2021-09-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Festiwal trzech tenorów (czytano: 747 razy)
Strasznie „pod górkę” z tą Krynicą jakoś się nam układało. Już kiedyś tam byłem – rok 2013 – i wtedy też było zamieszanie. Chciałem pobiec kolejny górski maraton, taki prawdziwy, „hamerykański”, terenowy, po ścieżkach, kamlotach, błotku i korzeniach. A tu skucha, okazało się, że Koral Maraton jest w całości po asfalcie, to wydawało mi się wtedy za łatwe. No to szybki taktyczny ruch i przepisałem się na Iron Run. Pięć biegów w trzy dni. Mieszkaliśmy wtedy w hotelu ZNP, na skuśkę przez park było całkiem niedaleko do strefy start/meta, i z tego wyjazdu pamiętam głównie właśnie to, że albo szedłem na jakiś start, albo wracałem z jakiejś mety. Jak w kopalni na przodku. Pukaczu, Sikor i Łowca. P lecieli wtedy setę B7D, do mety dotarł tylko ostatni z nich. Justyna Kowalczyk po ukończeniu najszybszego biegu na 10 km w Polsce, czekała na kogoś w strefie mety, będąc żywą atrakcją, a Sikor po dostarczeniu swojej cielesnej powłoki na deptak w Krynicy, przypominał własne zwłoki. Nawet koncertu Budki Suflera nie był w stanie odsłuchać. A ja wsławiłem się kupnem butów specjalnie pod Rzeźnika – Icebug Certo, które oczywiście nigdy w Bieszczadach się nie pojawiły, natomiast do dzisiaj czekają grzecznie na kolejne ataki śnieżnych zim w Wielkopolsce. Jak do tej pory przydały się raz.
W tak zwanym międzyczasie robiłem chyba ze trzy podejścia do tego biegu, zawsze przestrzeliwując. I kiedy już pogodziłem się z faktem, że nie będzie mi to dane, zaświtał pomysł skompletowania Korony Ultra. A tutaj na liście tkwiła Krynica. Czyli jednak – „Gwiazdy moje przeznaczenie” (Bestera)? Zapisałem się na edycję 2020 korzystając z umowy partnerskiej na wyjazd z Jackiem Demczarem i co? Covid 19. Jeszcze w sierpniu nie było wiadomo czy organizatorzy ruszą ze swoim biegiem, zdecydowałem się wtedy (po konsultacjach z Jackiem) przepisać pakiet na rok 2021. Co pozwoliło mi zamiast południowej - odwiedzić wschodnią granicę kraju, w ramach Ultra Hańczy i okazało się jedną z najlepszych biegowych decyzji, jak czas pokazał…
Ale fatum nie śpi. Mieliśmy jechać mondeo Jacka (ten model forda na Giro zwie się lizingowcem, pisownia oryginalna by Fuzer), ale ten dostał przyjacielskiego strzała w doopę. Jacek tak się sfokusował na tej niepożądanej penetracji, że chciał już rezygnować z ekskursji. Jak już dał się przekonać, że volvo też ma cztery koła i dach, to znowu nastąpił Covid Reaktywacja w Mechaniku – istniało zagrożenie, że mojego biegowego imiennika zechce powstrzymać Powiatowa Stacja Sanitarno – Epidemiologiczna w Pile. A ja otrzymałem powiadomienie na messengera od nieznanego mi osobnika, który zapałał ochotą do wspólnego wyjazdu. Ki czort? Okazało się, że tu przeraźliwie przestrzeliłem, bo Rafał Ciurej okazał się zakonnikiem z pilskiej Parafii Św. Antoniego. Mamy tu Zakon Braci Mniejszych Kapucynów. I brat Rafał faktycznie okazał się z tych „mniejszych”, niech Was nie zmyli potoczny obraz braciszka Tuck’a, słynnej legendy lasów Sherwood, wielki i opasły jak słynny Major Oak. I wcale nie tak nieznany, przypomniałem sobie, że poznaliśmy się w trakcie majowych matur, gawędząc trochę, a jakże – o bieganiu.
