2018-05-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Puszczańska melancholia (czytano: 509 razy)
Są takie imprezy w życiu „biegacza”, które pojawiają się w jego kalendarzu „raz za razem”. Są takie miejsca, do których z radością wraca ponaglany dobrymi wspomnieniami lub aby „odegrać” się za przeszłe niepowodzenia.
Są wreszcie takie okoliczności, bez których biegowe życie nie byłoby takie samo i za których śladami podąża cały rok odliczając dni aż powrócą, w kolejnym roku startów.
Mam takich dat kilka. W większości sentyment do miejsca sięga jeszcze lat dziecięco-szkolnych. Bieganie po brukach, podwórkach, ulicach kojarzonych z dzieciństwem w rodzinnym mieście wpływa kojąco. Jest jak ciągłość, stała, w zmiennym, codziennym pędzie do przodu. Tu po raz pierwszy piłem tanie wino ;-), tam po raz pierwszy wagarowałem, tu z mocniejszym biciem serca oczekiwałem pełen nadziei...
To Chomiczówka w styczniu, Żoliborski Bieg Mikołajkowy w grudniu, Bieg Flagi, na Cytadeli w maju...i Bieg Powstania - wyjątkowy wśród wyjątkowych bo, poza wspomnieniami wydarzeń, przynosi pamięć o Mojej Mamie, która oddychała jako niemowlę powstańczym Żoliborzem. To moje miasto.
Jest jednak jeszcze jedno miejsce, którego, od pięciu lat, nie mogę pominąć w swoim kalendarzu. Oddalone o 200 km, wśród dzikiej Puszczy, w złotym, cerkiewnym blasku, w zapachu kartaczy i w śpiewie dziesiątek ptaków.
To Białowieża. A właściwie wszystko wokół, na Hajnówce zaczynając, a gdzieś głęboko, wśród drzew kończąc.
Tym razem przyjechałem sam. Piątkowym, późnym popołudniem zanurzyłem się w parkowych alejkach koło hajnowskiego amfiteatru i rozpocząłem swój rytuał. A rześkie, wieczorne powietrze napełniło mnie Melancholią.
Wspinam się po schodach i widzę, z korony trybun, scenę, a na niej znajome osoby, krzątające się przy przydziale pakietów. Wkrótce zostaję rozpoznany. Wybieram ręcznik z puszczańskim motywem i zaglądam do torebki: czy będzie to tym razem ser regionalny, album, koszulka czy jeszcze coś innego ? Tym razem znajduję w nim regionalne przyprawy. I stały zestaw: na biesiadę, na basen. Na kolejkę leśną kupon nie jest konieczny.
Wracam na kolację do ulubionej, hajnowskiej restauracji koło muzeum. Tradycyjnie, choć wegetarianin ma mały wybór, pierożki z miejscowym „napitkiem”. Wychodząc spotykam Pana Leoncjusza, tym razem na rowerze. To też miejscowa tradycja. Najstarszy uczestnik biegu i jego żona, najstarsza uczestniczka, też czynią ten bieg wyjątkowym.
A teraz - kierunek Białowieża. Trasą, którą już kilkukrotnie pokonywałem i którą następnego dnia przemierzę ponownie.
W Białowieży rozpoczyna się kolejny rytuał. Po kwaterunku biorę moją Melancholię pod rękę i ruszamy na spacer po parku. Drewnianym mostkiem nad jeziorem, koło drewnianego domku mającego przypominać czasy ostatnich carów. Pierwszy raz pokonywałem tą drogę sam ale sam nie byłem. Wokół wszystko to co można dostrzec kiedy tylko ma się u boku swoją Melancholię...
I nadchodzi dzień zawodów: samochodem do Hajnówki na uroczysty start honorowy, przywitanie z pluszowym żubrem, Mariusz Pozdrawiam, orkiestra dęta, trucht do autobusów, które wiozą z powrotem do Białowieży. A w nich kolorowe, biegowe towarzystwo - opowiada, śmieje się, snuje plany.
Start ostry, kiedyś wywoływany rogiem myśliwskim, teraz odliczany gromko przez uczestników.
Ruszam z pierwszej linii. Obok mnie 274 biegaczek i biegaczy. Po kilometrze jestem czwarty, potem wyprzedza mnie zawodnik w koszulce Lietuva, a następnie kilkaset metrów biegnę z Anią Gosk, najlepszą wśród kobiet.
Po 3 km wybiegamy z Białowieży i rozpoczyna się 17 km pod koronami drzew po falującym, ale ocienionym asfalcie. Kiedy dogoni mnie, a następnie przegoni grupka rywali pozostanie mi samotny bieg wśród zieleni, znaczony co kilometr tabliczką. Czasem przejedzie rowerzysta z bidonem dla zawodnika, czasem samochód, pilot na motocyklu. Oni oraz wolontariusze stanowią jedyny dysonans w samotnej „wędrówce” do Hajnówki. I choć staram się biec jak najszybciej (ok.4:00) wszechogarniająca przestrzeń sprawia, że daleko mi do „wyścigowego” nastroju. Cieszę się chwilą i biegnę dalej choć wiem, że podbieg przed samą tablicą „Hajnówka”, na 19 km, po raz piąty mnie strasznie „sponiewiera” i nie przywróci mi sił nawet ostatnie kilkaset metrów w dół do amfiteatru. Zrobi to dopiero rytualny „zestaw”: drewniany, imienny medal, masaż, pyszny obiad i prysznic regeneracyjny w miejscowym parku wodnym. I pełen satysfakcji, że jestem „tu i teraz”, wyjdę z losowania nagród (znowu z pustymi rękami) i pojadę, a potem pójdę, na tradycyjną biesiadę w Puszczy. Napiję się tam, natańczę, pojem chleba ze smalcem (co czynię tylko raz w roku ;-) a następnie wesołym autobusem wrócę do Białowieży by w niedzielę, po kolejnej wizycie na pływalni i w hajnowskim bistro zostawić swoją puszczańską melancholię na kolejny rok.
Zaczynam odliczać dni już w samochodzie, gdzieś za Bielskiem, stęskniony i szczęśliwy, tym bardziej, że poprawiłem swój najlepszy, hajnowski wynik na 1:25:41 i zająłem 13 miejsce !
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2018-05-24,09:09): fajnie mieć swoje stęsknione, melancholijne miejsca :)Wydobywasz z biegania to, co najpiękniejsze :)
|