2018-07-09
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Supermaraton (54 km) Gór Stołowych (czytano: 2492 razy)
Trudno policzyć ile razy wywracałem się podczas mojego pierwszego ultra. Pierwszy raz, jeszcze po czeskiej stronie Supermaratonu Gór Stołowych, gdzieś koło 10 km, moje prawo kolano weszło „w bliski kontakt” z kamienistym , stromym zbiegiem. Od dłuższego czasu starałem się dotrzymać tempa i uciekać biegaczom, których głosy słyszałem za sobą. Lecz ponieważ się, z zasady, nie oglądam, nie wiedziałem, że jest ich aż tylu. Oto, kiedy ześlizgiwałem się po szorstkiej nawierzchni minęło mnie pięciu „górali”. Zakrzyknęli, czy wszystko ze mną ok, i pobiegli dalej. Był to tylko początek wielu przygód, które czekały mnie podczas tego wyjątkowego biegu, który teraz wspominałem nad talerzem pierogów z fetą, miętą i czarnuszką na tarasie przed schroniskiem na Szczelińcu Wielkim. Było późne popołudnie, od biegu minęły dwie doby, z drewnianego wnętrza dobywało się zawodzenie Boba Dylana „Mr Tambourine man”. Jakże pasowało to do tego miejsca ! Facet z gitarą wprowadzał odpowiedni nastrój do surowego, kamiennego otoczenia, zasnutego ciszą w rozgrzanych słońcem zachwycających widoków na polskie i czeskie pasma gór, powstałe w okresie górnej kredy. W dole, nieśmiało, spoglądały na szczyt dachy Pasterki a obok nich łąki, które były miejscem zmagań ultramaratończyków tej ostatniej soboty czerwca.
Wiedziałem, że będzie ciężko. Mój pierwszy ultra, w dodatku w górach. Człowiek z nizin, który jako „przetarcie” miał tylko rzędy warszawskich schodów i jeden bieg, w Górach Świętokrzyskich, trzy tygodnie wcześniej. Bałem się: zbiegów, żołądka i upalnej, letniej pogody. Dwie ostatnie obawy na szczęście się nie sprawdziły: było chłodno i pochmurno a żołądek „stanął na wysokości zadania”. Za to trzecia z moich obaw została podniesiona do kwadratu, co ja piszę, do sześcianu, albo jeszcze wyżej.
Nie będę tu opowiadał o butach, które zamiast amortyzować - zahaczały swoimi wypustkami o liczne korzenie/kamienie. Nie będę mówił, że zacząłem za szybko (choć zacząłem) i że odnowiła mi się kontuzja. Po prostu marny ze mnie „biegacz górski (no bo niby skąd ?)”.To co zyskiwałem na nielicznych prostych i łagodnych podbiegach, traciłem w dwójnasób, kiedy mijali mnie kamikaze skaczący po korzeniach i nierównym, kamienistym podłożu, jakby nic innego w życiu nie robili. Traciłem również na wspinaczkach, kosztem „ultrasów” posiadających w swym wyposażeniu kije.
A jednak nie żałuję, bo od momentu przyjazdu do Karłowa, w piątkowy wieczór, aby odebrać pakiet startowy, poczułem tą wyjątkową atmosferę nieobecną na innych, „normalnych”, nizinnych biegach. Przede wszystkim: nie widziałem osób przypadkowych, nieprzygotowanych, gadżeciaży bardziej niż biegaczy (choć pewnie byli). Zobaczyłem ludzi gotowych na duże wyzwanie i poczułem się zobowiązany aby być częścią tej społeczności. Dlatego nie odpuszczałem po kolejnych wywrotkach i kiedy frustrowali mnie kolejni wyprzedzający.
Wystartowałem szybko i gdy skończyły się pierwsze, płaskie 4 km byłem około 30-35 miejsca. Podczas premierowych, łagodnych podbiegów i zbiegów dawałem radę. A kiedy zaczęły się skalne przesmyki, mostki i zakamarki poczułem pełnię szczęścia. Coraz częściej jednak słyszałem za plecami zbliżających się kolejnych uczestników. Starałem się więc biec szybciej i sprawniej, aż do pierwszej wywrotki, jeszcze przed punktem „nawadniania” na 13 km. Mijaliśmy coraz więcej czeskich turystów, wycieczek szkolnych, ludzi z plecakami i bez. Było pięknie, wyjątkowo, egzotycznie w Slovenskich Skalach...
I bardzo nierówno. Właściwie całą czeską stronę aż do schroniska na Pasterce przemierzyłem swobodnie (nie licząc trzech upadków) i na 32 km „zameldowałem się” na 56 miejscu ale wiedziałem, że najtrudniejsze wciąż przede mną. Kiedy biegłem w wysokiej, pasterskiej łące w stronę najbardziej stromego zbiegu wiedziałem, że dwa największe wyzwania dół-góra za chwilę mnie dopadną i „sponiewierają”. I choć raptowne zejście okazało się mniej wymagające to wejście pod „Skalniak” (różnica poziomów 500 m) dawało w kość takiemu nizinnemu tuptaczowi, jak ja. Przydałyby się tutaj kije ! I pokonywałem te trudy praktycznie samotnie, bo akurat w tym fragmencie trasy, nikt na szarżę sobie nie był w stanie pozwolić.
