2021-07-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| B7S. Najdłuższa podróż. Po... (czytano: 2083 razy)
I już po wszystkim. Jeden weekend i po sprawie. Kilka miesięcy oczekiwań, przygotowań, rozmów, wizualizacji, nakręcania się na walkę ale też rozwagę i – pustka. Oczywista satysfakcja z jednej i zdumiewający brak rozczarowania wynikiem sportowym – z drugiej strony. W momencie jak na mecie usłyszałem od Radka pytanie – jak się teraz czujesz? – odpowiedziałem „szczęśliwy”. Nie chciałem odpowiedzieć „nic nie czuję” – a trochę tak było… Szczęśliwy to byłem kilkanaście dni wcześniej, jak mój syn podołał egzaminom maturalnym. Teraz na mecie Biegu Siedmiu Szczytów tak naprawdę byłem zdumiony, że dotarłem tu w tak dobrym zdrowiu, formie i stanie umysłu. Byłem wręcz rozczarowany, że nie dałem z siebie więcej, że nie będę mógł się obnosić po „męsku” zadanymi ranami i opowiadać jak straszliwie ciężka to była przeprawa. Bo nie była. Ot tak, po prostu. Ocena oczywiście subiektywna. I składa się na nią wiele czynników, o których dalej.
Do Lądka ruszyliśmy dzień przed startem, żeby spokojnie rozbić się na polu i jeszcze złapać trochę oddechu. Musieliśmy ominąć pułapkę zastawioną przez Orgów – według ich wskazówek, miejsce na polu można było zająć po godz. 12:00 w czwartek, po pobraniu numerka w biurze zawodów. A co z tymi, którzy postanowili przyjechać dzień wcześniej? Trochę było takich zapobiegliwych. Samochód mieliśmy zapakowany po dach, niczym na dwutygodniowy pobyt, ale wiadomo, najdłuższy start to trzeba mieć ze sobą wszystko i jeszcze trochę. Nasz niesamowity suport/transport, czyli Radek & Bogna, mieli nawet przygotowany dla nas specjalny namiot na punkty odżywcze, który miał nas chronić w przypadku deszczu/słońca, zapewnić odosobnienie na sen. Wypas. Nie opuścił bagażnika. Ale był, co dodawało pewności, że sprzętowo jesteśmy gotowi na wszystko. Wieczór spokojny, ostatnie ładowanie węgli, pierwsze ustalenia szczegółów suportu, ostateczne decyzje miały zapaść następnego dnia. Wieczorkiem spacer, Lokomotywa koniecznie chciał obejrzeć dobieg do mety od strony Orłowca… Rano śniadanko i początki pakowania, segregowania rzeczy na przepaki, doboru stroju i wyposażenia na start. Lokomotywa pyta mnie o wszystko, cierpliwie odpowiadam, ale sam mam wiele wątpliwości, mimo tego, że już setki razy miałem wszystko przemyślane. Przed 12:00 wizyta w Żabce, musimy kupić jeszcze bułki i coś do obiadu przedstartowego i potem już do biura. Kolejka na kilkadziesiąt metrów, ale wszystko rusza punktualnie o południu i idzie sprawnie. Dwadzieścia minut później jest już po temacie, możemy wracać na biwak. Tutaj już ostateczne pakowanie, dobicie węglami, wybór sprzętu na start i pakowanie niezbędnych fantów do bagażnika samochodu. W czasie jak z Loko trzaskamy jeszcze małą drzemkę, w biurze obowiązki dopełnia Marcin Gapiński „Gapa” – trzeci z ekipy Giro di Zawada, który podjął wyzwanie. Podstawowe problemy, które zajmują nasze głowy, to jak skutecznie ochronić stopy przed ryzykiem urazów i jak będzie wyglądała pogoda (prognozy były okropne). Na pierwszy temat wpływ mieliśmy, na drugi oczywiście nie. Podjęliśmy podobną najważniejszą decyzję – ruszamy w wyjściowym, teoretycznie najlepszym/najwygodniejszym obuwiu. Czyli Altra Olympus 3.5 u mnie, 4.0 u Tomcia. Kompresy, oczywiście na krótko – bo jest coraz cieplej, x-bionic poniżej i powyżej pasa, czapka, nasmarowane stopy i mocno zapakowane plecaki biegowe. Może zbyt mocno. Chociaż przyświecała nam myśl, że z suportem spotkamy się dopiero na pierwszym przepaku, na 67 kilometrze, w Długopolu. Czyli nad ranem, po planowanych 10-11 godzinach. I trzeba mieć do tego czasu trochę zapasów.