Koniec końców ruszyliśmy w piątkowy ranek w drogę do Krynicy, to znaczy do Piwnicznej, bo w tak zwanym międzyczasie, zmieniła się również lokalizacja Festiwalu Biegowego. Był nawet taki moment, że skonfundowany setnie (w końcu miałem biec setę), wysłałem nawet maila z zapytaniem do organizatorów Korony Ultra – panie kochany, to gdzie ja mam w końcu jechać? Choć gdyby mnie nieuświadomionego, ktoś sprowadził na drogę rozumu i rozsądku, oznajmiając, że rozgrywana tydzień wcześniej, w ramach Europejskiego Festiwalu Biegowego, „Krynicka Setka” oferuje 1/10 dużej bańki nagrody – to może bym się skusił. Zawszeć to większe szanse niż w totka. Jechaliśmy w dość nietypowym składzie: wspomniany już, biegający swój pierwszy poważny sezon brat Rafał, mój kolega ze szkoły, świeżo upieczony nauczyciel mianowany (o doświadczeniu przy tablicy większym niż obecny szef MEN) Jacek Demczar i nestor Giro di Zawada, czyli autor tej opowieści. Trzech nauczycieli z różnych światów. Było ciekawie i inspirująco. Z Jackiem już się trochę znamy, lubię jego wpuszczające w maliny poczucie humoru i kilometry kwadratowe dystansu do swojej osoby, natomiast obaj z zaciekawieniem wsłuchiwaliśmy się w opowieści naszego duchowego przewodnika.
Okazało się, że jest to nieprawdopodobny talent biegowy, który mógłby swobodnie namieszać w świecie ultra biegów, natomiast bez krztyny wahania mogę napisać, że brat Rafał ma ważniejsze życiowe priorytety, które pewnie nie do końca pozwolą mu rozwinąć się na tym polu. Zaryzykuję też stwierdzenie, że realizuje maksymę Św. Antoniego z Padwy - „Dobroć i pokora są najmilsze Bogu i ludziom. Człowiek dojrzewa w pokorze serca”. A może by tą ścieżką pobiegła cała hierarchia kościelna? Jakże inaczej mogłaby wyglądać nasza rzeczywistość… Zaskoczył nas pogłębionymi analizami wyników, przewidywanej taktyki biegu, wyposażenia w zależności np.: od profilu trasy. Kumaty ziom bardzo. I te sukcesy. Na oficjalnych Mistrzostwach Polskich w Biegach Górskich na Ultra Dystansie (sierpniowa trasa Chudego Wawrzyńca 80 km) zajął 12 miejsce. Jak sam stwierdził, był drugi w open … kobiet, za Katarzyną Wilk. Biegł z nią kilkadziesiąt kilometrów, a my mogliśmy Katarzyny wysłuchać w kolejnym odcinku podcastu Black Hat Ultra. Zwariowana zawodniczka, z dużym jeszcze możliwym progresem wyników, o ile mądrze sobie wszystko poukłada. Biega wszystko i wszędzie jest w czubie: czwarta w Tatra Sky Marathon, druga na trasie BUGT-a, kasuje sto tysięcy za wygraną na 100 km w Europejskim Festiwalu Biegowym w Krynicy. Nie nadążamy normalnie. Dla uspokojenia odsłuchujemy jeszcze odcinka z organizatorami Łemkowyny, poznając kulisy dopinania poszczególnych guzików w trakcie beskidzkiej błotnej uczty.
