2018-11-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Tour de Slovenia (czytano: 684 razy)
Słowenia - dla wielu (może większości) tylko kraj tranzytowy do Chorwacji. Dla nas, miejsce długiego, „jesiennego” urlopu i maratońskiego wyzwania. To w środku tego zachwycającego, małego kraju zapragnąłem spełnić swoje kolejne, biegowe marzenie: przesunąć granicę swojego, życiowego rekordu poniżej 2:58 i tym samym zwiększyć swoje szanse na udział w Maratonie Nowojorskim.
Wszystko przebiegało zgodnie z założeniami: okres przygotowań (łącznie z ostatnim „przetarciem” na 80%,z metą na wspaniałym Stadionie Śląskim, podczas Silesia Maratonu), zdrowie, motywacja.
Ostatni tydzień, dni diety białkowej, przedmaratońskiego „ładowania” i regeneracji miały się odbyć na miejscu.
Wyruszyliśmy zatem w niedzielę poprzedzającą maraton i z noclegiem na Morawach (aby się nie przemęczać) dotarliśmy nad malownicze Jezioro Bled, pokonując uprzednio alpejską przełęcz w Karyntii. Pogoda dopisywała, odwiedzających nie było zbyt wielu, a widoki z góry i dookoła jeziora doskonale regenerowały i oddalały od codzienności. I tylko ta białkowa dieta...z zazdrością patrzyłem na Żonę próbującą miejscowy przysmak - karyncką kremówkę, najdroższe ciasto tej części Europy ;-)
Sałatka z tuńczykiem musiała wystarczyć...
Po przejściu wzdłuż rwącej rzeki wąwozu Vindygard przejechaliśmy na słoweńskie wybrzeże, „ocierając się” o włoski Triest, by następne trzy noce zregenerować się w Portorożu, obok wspaniałego, zabytkowego miasteczka Piran (Dubrownik w skali mikro). Hotel położony był nad samym morzem, na skarpie, a wzdłuż wybrzeża (kamienistego) prowadziła szeroka promenada, na której o zachodzie i wschodzie słońca wykonałem dwa, ostatnie treningi, a w międzyczasie zjadłem wspaniale przyrządzone ośmiorniczki z kalmarami popijając miejscowym piwem (oczywiście bezalkoholowym ;-) Był to już bowiem upragniony koniec białkowej diety.
Bez stresu i nadmiernego myślenia o tym, co w niedzielę, opuściliśmy, z żalem „miasto kotów” i słoneczną Izolę i w drodze do stolicy odwiedziliśmy jeszcze oszałamiające Jaskinie Skocjańskie i wbudowany w skałę Zamek Predjamie. Pogoda wciąż była świetna.
Lublana powitała nas w piątek wieczorem mgłą i wszechobecnymi płatnymi parkingami. Jak to dobrze, że w sobotę i niedzielę transport publiczny w tym niewielkim mieście był bezpłatny nie tylko dla uczestników ale i osób im towarzyszących.
Mała Lublańska starówka, z mostami nad Ljublanicą i zamkiem dominującym na wzgórzu była żywa obecnością turystów i biegaczy (przez cały dzień odbywały się biegi dzieci).
W nocy pogoda się popsuła. Zaczęło padać, długimi chwilami intensywnie. Po sprawnym dotarciu (busem dla biegaczy) na główną arterię miejską (Slovenska Cesta), czekaliśmy do ostatniej chwili aby dotrzeć na linię startu. Rytm wybijali miarowo bębniarze a deszcz tylko na moment startu nieco zelżał. Po „walce o pozycję” na linii startu (było tak ostro, że niektórym odpadły nr startowe) padł strzał.
Strategia była prosta a pewność siebie dodawała przekonania, że to jest „ten dzień”. Nie podpalić się na starcie, biec spokojnie przez 22-25 km po 4:10 a potem przyśpieszyć (chociaż samo utrzymanie tempa dawało zakładany czas). Na początku było tak tłoczno, że, nawet jakbym chciał, nie mógłbym pobiec szybciej. Oprócz bowiem 1666 maratończyków startowali jeszcze zawodnicy na „połówkę”, a strefy , ze względu na pogodę, nie były skrupulatnie pilnowane.