Przed startem spotykamy wreszcie Gapę, przedstartowa fota, życzenia powodzenia i ruszamy na start. Od początku zaczyna się ostro w górę, biegniemy początek na adrenalince, ale zaraz za pierwszym zakrętem, kiedy kibice tracą nas z oczu, już maszerujemy. Od początku jest mocno pod górę, duszno i parno, a plan taktyczny mieliśmy podobny: w górę marsz, biegniemy na płaskim i na zbiegach. U mnie pierwsze kilkadziesiąt kilometrów wyglądało tak, że nawet lekkie podbiegi truchtałem spokojnie do góry, bo czułem, że nie sprawia mi to żadnego problemu. Na podejściach kije poszły w ruch i straciliśmy kontakt ze sobą praktycznie na pierwszym kilometrze. Gapa na czele, ja gdzieś za nim, Tomcio zamykał nasze klubowe tyły. Kilometry do pierwszego przepaku – Przełęczy Gierałtowskiej – upływały na dosyć ostrym podejściu, na momentami wyeksponowanym na słońce szlaku, ale żeby przed 9 kilometrem schodzić z 240 kilometrowej trasy? Naprawdę dla mnie jest to kompletnie niezrozumiałe, poza przypadkami kontuzji, które zdarzyć się mogą w każdej chwili. Ale przed pokonaniem 5% trasy udział w zawodach zakończyła dziesiątka zawodników! Drugi,26 kilometrowy odcinek, to już powolne włączanie odpowiedniej rytmiki i odstępów w dostarczaniu do organizmów wody, węgli i innych supli. Zaczyna robić się ciemno, wciągam profilaktycznie rękawki na przedramiona, chociaż jest naprawdę ciepło, zakładam czołówkę i szykuję się na podejście do Śnieżnika. Najwyższy punkt na całej trasie, wiele osób ostrzegało przed tym miejscem, przed zejściem, na którym bywało w poprzednich edycjach mokro. Podejście faktycznie długie, wąskie, mokre, miejscami strome, ale bez dramatu. Serce pompuje, mógłbym spokojnie zrobić to wiele szybciej, ale wiadomo – to dopiero początek, trzeba zachować rozsądek. Dużo więcej problemów mam na zejściu, zwłaszcza pierwszy fragment dosyć techniczny, a nie lubię się przewracać po nocy, w nieznanych górach. Co oczywiście skutkuje słabym tempem. Niżej jest już łatwiej i bardziej biegowo, za to – długo i mozolnie. Można lekko zagotować „czwórki”. Staram się nie stresować słabym tempem, zakładam, że jeszcze da się to nadrobić za dnia, jak oczy będą lepiej ogarniać. Mijam Międzygórze ( na punkcie pierwsza ciepła zupka) i powoli zbliżam się do pierwszego przepaku w Długopolu. Zastanawiam się ile tracę do Gapy i czy pierwszego spotkania z suportem nic nie zakłóci. Ale gdzież tam, biegnę lekko z góry i już ich widzę, duet R’n’B na mnie czeka, pytam o Marcina – ponoć jeszcze go nie ma, jakim cudem?I lecę na punkt odbić się na macie i zobaczyć co tam mamy do przekąszenia. I praktycznie w tej samej chwili dostrzegam Marcina, który jest moment po mnie. Musieliśmy się minąć na punkcie na 35 km, gdzie był duży tłok, a zawodnicy jakby wzbraniali się i oddalali moment rozpoczęcia wspinaczki na Śnieżnik. Biorę gotowane ziemniaczki, wracam do suportu i ćwiczymy po raz pierwszy współpracę. Dojadam jeszcze naleśnika, piję kawę, zmieniam skarpetki na nowe, smaruję stopy i powoli ruszam dalej, zapominając wziąć sobie coli na pierwsze, rozruchowe metry. Po około 2-3 kaemach dobiegam do Gapy i wreszcie mamy możliwość chwilę pogadać. Zastanawiamy się ile do nas traci Loko, wymieniamy uwagi na temat pogody i nocnego podejścia na Śnieżnik, wspinając się powoli w kierunku Spalonej. Na asfaltowym odcinku przeganiam paru zawodników, potem zaczyna się