Do Piwnicznej docieramy o 20:35, szybka wizyta w biurze zawodów, parę pytań w punkcie informacyjnym i już rozwozimy się po noclegach. Ponieważ nocleg mamy w odległości 25 km od Piwnicznej, docieramy tam dopiero o 22:30. Jeszcze szykowanie przepaków, sprzętu na start, kąpiel i na sen, po dniu spędzonym w aucie, zostaje całe 80 minut. Mnóstwo czasu. Po jego upływie wstaję o 1:00 w nocy i mam ochotę zanucić „co ja robię tu, co ja tutaj robię?”. Lekko nieprzytomny ogarniam wszystko w 40 minut, ruszamy z Jackiem do Piwnicznej, wszystko oczywiście jak zwykle na styk, oddaję przepaki, ustawiam się w ogonie oczekujących, fotka, filmik i już lecimy. Jest ciepło, sucho, tłocznie. Po skręcie z asfaltu robi się korek i pierwsze podejście robimy dużo wolniej niż normalnie się to u mnie odbywa, ale oczywiście zachowuję spokój bo wiem, że cel jest jeden: balansować gdzieś między bezpiecznym ukończeniem biegu w limicie, a przewidywanymi kłopotami wynikającymi z odczuwanego już zmęczenia po poprzednich startach. Stawka – ukończenie cyklu Korony Ultra. Aż tyle i tylko tyle. Tempo do pierwszego przepaku wydaje mi się bezpieczne, 7 km podejścia pod Eljaszówkę, potem kolejne 6 km przez Wielki Rogacz nie robi mi krzywdy, nawet na w sumie 10 kilometrowym zbiegu do Rytra też jest OK. i co najważniejsze – zbiegam, nie będąc wyprzedzany przez innych zawodników, co podnosi mnie dodatkowo na duchu. Niestety efekt tego pierwszego odcinka jest mało zadowalający z punktu „bezpiecznego” ukończenia w limicie. Nie oszczędzałem się, a mimo to przewaga nad limitem to tylko 45 minut. Tłumaczę sobie, że praktycznie 80 % tego odcinka lecieliśmy na czołówce, a to mnie zawsze spowalnia. Oczy już nie te… Czyżby znowu miała się powtórzyć sytuacja z BUGT-a? Przed samym punktem jakieś dziecko pyta mnie o numer startowy, odpowiadam grzecznie, kilkadziesiąt metrów dalej sytuacja się powtarza i już wiem „o co biega”. Proste i genialne. Łączność Orgów przez komórkę i efekt w postaci zerowej straty czasu na szukanie przepaku. On już na mnie czeka w ręku uśmiechniętego od ucha do ucha wolontariusza. Da się?
Zaczynam drugi etap od 10 kilometrowego podejścia przez Zadnie Góry i Wierch nad Kamieniem, po krótkim zbiegu jestem w połowie dystansu, przy Schronisku na Łabowskiej Hali. Czas 7 godzin i 45 minut, teoretycznie jest lepiej niż na pierwszym przepaku, a tu szef punktu odżywczego komunikuje dodatkowo, że czeka nas najłatwiejsze i najprzyjemniejsze 11 kilometrów trasy. Wiele nie przereklamował, jedno nieduże podejście (2,5 km i niecałe 200 m up), technicznie łatwa ścieżka, trochę błota do wyminięcia, można przygrzać, więc włączam tryb Giro Grzanie… I na cholerę mi to było? Ostatnie 4 km przed drugim przepakiem w Krynicy pokonuję już z ohydnym bólem lewego kolana, odzywa się kłująca dotkliwie łąkotka. Zaczyna się bieg na jednej nodze, tryb oszczędnościowy i znowu głowa zaczyna kalkulować. Z jednej strony na punkcie w Krynicy mam już dwie godziny przewagi nad limitem, z drugiej może się okazać, że kolano może odmówić kompletnie posłuszeństwa. Szukam u obsługi punktu bandaża elastycznego, młodzieniec przedstawiony jako ratownik nie wie o co chodzi, a ja przeklinam się w duchu – bandaż taki miałem w plecaku po BUGT-cie (wyposażenie obowiązkowe), jednak pozbyłem się go wieczorem szykując sprzęt, jako zbędnego balastu. Robię dłuższą przerwę na punkcie, przyjmuję więcej jedzenia, daję czas kolanu na zastanowienie się nad jego moralną postawą… Wyciągając do niego przyjazną dłoń, ruszam delikatnie i bardzo wolno pokonuję zejście ze Ścieżki w Koronie Drzew, w czym pomagają mi również tłumy ludzi na szlaku i mijający mnie w szalonym pędzie rowerzyści. Boli, na szczęście nie w każdym kroku, staram się też inaczej ustawiać stopę, by