2019-10-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bukareszt - słoneczne odliczanie (czytano: 688 razy)
Rozpoczął się 39 km. Słońce świeciło jaskrawo na całej szerokości Boulevard Unirii, arterii o 6 m szerszej od paryskich Pól Elizejskich. W oddali zamigotała potężna bryła Pałacu Ludowego (obecnie siedziba parlamentu Rumunii). Przede mną daleko nikogo, za mną nie słychać zbliżających się kroków. Potężny plac Unirii, szum monumentalnych fontann. Jeszcze 2 km, brama się zbliża, mam wrażenie że coraz wolniej. Jeszcze jeden punkt nawadniania, woda przede wszystkim pod czapkę i na plecy. Dobiegam do placu będącego centrum dzisiejszego święta, skręt w prawo, tabliczka z napisem 42, w lewo i widzę bramę z zegarem...
Do październikowego Bukaresztu jechałem z nadzieją i obawą. Nadzieją, bo okres przygotowawczy był długi i wykonany należycie. Bo wreszcie tętno nie szybowało za wysoko podczas ostatnich treningów. Obaw było jednak sporo, a największa wiązała się z prognozą pogody: temperatura w momencie startu miała wynosić 22*C a potem systematycznie rosnąć (sprawdziła się). Nieprzespana noc przedmaratońska i nie do końca utrzymana dieta oraz brak profilu trasy dopełniały katalogu „przeszkadzaczy”. Cóż, jestem w kolejnym, ciekawym miejscu, ”zanurzony” w unikalnym mikroświecie na kilkadziesiąt godzin. Cieszę się chwilą a maraton poniżej 3:15 w takich warunkach nie będzie powodem do wstydu.
Kwaterę miałem blisko linii startu, tuż obok uroczego Parku Cismiglu, pełnego subtelnej małej architektury, z leniwie snującymi się po stawie łodziami odpoczywających weekendowo mieszkańców.
Wychodzę więc na spokojnie godzinę przed planowanym wystrzałem startera i co widzę: tłum biegaczy, żwawo krążących ulicą. Oni niewątpliwie biorą udział w zawodach. Chwila konsternacji i paniki...czyżbym pomylił godzinę ? Ale, ale oni mają niebieskie numery startowe, a ja mam żółty, a obok mnie tworzy się grupa z podobnymi do mojego numerami z zakłopotaniem patrzących na ulicę, którą musieliśmy przejść aby dostać się na linię startu. Zatem to są biegacze na 10 km, którzy startowali półtorej godziny wcześniej. Ufff...ale trzeba jakoś przejść przez tą ulicę. „Przebijamy się” zatem uważając aby nie potrącić któregoś z biegaczy. Całe szczęście większość uczestników stanowią miejscowi umiejący już sprawnie uciekać spod kół szalejących tu co dzień samochodów, których kierowcy nie zwracają specjalnej uwagi na coś tak „niegroźnego” jak pieszy (nawet jak ma zielone światło). Takich „przejść” z biegaczami musieliśmy pokonać trzy, aby dotrzeć na strefę startu. Kiedy to już się stało i wszyscy powiesili według własnego widzimisię woreczki depozytowe w namiocie (obsługi nie było) zacząłem się rozglądać wśród sportowców. Z wyjątkiem kilku Afrykanów, którzy ustawili się w pierwszej linii, wszyscy dookoła wyglądali, zachowywali się i rozmawiali po rumuńsku. Tak jak w mieście, które nie specjalnie przyciąga turystów (niesłusznie) co jest według mnie jego bardzo wielką zaletą. Miałem wreszcie poczucie, że jestem wśród mieszkańców, a nie wśród pstrykających naokoło Azjatów, gardłujących Niemców czy podchmielonych i rozkrzyczanych Brytyjczyków czy Polaków. Co za odmienność od atmosfery wielkich, turystycznych metropolii ! Jeśli miejscowy mówi do ciebie po rumuńsku i jest zdziwiony, że go nie rozumiesz, mimo że masz jaśniejsze włosy i plecak, to znaczy, że obecność turysty w metrze nie jest tutaj powszechna.