ciężkie momentami szutrowe podejście. Generalnie jednak czuję moc i w drugiej części odcinka puszczam nogę. Jest sucho, szeroko, bezpiecznie, lekko z górki/płasko, można się rozbujać, co skwapliwie wykorzystuję. Okaże się, że raczej niepotrzebnie. Dolatuję do punktu w Spalonej, korzystam z risotto na punkcie, dojadam z suportem, dostaję info, że Tomcio na przepaku był za nami godzinkę. Nie najgorzej. I jeszcze zabieram ze sobą na początek odcinka zaległą colę. Ruszam chwilę przed Marcinem, dochodzi do mnie zawodnik, z którym zaczyna nam się dobrze rozmawiać. Ciekawostka – cierpi na alergię wywoływaną własnym potem i wywołującą czasami nieprzyjemne ataki. Dość nietypowa sprawa i chyba uciążliwa dla letniego ultrasa. Gadka idzie nam tak dobrze, że przelatujemy zejście do lasu, lecimy asfaltem w dół, gdy dojeżdża do nas samochód i słyszę znany choćby z Black Hat Ultra głos – „panowie jak nie chcecie dokładać następnych kilometrów to trzeba chyba zawrócić”. Przed większą porcją nadprogramowych metrów ratuje nas sam mistrz Rafał Bielawa. Mieliśmy farta, tylko ok. 1,5 km w plecy, a jak pisał Pilch: „bez dotykania pleców nie ma miłości" – a my to przecież kochamy. Naprawdę? Na zakręcie spotykam Marcina i jego zdumioną minę – nie spodziewał się mnie pewnie na kursie pod prąd. Ten odcinek ma 19 km i kończy się przy stacji GOPR w Zieleńcu. Zaczynam mieć problemy z palcami, odzywa się genetyka, a dokładniej moja grecka stopa. Drugi palec najdłuższy, przejmuje jako pierwszy wszelkie niegodziwości z mojej strony. I zaczynam odczuwać ból w obu stopach. Trochę mimo wszystko za wcześnie. Podejścia idą bez problemów, napieram ale z dużym marginesem, tempo narzucają mi kije (skręcane Fizany), gorzej zaczyna dziać się na zbiegach. Póki jest w miarę łagodnie ogarniam bez problemu, na stromych odcinkach zaczynają boleć przyczepy mięśni czworogłowych. I tak już będzie do mety. Zejście do Zieleńca powolne, przeskok przez asfaltówkę i zaczynamy podejście pod stację. W Zieleńcu byłem kilkanaście lat temu, tutaj moja familia zaczynała karierę narciarską (miejsce jak najbardziej do tego celu stworzone), jestem ciekaw szlaku, bo od tej strony nigdy tutaj nie byliśmy. I okazało się, że jest całkiem mocno w górę, dopóki teren jest OK., dla mnie najgorszy był ostatni wyasfaltowany odcinek. Zaczyna robić się gorąco, to już w końcu 10 rano, po 17 godzinach od startu mijam setny kilometr. Gapa wchodzi chwilę po mnie. Dobrze szura, bardzo dobrze. Info od R’n’B: Lokomotywa na odcinku Długopole – Spalona stracił do nas kolejne 1,2 godziny. Zaskakująco dużo, musi się ogarnąć i na pewno stać go na to. Na punkcie makaron, smarowanie sudocremem dokuczającej trochę pachwiny, bułka w jedną łapę, kola w drugą i lecę dalej. Ciężko w ostrej wspinaczce ogarnąć to piekarskie rękodzieło ale z popychaczem jakoś przełykam. Liczyłem, że u góry będzie można depnąć ale niestety zawód – kilkukilometrowa brejobłotnista ścieżka dosyć skutecznie spowalnia moje zabiegi. Jest generalnie płasko ale mokro i mlaskająco. A ja obiecałem sobie, że będę unikał jak najdłużej wilgoci, która może być początkiem prawdziwych problemów ze stopami. Co prawda zastosowaliśmy z Lokomotywą maść NOK, o której dowiedzieliśmy się od Ojca Dyrektora BUT-a, Michała Kołodziejczyka, za pośrednictwem podcastu Black Hat Ultra. Swoją drogą – towar deficytowy. Reklama zrobiła swoje?