odciążyć wewnętrzną część kolana. Od Czarnego Potoku zaczyna się ciężkie podejście na Jaworzynę Krynicką (ponad 6 km i ponad 600 m up), dodatkowo zaczynam się przegrzewać pod czapką (robi się deko gorąco) i zastanawiam się ile czasu tracę z wywalczonego bufora bezpieczeństwa. Stąd trawersik na Runek i przez Schronisko Bacówka nad Wierchomlą. Tutaj lecimy chwilę z zawodnikami z trasy 61 km, docieramy do punktu odżywczego, który osobno obsługuje dwie trasy – czy ktoś gdzieś to widział? Powtórzę - razem jedna ścieżka biegowa, osobne punkty. Mega szacun dla Orgów! Rozmawiałem chwilę wcześniej z ambasadorką biegu Elżbietą Górką na temat ubiegłorocznej edycji „Setki”. Wstydziła się jeszcze dzisiaj za to, czego w covidowej edycji 2020 musieli doświadczyć zawodnicy biegający wtedy tradycyjną trasę z Krynicy. Na punktach nie było nic, przepraszam były sezamki, ludzie schodzili z trasy z braku energii, po prostu wyczerpywały im się baterię, lokalni przyjaciele biegu wyciągali w trakcie imprezy zapasy z lodówki, by ratować czymś biegaczy (autentyczny przykład), no ale nie można było tego określić inaczej jak dramat, chaos i skandal. OK, oczywiście znajdą się zaraz ogry co stwierdzą: przecież to ultra, czego chcecie, trzeba było sobie samemu żarcie szykować, my to wodę na Badwaterze z kaktusa wyciskaliśmy…
Na Festiwalu chyba jednak nie o to chodzi, to generalnie jedna z łatwiejszych setek w kraju, wiele osób wybiera się tu, by po raz pierwszy w życiu zmierzyć się z dystansem stu kilometrów. I mają prawo liczyć na to, że na punktach będzie to, o czym w regulaminie pisali organizatorzy. W tym roku Festiwal Biegowy przeniósł się do Piwnicznej, zmieniona została trasa (usłyszałem bardzo skrajne opinie co do trudności, więc ciężko o porównanie, cyferki podobne), organizacyjnie wszystko odwróciło się o 180 stopni. A już na pewno nie można narzekać na punkty odżywcze. Woda, trzy gatunki izo, cola, wszystko podane czysto, schludnie i bez tłoku. Banany, pomarańcze, grapefruity, arbuzy (również z solą – mikroelementy), zupy: krem z soczewicy, brokułów, pomidorowa, pieczone ziemniaki, rozmaite ciastka, kabanosy… Do tego trzy przepaki, bardzo dobrze oznakowana trasa (może poza fragmentem w samym Rytrze, gdzie nagle zniknęły wstęgi i wysprejowane strzałki). Naprawdę wszystko na wysokim poziomie, wolontariusze bardzo sympatyczni i pomocni. Nie było się do czego przyczepić (no może do strony internetowej, tam jest jeszcze mała stajnia Augiasza, trudno się odnaleźć). I nawet Ci, którzy chcieliby świętować przypadający 11.09 dzień histerii i egocentryzmu, musieliby odczuwać w związku z tym wszystkim spory dyskomfort…
Wracając do trasy - mamy teraz długi (8 km) zbieg do Szczawnika. Chwila prawdy dla kolana. I na szczęście wszystko jak ręką odjął. A że droga szeroka i równa to rozpędzam się coraz bardziej i wykorzystuję ten fragment, by nadrobić czas stracony na podejściu pod Jaworzynę. Jest ciepło, nie szczędzę sobie więc napojów wiedząc, że za około 7 kilometrów ostatni przepak przy hotelu Wierchomla. Tyle, że teraz, po skręcie w prawo mamy chyba najbardziej strome podejście, blisko 400 m pionowo w górę na około 2,5 kilometrach ścieżki. Idziemy pod górkę czarną trasą narciarską i jest po prostu ciężko. Po przejściu przez szczyt schodzimy również w miejscu, gdzie zimą szaleją narciarze, ale jest łagodniej i po trawie, wstyd narzekać. Ostatni punkt, napełniam flaski bo niby już tylko 11 km, ale słoneczko też się nie poddaje. Ostatnie podejście (?), potem dosyć ostry zbieg do Piwnicznej po nielubianych betonowych płytach. I zgodnie z umową dzwonię do Jacka, by uprzedzić go o moim finiszu. Idę lekko pod górkę betonówką i słyszę pytanie – a ten ostatni podbieg już masz za sobą? Jaki jeszcze podbieg do cholery?