Lecz kiedy osiągnąłem najwyższy punkt i rozpocząłem zejście przeżyłem jedne z najgorszych chwil w życiu tuptacza. Potężny ból odnowionej kontuzji nie pozwalał mi używać obu nóg. Miałem wrażenie, że jestem najwolniejszy i zaraz wyproszą mnie z trasy.Tabletka nie pomagała i gdyby nie punkt medyczny na dole, gdzie użyto dużej ilości lodowatego sprayu, pewnie bym tego biegu nie ukończył. Ale jak to nie ukończył ! Przecież zostało tylko 14 km ! Za chwilę, na łączce, mierzę swój czas po 42,2 km. 5:17:20. Dawno rozwiały się marzenia o dotarciu do mety przed szóstą godziną. Teraz celem było samo dotarcie do mety. No i fakt, że mój pierwszy, płaski maraton pokonałem wolniej niż ten górski, gdzie do mety pozostawało jeszcze trochę, spowodował, że nowe siły wstąpiły w obolałe kolana i ręce. Do Skalnych Wrót wspiąłem się w amoku, ni to biegnąc ni idąc, wyprzedziłem sporo osób, spośród tych które „śmignęły” mnie na ostatnim zbiegu. Po łyku coli z miseczki wielokrotnego użytku (zasadą biegu jest nie podawanie napojów w kubeczkach i butelkach tylko napełnianie własnych bidonów etc.) i kęsie arbuza, zapytałem organizatorki” „ To już teraz z górki”. „Tak, na dół do Karłowa”. Nie było z górki. Było płasko, nierówno i leżałem kolejne cztery razy. Wyprzedził mnie z tuzin biegaczy. Całe szczęście, że ostatni nie zdążył, bo po mocnym kurczu nie mogłem się podnieść z błota w które zaryłem plecami, żeby oszczędzać nos, który mocno uderzył w kamień podczas poprzedniej wywrotki. Uff...asfalt przed Karłowem. Dwa kilometry jakby w zwolnionym tempie i wśród głośnego dopingu, noga za nogą, dobiegam do ostatniej „atrakcji” dnia - ponad sześciuset schodów na Szczeliniec Wielki. Jest sobota, słońce wyszło zza chmur, godzina niemal 15. Tłumy turystów wchodzą i schodzą. Niemal każdy dopinguje: „Już niedaleko”, „Grzesiek odsuń się bo Pan pędzi (niezłe poczucie humoru mają ci turyści)”. Przepuszczam jeszcze jedną uczestniczkę. Nie no teraz to na pewno jestem ostatni albo przedostatni. Zza skał słychać spikera. Zmuszam się do biegu. Przed schroniskiem Żona z aparatem. Podobno wyglądałem strasznie. Obiegam schronisko. Spiker wypowiada moje imię. Meta. Nie podnoszę rąk (czy ostatni podnoszą ręce ?) ale jestem usatysfakcjonowany, że tu dotarłem. Siadam, jem arbuza, popijam czeskim piwem i ledwo oddycham. To było ciężkie 6h57’35”
Tylko raz spojrzałem na sumaryczny czas podczas całego biegu. Wbiega mój „wybawca”, który wyciągał mnie z błota. Szczęśliwy, że „złamał” siedem godzin.
Może ja też powinienem się cieszyć ? Potem mijam i kibicuję kolejnym uczestnikom kiedy schodzę po schodach i docieram na pasta party. Oni wciąż biegną i starają się zmieścić w limicie 10 godzin. To ekstremalny wysiłek.
I kiedy dwa dni później siedzę nad pierogami na tym samym Szczelińcu, po wizycie w Adrspasskim Skalnym Mieście i na Błędnych Skałach wiem już, że nie było źle. Mogę czuć, że zrobiłem dobrą, biegową robotę (choć kiepściuchną technicznie). Byłem 72 na 460 biegaczy. Jestem zadowolony i na pewno chcę jeszcze raz. Może tu, a może zupełnie gdzie indziej...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2018-07-09,08:55): okazuje się, że bieganie po górach jest nie lada sztuką, że to też wymaga czasu i wysiłku, by być w tym dobrym. Niemniej brawa za odwagę, wytrwałość i za pokonanie pierwszego ultra :) Gratuluję! piotrbp (2018-07-09,12:27): Brawo, Gratulacje. Z takimi przygodami to prawdziwe ULTRA :) michu77 (2018-07-09,14:45): Bardzo przyzwoity wynik, jak na debiut... Ja pamiętam z Pasterki jedynie masakryczny upał, a startowałem tam dwukrotnie... :P Honda (2018-07-09,15:12): Gdy się to czyta, to aż nogi przebierają pod biurkiem w pracy :) Ultra to jeszcze nie moja bajka, górskie tym bardziej - też jestem z nizin - ale wiem, że kiedyś będzie. Świetna relacja i piękny wynik! :) żiżi (2018-07-21,18:29): Rekordowa ilość upadków:) ..czytało się z zainteresowaniem:).
|