Przelatuję przez Duszniki, pięknie wytyczona ścieżka biegu przez Park, Aleję Fryderyka Chopina i architekturę w centrum uzdrowiska, trochę gorzej, że pełna lampa i w dalszej części trzeba stać na światłach. Docieram do Jamrozowej Polany w około 2 godzinki, zupka na punkcie, piwo bezalko na zmianę smaku i trochę węgli w postaci placka. Słońce daje się coraz bardziej we znaki, ale jeszcze gorzej czują się moje stopy. Uparciuch we mnie zwycięża niestety i idę mimo wszystko dalej, choć już wtedy trzeba było zmienić buty i zrzucić compressporty… Optymistyczna wiadomość jest taka, że Loko podkręcił tempo, odcinek Spalona – Zieleniec zrobił najszybciej z naszej trójki. Wreszcie się koń zabrał do roboty. Mijam połowę dystansu, zbliżam się już do przepaku w Kudowej i jednocześnie czuję, że nogi mi chyba zaraz eksplodują. Szukam miejsca na poboczu żeby usiąść, zrzucam kompresy, zwalam stuptupy, zdejmuję buty i czekam aż mi krążenie w stopach wróci. Za długo trzymałem opaski na łydkach, dodatkowo stuptupy opięły się na altrach, dociskając sznurowadła i razem dało to efekt w postaci zbyt dużego ucisku na grzbiet stóp. Golenie, nasada stopy wyglądają nieciekawie, całe czerwone, jakby jakieś odparzenie, czekam na ulgę, przychodzi po paru minutach, zakładam buty i idę dalej nie sznurując ich. Zawsze to lepsze niż siedzenie i czekanie nie wiadomo na co… Końcówkę przed Kudową już mogę ponowie się zasznurować i do Parku Zdrojowego na 130 km wbiegam w miarę dobrze wyglądając i robiąc dobre wrażenie. 23 godziny za mną i oceniam, że to słabo – chciałem się zmieścić w 20 – 21. No cóż, szukam pociechy w tym, że to już połowa trasy za mną i teraz będę leciał znanym mi już odcinkiem KBL-a. Chociaż jak się okaże, pamięć to ja mam słabą… Dłuższy oddech spowodowany głównie czyszczeniem stóp, zmianą obuwia i oczywiście jedzeniem, przyda się na pewno. Nadal ciepło, ale duet Radek i Boryna spisuje się na medal. Krzesełko mam ustawione w cieniu, woda, ręcznik, wszystko gotowe do operacji „stopy”, zrzucam wszystko poniżej kolan z uczuciem niewysłowionej ulgi. Rozglądam się trochę wokół, tradycyjne zamieszanie, zaśpiewy podjaranego konferansjera, obok nas Kasia oczekująca na Marcina, a ja siedzę lekko otumaniony temperaturą, zmęczeniem i słabnącym na szczęście pieczeniem stóp. Oglądam skórę, poza jednym newralgicznym miejscem, wszystko wydaje się być OK. Nie mam pewności, które buty teraz założyć, spoglądam na Cascadię ale jednak nie, wybór pada na Adidasy Terrex Agravic Boa. Może nie ta wygoda (zdecydowanie mniejsza amortyzacja), może będą jakieś problemy z lokomocją, najważniejsze, że te cholerne drugie palce mają przestrzeń i przestają być tak upierdliwe. Kochany suport rozpieszcza mnie ruskimi pierogami, nie ma lepszego paliwa, i tylko zadziwiającą przykrość sprawiają mi słowa „dogoniłeś go”, towarzyszące pojawiającemu się na punkcie Marcinowi. Nie, naprawdę, nie o to tu chodzi, życzę chłopakom jak najlepiej, myślę o nich na trasie i zastanawiam się jak im idzie. I nie w kategoriach jakiejkolwiek rywalizacji.
Kolejny odcinek zaczyna się od podejścia, lecimy w kierunku Błędnych Skał, potem ciężkie i dla mnie wolne zejście „ząbkami”, po zakosach, a co zmiana kierunku to inna, ale zawsze trudna nawierzchnia. Kawałek asfaltu i skręcam już na szlak prowadzący do Pasterki. Kompletnie nie pamiętam, że czeka mnie tu jeszcze ponad dwukilometrowe podejście, cieszę się, że jestem tu za „jasnego” i współczuję Tomciowi. On będzie tu napierał już na czołówce. W Pasterce czeka na mnie nocleg, zdecydowałem, że nie pójdę dalej bez spania, trudno stracę trochę czasu, ale zyskam może trochę bardziej świeży łeb na drugą nockę. W sumie powinno się to opłacić. Tak twierdzi większość, która już z tym biegiem się zmierzyła. Wciągam dwa serniki, najbardziej ostrą zupkę jaką dane mi było spożywać na przestrzeni ostatnich lat i wędruję grzecznie na poddasze Hercogówki. Materac, koc i próba szybkiego wygaszenia się. Budzik ustawiam na 45 minut. A po jakichś pięciu – anioł nad mą głową? Nie, to tylko Piotr Sikorski, goniący po piątkowej robocie z Piły, by wesprzeć suportem Lokomotywę w drugiej części biegu. Wpadł pewnie sprawdzić czy jeszcze oddycham. Byłem pewny, że nie zasnę, ale budzi mnie przerażający dźwięk dzwonka. Już? Dopiero zamknąłem oczy… Wstaję z niejakim trudem, podwójny suport na dole działa na mnie jednak jak podwójne espresso, do tego Ewelina komplementuje mój dress code, dostaję czołówkę … Lokomotywy do ręki i w drogę. Postanawiam też zostawić tutaj kije. Sikor odprowadza mnie do asfaltu zagajając jakiegoś niderlandczyka i już skupiam się na trasie i robocie. Podejście pod Szczeliniec. Trzy lata temu to była bułka z masłem. I o dziwo teraz też jest spoko. Czyli na podejściach nadal OK. Trochę się zamotałem na szlaku turystycznym w dół, dwa razy robię jedną rundkę – jakim cudem? W końcu trafiam do dłuuuugiego zejścia. Nie pamiętałem, że tyle tu tych schodków i teraz w dodatku mokrych, niepewnych, wysokich… Jednak jest różnica czy pokonujesz fragment trasy po 148 czy po 18 kilometrach, jak to było w trakcie KBL-a.
Kierujemy się na Ścinawkę, ten odcinek ma 22 km i prowadzi przez Skalne Grzyby. Czuję się dobrze, ale tempo słabe, nie jestem do końca pewien kolejnego kroku, oczy trochę zawodzą. Czy to kamień, błoto, kałuża, korzeń? Zawodnicy KBL-a mijają mnie bez problemu, a ja tak naprawdę idę na tym odcinku na przetrwanie nocy. Boję się głównie kontuzji, „czwórki” doskwierają już na każdym większym zbiegu, ale oceniam, że zmiana butów w Kudowie ocaliła mi życie. Na plus – jest coraz bardziej sucho, do 130 km było sporo odcinków z błotem, teraz strach o przemoczenie stóp, ewentualne kalafiory i wynikające z tego konsekwencje, odszedł gdzieś za potylicę. Mijam Wambierzyce, skręcamy w łąkę, która będzie się ciągnąć bez końca, Lokomotywa będzie miał tu za parę godzin piękne zdjęcie o wschodzie słońca. Dalej, na odcinku asfaltowym, lecę chwilę z kolegą, który ma wyraźny kryzys. Ładnie napierał ale teraz kolano zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Podpowiadam mu rozwiązania, pocieszam i motywuję ale więcej się nie da zrobić. Musze lecieć swoim tempem, gdyby było inaczej, leciałbym może z Marcinem. Do Ścinawki docieram o 3 w nocy, krzesełko już stoi, trochę kawy, zupka, bułka z serem. I to jest bardzo Ok. Za to mocno nie OK jest gość napierdalający jakąś muzę na full expresion, niedopity, ale dzielnie stara się nadgonić stracony czas z piwem w łapie. A może to on ma rację, może rzeczywistość to iluzja wywołana brakiem alkoholu? W tej porze umierania i po 170 km nic nie jest już oczywiste...