Betonówka zamienia się za drzewami w sen szaleńca - strome podejście i klnę na czym świat stoi w duchu. Co za przeklęci sadyści to wymyślili. Jeszcze jeden klaps, a w zasadzie sążnisty kop w doopę. Albo jak kto woli Grande Finale. Wylatuję z lasu i już widać Piwniczną, miasteczko biegowe, wszystko okraszone zachodzącym słońcem, jest jednak w sumie pięknie na tych ostatnich metrach. Ostry zbieg przez osiedle, kładka przez rzekę i wbiegam do miasteczka, zaskoczony na koniec kolejnym pomysłem Orgów. Mamy jeszcze rundkę honorową wokół terenu miasteczka, około 500 m, ale to już sama przyjemność. Dla mnie podwójna bo ukończyłem nie tylko Bieg 7 Dolin, ale też projekt Korona Ultra. Jest wreszcie satysfakcja z zakończonego długoletniego etapu i jak zwykle pojawia się pustka. Pierwszy bieg w cyklu miałem w roku 2012, więc całość zajęła mi 10 sezonów, przy czym były trzy w trakcie których nie zrobiłem żadnego biegu, a były takie kiedy zaliczałem po trzy sztuki (2018 rok). I tak naprawdę to dopiero trzy lata temu stwierdziłem, że starty układają mi się tak, że można spróbować tę Koronę skompletować. To był mój 25 bieg na dystansie ultra, tak więc mały jubileusz, przypadł 11 września, czyli w imieniny Jacka (nie wiem jak mój imiennik, ja obchodzę w innym terminie), czyli w 20 rocznicę tragedii World Trade Center. Nazbierało się wątków i myśli, u mnie rządzi poczucie dobrnięcia do brzegu, w stylu nie do końca może zniewalającym tłumy, lekko mnie to wszystko wytargało, zwłaszcza ostatnie 8 tygodni, ale pewnie wkrótce będę się znowu za czymś rozglądał. A B7D? Czy był trudny czy łatwy? Tak naprawdę już po pierwszym zbiegu do Rytra, jeszcze na czołówce, pozwolił mi bardziej obiektywnie ocenić mój poprzedni start. Jednak Bieg Ultra Granią Tatr to był trudny bieg. Dla największych koni w stawce. I bardzo mało biegowy… Z drugiej strony musicie pamiętać, że rundka wokół Piwnicznej, żeby zasłużyła na miano Biegu Siedmiu Dolin, musi przebiegać przez 14 szczytów …
Na mecie czekali na mnie już Jacek i brat Rafał, poszliśmy coś zjeść, był napój puszkowany niesmaczny i nienajgorszy makaron, były relacje, dowiedziałem się co u towarzyszy podróży. Jacek przeleciał trasę 37 km w trochę ponad 6 godzin i zaczyna być doświadczonym biegaczem. Fajnie, że nie wystarczają mu już do szczęścia asfalty, że szuka nowych wyzwań i z pewnością pobiegłby dystans 61 km, gdyby nie fakt, że w roku 2020, kiedy się zapisywaliśmy na Festiwal, był po prostu w zupełnie innym miejscu swojego biegowego żywota. Rozwija się chop ładnie, czerpie z tego dużo satysfakcji, czego chcieć więcej? Poszła też „pierwsza krew” po upadku, na szczęście bez konsekwencji zdrowotnych, może więc Orzech zejdzie ze mnie z tym Rambo i znajdzie sobie Rambo 2? A biegający zakonnik? No forma stała i wysoka, znowu drugi w open kobiet (12 m.), znowu za Katarzyną, tym razem jednak Solińską, z czasem 6:27:42. A biegł był z nadwyrężoną kostką i zatokami zapchanymi jak Zakopianka w piątkowy, sierpniowy wieczór. Namówiliśmy go jeszcze na przeniesienie sobotniego noclegu z Domu Pielgrzyma do naszej jamy, trochę skomplikowały nam się warunki techniczne do snu, ale dla ultrasa to drobiazg. A zysk był taki, że mieliśmy o 25 km krótszą drogę nazajutrz i mogliśmy wspólnie, choć krótko, świętować nasze szczęśliwe mety. Zresztą słowo „meta” możecie śmiało rozumieć dwuznacznie, postanowiliśmy bowiem aktywnie odnieść się do cytatu Henny’ego Youngmana – „kiedy przeczytałem o niebezpieczeństwach nałogowego picia, rzuciłem czytanie”…
Powrót był długi, nużący, ciężki, za to okraszony obiadem zupełnie nie w stylu Giro, bo nie był to Mac, nie Kentucky, nie Pizza ”Jabba” Hut, tylko polski, żeby nie napisać PRL-owski w stylu zajazd, z całkiem niezłym dorszem dla nas i pstrągiem dla Rafała. A ja się zastanawiałem nieustannie: czy to koniec czegoś, czy może właśnie następuje jakieś nowe otwarcie?
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |