiosenny. A ja zachęcony przez Ryśka Runa rzutem na taśmę zapisałem się na I Gliwicki Bieg Kolorowych Skarpetek organizowany z okazji Światowego Dnia Zespołu Downa. Rysiu ogromne podziękowania, że dzięki Tobie wraz z Adrianą mogliśmy wziąć udział w tym wydarzeniu. To było wydarzenie przez duże „W”. Urzekła mnie już sama atmosfera – pełna ciepła i wzajemnej serdeczności . Już samo miejsce teren tzw. Nowych Gliwic przy ulicy Bojkowskiej stanowi przykład kapitalnie zrewitalizowanego kompleksu budynków dawnej Kopalni Węgla Kamiennego Gliwice i wspaniale nadawał się na organizację tego biegowego pikniku. Jeszcze na dobre nie weszliśmy z Adą na teren imprezy, a już spotkaliśmy Kaśkę, Anię no i oczywiście Ryśka,
Po krótkim pobycie i odebraniu pakietu startowego, wybraliśmy się z Adą na zwiedzanie piknikowego miasteczka. Specjalnie, ale z bólem serca pominęliśmy stoiska z pysznościami, żeby nie obciążać żołądka przed biegiem. Zdjęcia na ściance i złożenie na niej swych autografów i zaraz potem udział w loterii fantowej. I te moje legendarne szczęście w losowaniu. Wylosowałem … wizytę w studiu tatuażu. Jakoś tak przez 50 lat życia nie skorzystałem z takiej usługi, bo jakoś osobiście (wybaczcie), ale nie czuję pociągu w tym kierunku i jeszcze te zdanie Ady, żebym sobie wytatuował coś co mi jest bliskie … czyli kotlet schabowy. Na szczęście mogłem oddać nagrodę i losować jeszcze raz. I wylosowałem … wizytę u dietetyka. I tyle w temacie.
Sam bieg odbywał się na blisko 1,7 kilometrowej asfaltowej pętli. Naszym zadaniem było zrobienie jednego lub więcej kółek w przeciągu dwóch godzin. To było bieganie pełne wzruszeń. Mnóstwo osób w kolorowych strojach, wiele uśmiechu, wzajemnych pozdrowień i to wszystko w konwencji radosnego, a nawet takiego „leniwego” truchtania.
Jedni zabrali kijki, inni wrotki czy hulajnogi. Na trasie spotkaliśmy całe rodziny, a nawet pieski (Mariusz i Bosko – serdecznie pozdrawiam). Słowem jedna, wielka integracja.
Nawet nie wiem kiedy „pykło” nam z Adą kilkanaście kilometrów. Trzeba przyznać, że każde kółko pokonywałem z coraz mniejszą motywacją, na co niewątpliwy wpływ miało przebiegnięcie co okrążenie w okolicach bufetów gdzie osoby, które zakończyły już bieganie raczyły się konkretami i smakołykami. Wreszcie powiedzieliśmy „pass” i zakończyliśmy bieganie. Piękne medale zawisły na naszych szyjach. Zostaliśmy uwiecznieni na mecie i mogliśmy pokosztować tych specjałów, które przygotowali dla nas organizatorzy. Grochówka i pomidorówka – palce lizać, chleb ze smalcem – pychota. A przecież były jeszcze słodkości. Organizatorom rosły skarbonki, a nam brzuchy. Oj coś czuję, że moja wizyta u dietetyka to będzie orka na ugorze.
Z żalem żegnaliśmy się z tą wspaniałą imprezą. Ada wzięła jeszcze udział w bibliotecznym quizie i … została bogatsza o dwie książki, ale dobrego snu to Jej nie wróżę, ale tak to jest jak wybiera się książkę autorstwa Stephena Kinga.
Dziękuję wszystkim organizatorom za tak dopracowaną imprezę. Zadbaliście o każdy szczegół, a dodatkowo zostaliście nagrodzeni wspaniałą pogodą i wysoką frekwencją. Uśmiech na twarzy wszystkich uczestników jest najlepszą oceną za Wasz wysiłek.
27 marca IV CHARYTATYWNY BIEG I MARSZ NORDIC WALKING "Z SERCEM NA DŁONI" - ŚWIERKLANY
Dlaczego warto było wybrać się do Świerklan ? Możecie mi wierzyć, że gdyby zadać to pytanie uczestnikom tego wydarzenia, to na pewno padłyby różne odpowiedzi. Dla jednych byłaby to łagodna 5,5 kilometrowa trasa w większości przebiegająca leśnymi terenami. Dla innych niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju gulasz z dzika serwowany po przekroczeniu linii mety. Inni podkreślą cudowną atmosferę panującą na tym biegu. Biegu w którym praktycznie wszyscy się znają. I oczywiście dla wielu z nas ważny był cel biegu - cały dochód z imprezy przeznaczany był na rzecz Stowarzyszenia Osób Sprawnych i Sprawnych Inaczej „Uśmiech” ze Świerklan.