Garmin znowu sobie jaja robi, wrzucam go do plecaka razem z powerbankiem, może się podładuje i chociaż kolejne kilometry będę mógł kontrolować. Ale strachu nie ma, track w zasadzie niepotrzebny, trasa nadal bardzo dobrze oznakowana. Wyjście z punktu długo ciągnie się asfaltem, obserwuję niebo czekając na świt i parę przede mną, która zupełnie nie wygląda na biegaczy. Jakichkolwiek. Szacun szczery. Pogoda nadal super, temperatura prawie idealna ale to może oznaczać upał za parę godzin. Odcinek do Wilczej Przełęczy dla mnie nudny i nużący. O tyle może dobrze, że nie jestem sam, mam tam na celowniku kogoś z przodu i mogę go podganiać. Nie wiem kompletnie ile kilometrów do punktu, zegarek pokazuje jakieś głupoty, obiecuję sobie, że włączać będę go co punkt w trybie treningu, dostanę chociaż podstawowe dane: gdzie jestem i ile do końca odcinka. Dłuży się ten kawałek do Przełęczy i co najgorsze nie ubywa wysokości, trawersujemy zbocze szerokim, nowym szutrem, można grzać jak na autostradzie. Zakręt w lewo, zbieg w dół i punkt bierze mnie z zaskoczenia. No tak – przełęcz. Położona zwykle wyżej, dlatego nie traciliśmy na wysokości… Robię sobie drinka z piwa bezalko i coli, zupka pomidorowa, trochę orzeszków, głównie jednak pamiętam o nawadnianiu. Ok. 25 minut na punkcie, dużo, ale przyjąłem tu dobrze ponad litr wilgoci w różnej postaci i to będzie teraz główne zadanie. Pilnuję też, by łykać sole w kapsułkach, nie można pić samej wody przez tyle godzin. I wynalazek Sikora - suszoną wołowinkę, wchodzi aż miło. Nadal ciężko na zejściach, zbiegam już tylko po łagodnych górkach, na bardziej stromych odcinkach już tylko maszeruję. I to dosyć wolno. I towarzyszą temu myśli – za dużo, za mocno i za długo na treningach (i może za mało „odpuszczenia” tuz przed zawodami)? Czy wręcz odwrotnie – trzeba było mocniej? Na analizy przyjdzie jeszcze czas.
Chwilę po 10:00 jestem na punkcie w Bardo. Przekraczam Nysę Kłodzką, lecę asfaltem wzdłuż spienionej fali wody i już mijam zaskoczoną trochę Borynę. Radek czeka na punkcie, wszystko ma przygotowane na tip top, tutaj już funkcjonujemy jak w alei serwisowej F1. Zrzucam buty, myję nogi, suszenie, smarowanie, nowe skarpety, masaż czwórek i wracam do Altr. Nie wiedząc jakie miały przygody w Kudowej. Po niespełna 130 kilometrowym przebiegu, zostały tam potraktowane jak śmieci, przez sprzątającego pana, a one się tylko grzecznie suszyły przy śmietniku. Czyli Radkowi też trochę ciśnienie musiało strzelić… Pamiętając ile cierpiałem na końcówce KBL-a przez niezbyt wtedy dobrze dobrane buty, decyzja mogła być tylko jedna – powrót do Olympusów. Wygodne, dobrze reagowały i na kamieniach i na błocie, jestem z nich bardzo zadowolony. W nogach już ponad 200 km i wiem, że tylko kontuzja albo najazd Hunów mógłby mnie powstrzymać przed osiągnięciem mety. Odcinek Bardo – Przełęcz Kłodzka jest jednak bardzo ciężki. Mocne podejścia, na szczęście w cieniu, zabawa zaczyna się od słynnej Drogi Krzyżowej, ale tu niespodzianka, spora część zbocza została ubrana w schody. Tylko wcale nie jestem pewien czy to lepiej. Chyba wolałbym normalnie, po kamulcach. Te schody powodują, że umysł się wyłącza, a włącza się jakiś instynkt. O czym przeczytałem też w felietonie, w Dużym Formacie, poświęconym dominikance, Michaeli Pawlik i jej pracy „Joga a tłumienie układu nerwowego”. Pisze tam ponoć, że „jeśli ktoś ćwiczy jogę i powtarza nieustannie to samo słowo, hamuje działanie kory mózgowej, czyli centralny układ jest zawieszony, a obwody funkcjonują. Wyłączone jest myślenie, pozostaje instynkt”. Zamień jogę na bieganie i wszystko się zgadza. Tylko pani Pawlik dochodzi jeszcze dalej w swych wywodach, doszukując się centrum tych instynktów w kroczu, w postaci (sic!) wężów… Czegóż to ludzie nie wymyślą, żeby doszukać się grzesznej strony ćwiczeń fizycznych (joga to zło)? Mój wąż jest raczej nieożywiony, służy raczej za zawór spustowy nadmiaru cieczy, centrum dyspozycyjne nadal postrzegam powyżej szyi i dzielnie walczę z podejściami. W górę jest bardzo dobrze, w dół robi się dramatycznie wolno i boleśnie. W sumie chyba z cztery podejścia, mijamy Ostrą Górę, przechodzimy koło Gajnika, lecimy przez Jelenią Kopę, Grodzisko i już schodzimy do Przełęczy Kłodzkiej, przy drodze krajowej 46, na przedostatni punkt. Na tym odcinku pierwsze 7125 m ma ponad 600 m przewyższenia i daje w tyłek. Dla mnie najgorsze jest ostatnie 500 m w dół stromego zejścia, po wyschniętym szlaku. A Lokomotywa tak pięknie tu zbiegał (zobaczyłem to później na filmiku)… Punkt. Głównie piję, arbuzy, coś drobnego do schrupania. Radek w Yanosiku ustawia swojego leasingowca jako nieoznakowany patrol i pięknie wszyscy tutaj zwalniają na zakręcie. Można bezpiecznie przejść przez ruchliwą drogę. To już 215 kilometr i wydaje mi się, że to już prawie koniec. Za szybko. Asfalt to tylko trochę ponad kilometr i skręcamy znowu w teren na kilkukilometrowe, coraz bardzie strome podejście. Nie spojrzałem na profil, więc ten Ptasznik mnie zaskoczył. Najgorszy moment to oczywiście zejście po wielkich zamszonych kamulcach. Nie wiem którędy mam schodzić. Ciężko mi zrobić krok w dół. Obracam się, kombinuję jak to zrobić, by zminimalizować ból. I szukam szlaku. Nie mam tracka, nie widzę żadnych śladów, nie widzę taśm. Po prostu schodzę w dół. Wystarczyło 15 – 20 m niżej i ufff. Jestem po „dobrej” stronie mocy. Trochę z deszczu pod rynnę. Tam był chociaż cień. Tutaj słońce mocno nadgryza, a dosłownie czynią to muchy, muszki i inne latacze od których ciężko się opędzić. Ugryzienia też już zaczynają doskwierać. Dlaczego Noe nie zatłukł tych dwóch komarów?
Docieram wreszcie do Orłowca, gdzie chwilowej ulgi dostarcza polanie głowy zimną wodą. Ostatni punkt to już w zasadzie tylko uzupełnianie płynów. Z małym wyjątkiem – Boryna leci po ciasteczka Hit, które nieoczekiwanie i zgodnie z nazwą umilały mi dietę w trakcie tej kampanii. Do mety wciągnę jeszcze tylko batona, głównie piję i łykam sole. Musi wystarczyć na ostatnie 12 km. Ostatnie podejście ma 5 km ale jest łatwe. Tylko siły już nie mam, żeby nawet spróbować coś potruchtać. Trudno, poczekamy do płaskiego i zbiegów. Ostatnie 7 kaemów w dół, niestety momentami zbyt stromo dla moich „czwórek”, trzeba chwilami przechodzić do marszu. Wyraźnie już wracamy do cywilizacji, ostatnie ok. 5 km cały czas biegnę. Wyprzedzam na asfaltowym odcinku kilkunastu zawodników, wydaje mi się, że lecę jak na początku biegu, zegarek jednak pokazuje zupełnie coś innego. 7:30 – 8:00. To tak wolno da się w ogóle biec? Teraz już z górki, zlatuję do Parku, Radek wychodzi mi na spotkanie i truchta ze mną na końcówce. Fajny ten finisz: ludzie sympatycznie się uśmiechają, oklaski, zachęty, słychać już spikera z mety, zakręt w lewo, zakręt w prawo, schody w dół i już wbiegam na prostą do mety. Po przeszło 50 godzinach jeszcze potrafi strzelić adrenalina i końcówkę leci się jak na skrzydłach. Na mecie mój kochany suport i niespodzianka – trochę ludzi z Piły, którzy pobiegali już albo będę biegać na krótszych dystansach. Czuję się jak na Śródmiejskiej w Pile, wśród bliskich mi osób…
I trochę zwyczajowej pustki. Już po wszystkim? Naprawdę to koniec? Medal, koszulka finiszera i … ciemne piwko od Radzia. Pójdzie jak w rynnę… O tym też marzyłem. Radek kręci jakiś filmik i pyta mnie co teraz czuję. Szczęście czuję oczywiście, ale dociera do mnie, że to głównie szczęście rodzica ze zdanej matury syna. Nadal to we mnie siedzi. Naprawdę, ten pomyślnie skończony egzamin Jędrzeja dał mi kopa i dużo spokoju, z którego mogłem korzystać w czasie długiego biegu. Zadowolenie z mety – oczywiście, satysfakcja z dobrze odrobionego zadania treningowo/startowego – jak najbardziej. Ale są rzeczy ważniejsze niż bieganie. Nie mija kilka minut i nad metą rozpętuje się ulewa. Czekałem na ten deszcz od rana, postanowił jednak zrealizować się tuż po przekroczeniu mety. Znak jakowyś? Tak to wyglądało. Chowamy się do przyjaznej stajni Buffa, której przewodzi Wojtek Rzywucki, ocenia mnie swym kąśliwym oczkiem i chyba jest trochę zaskoczony stanem zastanym. Obsikał mnie jakimś magicznym schładzaczem po nogach, pogratulował, przepytał o skuteczność zaordynowanych żeli i batonów (wszystko ze stajni Named Sport, włoskiego producenta, wchodziły naprawdę bardzo dobrze). Deszcz ustaje, żegnamy się i idziemy na pole namiotowe. Tam najpierw wciągam pizzę, potem idę w kolejkę do prysznica. Ciężko ustać w miejscu, lekkie drżenie mięśni spowodowane chyba jednak brakiem energii, po kąpieli jest już bardzo OK. W międzyczasie Sikor dostarcza Lokomotywę, któremu organizatorzy „zatrzasnęli” drzwi przed nosem w Orłowcu, zwijając punkt kontrolny. Walczył niesłychanie, mogę go tylko za to podziwiać, niewielu tak potrafi, większość poddaje się po pierwszych niedogodnościach. Dotarł do 228 km i dla mnie i tak jest wygranym. Wrzucamy cieplejsze ciuchy na grzbiet i jeszcze pozwalamy sobie na nawadnianie, wracając myślami i wspomnieniami do pokonanej dopiero co trasy. Na gorąco wyciągamy podstawowe wnioski na przyszłość – reagować na niedogodności „od razu”, niezwłocznie, nie czekać, aż zacznie się dziać źle, skracać mimo wszystko czas pobytu na punktach, bo traciliśmy tam mnóstwo czasu. Obaj tej dochodzimy do wniosku, że czas spędzony w Pasterce na spaniu – nie był stracony. Sen. Przewracam się trochę, cienka ta karimata jednak, robi się też ciepło, muszę się trochę rozebrać. Noc, która nie przynosi wytchnienia, rano posiłek i zwijamy obóz, udając się jeszcze do biura zawodów po fanty: medal dla Tomcia za zaliczenie Super Traila i moje zagubione w Pasterce kije. I już opuszczamy Lądek – ja przeświadczony o tym, że moja noga już tu więcej nie postanie. Po co? Chociaż zobaczymy co czas pokaże. Never say never. Teraz trzeba się szybko regenerować, za 5 tygodni powinienem być już po Biegu Ultra Granią Tatr. Czy to się uda? Czy drugi krok triady biegowej będzie pewny i skuteczny? Patrząc na opuchnięte stawy skokowe i zmasakrowane paznokcie mam lekkie wątpliwości. Ale będziemy napierać dalej. Inny bieg, inna historia, oby finał był jak zwykle…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora sojer (2021-08-02,20:13): Nooooo Panie! No co ja mam napisać? Mi by się nie chciało tyle zasuwać, tak jak kręcić kółek na żużlowej bieżni w Wągrowcu. Ja to bym prędzej drożdżówki zeżarł.
Gratulacje! Wielkie gratulacje!
|