Rozglądam się i planuję...najszybsi pacemakerzy są na 3:20. Za wolno. Są też pacemakerzy do półmaratonu na 1:30. To byłoby dobre. No ale przecież ja później nie przyśpieszę, na pewno będę tracił. Więc zdecydowane: jednak pobiegnę sam, w swoim tempie. Rozpocznę po 4:10 a potem pewnie wolniej i wolniej...Start siedmiu tysięcy biegaczy. Dwa kilometry i powrót na linię startu i skręt w Boulevard Unirii (po raz pierwszy). Potem „zawrotka” i...i taki jest ten maraton. Kilka „agrafek” i długie, szerokie proste na których mijasz biegaczy biegnących z przeciwka, w innym tempie. Doceniłem zaletę takiego rozwiązania w drugiej części trasy. Na razie jest dobrze. Równe tempo, częste nawadnianie, słońce jeszcze niezbyt wysoko, można zbiec do krawężnika, w cień wysokich drzew, posadzonych wzdłuż bulwarów i alei. Dobiegamy do Łuku Tryumfalnego. Dziesiąty km. Zczytuję z zegarka: 41:43. Co prawda punkty pomiaru są w nietypowych miejscach (na nawrotkach) ale każdy kilometr jest oznaczony bardzo dokładnie dzięki czemu mogę precyzyjnie kontrolować czas. Wracam spod Łuku do centrum. Dziewczyny drą się „Zombie, zombie...”, co dodaje animuszu. Za chwilę coś znajomego: „Glory Glory Alllelujah”. Czy już jestem w niebie ? Czy już odleciałem ? Myślałem, że nastąpi to parę kilometrów później ;-/ Na szczęście to tylko orkiestra dęta w pełnym umundurowaniu. Co za ulga ! To dobry moment aby wbiec do parku, tego samego, obok którego zamieszkałem przez te trzy noce w Bukareszcie. Cienie drzew, choć na półtora kilometra chronią od świecącego coraz mocnej słońca. Biegaczy i kibiców całkiem sporo bo jesteśmy blisko centrum ale za chwilę to się zmieni- półmetek coraz bliżej. I znów potężna bryła Domu Ludowego (trasa przebiega w jego okolicach cztery razy nie licząc startu i mety). Czuję się zaskakująco dobrze. Mijam pojedynczych biegaczy. 1:27:27 na linii 21.095 km. Od tej pory będę odliczał sekundy „zapasu” pod granicą 3h. Teraz jest ich 153 i cała, druga „połówka”. W słońcu ! Awykonalne ! Teraz biegnę już prawie sam. Kibice pochowali się gdzieś w parkach a trasa prowadzi wśród socrealistycznych osiedli. Częste jednak punkty nawadniania (średnio co 2,5 km), głośne zorganizowane grupki dopingujące i fakt, że z przeciwka biegną współuczestnicy powoduje, że poczucie wyalienowania jest mniejsze. Teraz doceniam agrafki.
Kiedy od 30 km trasa wiedzie wzdłóż rzeki zaczynam wierzyć, że może mi się udać „połamać”, po raz trzeci, trzy godziny. Siły ubywają wolno. „Zapas” zwiększa się, najpierw do 200 potem do 210, aż do 217 sekund. Ale wciąż czekam na „ścianę”, na to aż mnie „zetnie”, odczuję skutek odwodnienia (jak „drzewiej”, często bywało). I wreszcie nadchodzi 39 km, nie ma już orkiestry nie ma konkurentów (w zasięgu wzroku). Jest tylko powiększający się Pałac i szeroka arteria...wybiegam zza zakrętu i mimo, że przecież liczyłem- nie wierzę: 2:56:29 !!! Mijam linię mety, w ostatniej chwili unosząc ręce. Jest czas poniżej 3h, jest REKORD, poprawiony o 2,5 minuty, po trzech latach i jedenastu maratonach. I wreszcie jest coś o czym marzyłem, ale w co wierzyłem coraz mniej - kwalifikacja do NOWEGO JORKU ! Bez losowania, bez biur podróży! Z czasem, sportowo ! Że co ?, że jak ? To się dzieje naprawdę!..muszę to sobie wygrawerować. Wciąż nie wierzę. W takim słońcu ??? Yeeeaaah@#$%^&*(_) Kocham Bukareszt !
PS W Bukareszcie polecam skansen, „Old town”, Palatui Ceaucescu, uliczne jedzenie i piwo. Nie polecam Domu Ludu od środka.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2019-10-16,08:15): Marku, nie wierzę :) Rekord i to o tyle ? Ale skok milowy. Do tego Nowy Jork. To tylko może się przydarzyć w bajce :) Piękne osiągnięcie, gratuluję! Marco7776 (2019-10-16,16:58): Dziękuję Pawle! Czuję się spełniony :-) andbo (2019-10-18,10:43): Gratuluję i rekordu i NJ! Powodzenia... Marco7776 (2019-10-19,13:57): Dziękuję Bardzo Andrzeju ☺
|