Wkrótce jednak przestało padać, nie było ślisko, a temperatura ok. 13*C wydawała się idealna. Wiatr również nie dokuczał. Rozluźniło się też na trasie biegu, który poprowadzony był wszystkimi dzielnicami i przyległościami tego niewielkiego miasta, układając się na mapie w kształt wieloramiennej gwiazdy. Biegło mi się dobrze ale nie „tak” dobrze jak powinno. Przy tempie 4:10 powinienem hamować swoje nogi, jak robiłem to trzy tygodnie wcześniej, na Śląsku, gdzie trenowałem „negative split”. Tymczasem okolice 4:10 to było optymalne tempo na pierwszych km. Pierwsza „piątka” 20:41, po drugiej - 41:20, po trzeciej - 1:02:18, wreszcie po czwartej - 1:23:24 czyli idealnie po 4:10/km :-) Po 15 km zaczęło mocno padać a nadto był długi podbieg w parku Tivoli, na obrzeżach Lublany, zatem nie przejmowałem się zbytnio, że ta część była nieco wolniejsza. Wkrótce zaczęli mnie mijać kolejni zawodnicy, wśród nich spora grupka Polaków. Zapytałem biegnących: połówka czy całość ? Połówka. Zatem niech biegną. Trasy „połówkowiczów” i maratończyków rozdzielały się i w tym momencie, po raz pierwszy, dopadła mnie refleksja: a może jednak dzisiaj lepiej byłoby biec połówkę bo coś nogi nie za bardzo pragną drugiej części dystansu. I wewnętrzny dialog: Przecież Ty nie biegasz połówek za granicą. Zagranica to jest Wyzwanie Większe. W dodatku masz swój Wielki Cel. Zaraz przestanie padać i przyspieszysz ! I padać przestało, ale największym efektem było odczepienie papierowego nr startowego z chipem, na który już do końca biegu musiałem uważać. Zrobiło się luźniej na trasie, zrobiło się cieplej (ciut) i ...zrobiło się wolniej (też ciut, ale „ciut” nakładał się na „ciuta” i zrobiło się z tego śr. 4:17 na piątej piątce i 4:29 na szóstej). W dodatku, na 28 km minęli mnie z tablicami na 3:00 co zdziwiło mnie niepomiernie, bo mimo wszystko wierzyłem jeszcze w czas poniżej 3:00. Mogłem się utrzymać ? Mogłem. Ale jak długo ? Utrzymuje się kilka osób, które biegły podobnie do mnie. Człowiek w koszulce w brytyjską flagę, drobna dziewczyna, Polak. Ja jednak biegnę swoje. Za dużo już maratonów (i kryzysów) w moim biegowym CV. Chorągiewki oddalają się bardzo powoli w długiej perspektywie ulicy...Trzeba znaleźć sobie kolejny cel (poniżej 3:05 byłbym zadowolony) i starać się czerpać radość z samego pokonywanie 28 maratonu w kolejnym, pięknym miejscu na świecie. Pokonywaniu bez kryzysu. Biegnę sam. I słyszę co chwila od publiczności (całkiem licznej, biorąc pod uwagę pogodę): Marco dawaj ! Maareek ! Odczytują napis na mojej koszulce. I tak mija kolejne 5 km, znów odrobinę wolniej (2:30:09 po 35 km). Wbiegam znów na Slovenską Cestę, szeroką w tym miejscu i widzę biegaczy, którzy na siłę przytrzymywali się pacemakerów. Pękli. Wyprzedzam ich. Wśród nich Anglik. Pręży muskuły i wygłupia się przed publicznością. „Chłopie ale Ty tego biegu nie wygrywasz, nie ma się czym prężyć”. Kolejne gesty powodują, że przyspieszam chcąc jak najszybciej mieć go za sobą. Motywacja dobra jak każda inna ;-) I już 40 km. Kręcę się po uliczkach starówki, po Moście Smoków, na bruku przed Ratuszem, kolejny mostek nad Ljublanicą. Przedostatnia prosta. Widzę Polaka, który wcześniej „przytrzymał” pacemarkerów. Doganiam go ale bierze flagę i trzyma przed sobą.Ej, nie będę przecież...to nie walka o zwycięstwo (niestety). Spiker krzyczy moje nazwisko i kraj, ostatni zakręt i lekko w dół na Kongresni Trg, na wprost, patrzącego z góry, Ljublianskiego zamku. Podnoszę ręce do góry. Bo jestem znów Tu, na Mecie kolejnego maratonu, z czasem 3:03:16 (moim siódmym) po raz 17 poniżej 3:15. Tym razem na 105 miejscu. Jestem z siebie dumny. Zabrakło, lecz dzisiaj nie mogłem pobiec szybciej. Zabrakło ale kończyłem w dobrej formie ciesząc się obecnością tutaj. Za liczne dni, długie godziny treningów należy mi się chwila satysfakcji.
Odbieram medal, staję do foty i...uciekamy przed deszczem. A potem jeszcze wieczorne zwiedzanie Ljubljany, termy w Dobovej, na granicy Słoweńsko-Chorwackiej i ostatnie dwa dni w sennym Mariborze. Tour de Slovenia zakończył się po 12 dniach i warto było być tam tak długo !
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2018-11-06,08:09): za liczne dni, długie godziny treningów należy się Tobie WIELKA pochwała i uznanie !
|