Wszystko to sprawiło, że przy słonecznej, wiosennej pogodzie przy ośrodku GOKiR w Świerklanach pojawiło się całkiem spore grono biegaczy i kijkarzy. Oczywiście powitaniom i serdecznym uściskom nie było końca. Dla wielu z nas było to pierwsze spotkanie po dłuższym okresie niewidzenia się.
Tak się zagadałem, że nawet się nie spostrzegłem, że ustawiłem się w grupie zawodników nordic walking, stąd też, wydaje mi się, musiała minąć chwila, gdy po starcie przebiłem się do biegaczy.
Nie wiem jak tym razem przebiegała rywalizacja szwagrów czyli Darka i Irka, ponieważ oni zawsze biegają w swojej dwuosobowej lidze, ale faktem jest że ja całą trasę przebiegłem w towarzystwie Ewy i Ady.
Naprawdę ten bieg upłynął zdecydowanie zbyt szybko. Troszkę pogadania, troszkę przywitania z osobami (w tym strażakami), które perfekcyjnie zabezpieczali bieg, trochę zdjęć na trasie biegu i trochę … radosnych podskoków dziewczyn, i ani się nie spostrzegliśmy że jesteśmy już prawie na mecie.
Linię mety mieliśmy zamiar przekroczyć razem. Ale jakieś dwadzieścia metrów przed nią Ewa z Adą przyśpieszyły, a mnie całkowicie rozproszyło pytanie prowadzącego zawody Adriana Lubszczyka, który zapytał mnie … czy oby na pewno tym razem się nie zgubiłem na trasie. Ja się wdałem w żartobliwą dyskusję, a dziewczyny pokazały mi plecy. Oj Adrian, Adrian zamieniłeś biegowe buty na mikrofon i od razu zapomniałeś o wsparciu dla kolegi po fachu.
Ale muszę przyznać, że organizatorzy rzeczywiście z przysłowiowym sercem na dłoni potraktowali nas zawodników, bo ci którzy nie dali rady, zostali do mety po prostu … przyniesieni.
Takich biegów człowiek nie biega dla medali, no ale oczywiście zdjęcie z medalem na mecie być musi, a zaraz potem jeszcze szalony doping dla innych zawodników.
Jednak na takich biegach przekroczenie mety nie oznacza końca wydarzenia. Na gościnnej sali GOKiRu emocji było równie dużo jak na trasie biegu.
Legendarnego gulaszu z dzika miałem okazję posmakować po raz pierwszy i jednoznacznie stwierdzam … palce lizać. Nie będę sobie robił z nim selfie, ale Darkowi smakowało równie mocno jak mnie.
A po gulaszu … deser autorstwa Adriany. Tort był tak smaczny i duży, że obdzieliliśmy nim pół naszego stołu. A moje dłonie nawet zapozowały z nim w myśl nazwy biegu czyli z sercem na dłoni.
Jak już sobie zdrowo pojadłem to udałem się na okolicznościowe stoisko, gdzie można było kupić wielkanocne produkty i wesprzeć działalność stowarzyszenia. I tutaj pokazałem mistrza. Najbardziej spodobała mi się doniczka żywych wiosennych kwiatów, która stała tam dla … ozdoby i podobno nie była na sprzedaż. Piszę „podobno”, gdyż ona mi się bardzo spodobała, a paniom bardzo zależało aby zebrać jak najwięcej środków na charytatywną działalność. I tym sposobem, każda ze stron zrealizowała swój cel.
Jednak całe show pobiegowej biesiady skradł Jasiek – syn Judyty. Każdy kto choć przez chwilę trzymał Go na rękach dziwnym trafem wylosowywał nagrodę, które ufundowało całkiem liczne grono biegowych sponsorów. Dziewczyny ze Smaków zebrały komplet fajnych nagród. I idąc je odebrać przekazały mi na dłuższą chwilę Jasia, który bardzo dobrze czuł się na rękach „przyszywanego wujka” lub jak powiedziała Ada „dziadka”.
A jak już przy Adzie jesteśmy, miała i Ona swoje pięć minut sławy. Zajęła drugie miejsce w biegu wśród mieszkańców Gminy Świerklany. Ogromnie Ci gratuluję. Wiesz jak jest - na początek były zdjęcia z dyplomem i pucharem, a potem będzie pewnie jakiś wywiad w prasie czy telewizji śniadaniowej. A na poważnie jest to na pewno fajny bodziec i zachęta do dalszego biegania.
To była bardzo fajna impreza zorganizowana z tytułowym sercem na dłoni. Organizatorzy spisali się na piątkę z plusem. Wszystkim Wam serdecznie dziękuję, że mogłem brać udział w tej imprezie, a przy okazji wesprzeć szczytny cel. Do zobaczenia w przyszłym roku.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |