2018-04-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Belgrade Sunset Boulevard (czytano: 1131 razy)
Nie wiem, naprawdę już sam nie wiem. Nie wiem czego nie wiem, to wiem, ale nie wiem co wiem, to jest natragiczniejszowate.
Nie wiem po prostu - czy to już irytacja, czy zażenowanie, bo ile można przynudzać, że znowu coś się posypało?
Początek roku mam fatalny, to tak dyplomatycznie oczywiście rzecz ujmując, chociaż podobno zawsze może być gorzej?
Kiedy już myślałem, że w spokoju jakoś będzie mi dane powoli się rozbrykiwać i łapać wiatr w żagle, rozsypałem się na dobre.
Miałem jechać do Belgradu na maraton. Fajna wycieczka w dużym gronie znajomych, planowana z pół roku wcześniej, ze zwiedzaniem w międzyczasie Budapesztu i Nowego Sadu po drodze. Punkt główny miał być w Belgradzie - maraton - a potem, wiadomka... wino, kobiety i śpiew ;)
Po półmaratonie w Przytoku, przebiegniętym mniej więcej w intensywności maratonu, z mocną końcówką, doznałem chyba zbyt dużej pewności siebie. Nie wiem, może jak teraz - po wszystkim - na to patrzę, to geneza leży dużo wcześniej - domek z kart rozwala się czy wcześniej, czy później, ale to zawsze, kiedy zabierze się jakąś kartę spod spodu.
Więc, po półmaratonie, w tygodniu delikatny Drugi Zakresik w intensywności maratonu, no i w sobotę miał być ostatni akcent - trochę tempa, mniej więcej w okolicy połówki, 5km.
Wstałem rano, przeszedłem się po bułki - nic dziwnego nie czułem - zjadłem śniadanko, jakieś wylegiwanko, toaleta, przebrałem się i wylazłem pobiegać.
W połowie poczułem w zasadzie to, co jakiś czas się czuję, czyli że coś gdzieś teges... jakby dotknięcie palcem, w zasadzie nic nadzwyczajnego... można by rzec - typowe podczas biegania, że odczuwa się różne różności. Czasem swędzenie pod nosem, czasem przebudzenie w bebechach, czasem lekkie coś przy nagłym skręcie kostki na korzeniu, gdzieś tam w mięśniu coś się robi i znika, tu to, tam tego... no kurcze, ciało pracuje, ale nigdy nie kończy się to jakąś katastrofą. Raz tylko coś podobnego skończyło się to zapaleniem achillesa, kiedy naciągnięty mięsień pod kolanem pospinał mi łydę, wtedy poleciałem na długie rozbieganie do lasu jak ślepy spragniony koń. Wtedy jednak było zupełnie inaczej, dość wyraźne i tak dalej...
Wybiegłem więc w sobotę nic nie czując, po drodze lekko coś odczuwając, nie miało to wpływu na bieganie... albo może nie chciałem tak tego odczuwać? sam już nie wiem. Ciężko mi zebrać myśli, kiedy o tym szczegółowo myślę, bo po prostu nie wiem nic już.
Po powrocie i zatrzymaniu się poczułem już mocno, mega mocno coś bolącego w łydzie, nad Achillesem. Nie wiem czy to Achilles w okolicy przyczepu, czy już mięsień, ale w środku... dziwna sprawa.
W tym momencie już widziałem, jak cały misterny plan się wali na mordę jeża.
Chciałem w tamtym momencie porozmawiać sobie z Morfeuszem z Matrixa i Neo, którzy twierdzili, że nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie, że każdy jest kowalem własnego losu, że w ogóle i tak dalej. Patrzyłem stojąc przed drzwiami do domu w pochmurne niebo rozmyślając, czemu znowu mnie coś dopada. Cóż.
Parę dni mijało, powoli się poprawiało, więc po cichu zacząłem liczyć, że może półmaraton chociaż się uda na lajcie przebiec... tak jakby dopełnienie fajnego, dalekiego wyjazdu. Przed wyjazdem, w środę wyskoczyłem na delikatne pokręcenie na MTB po szuterku, żeby zobaczyć jak łyda zareaguje na takie coś. Nie było dramatu, więc liczyłem, że do soboty się na tyle polepszy, że w sobotę uda się chociaż spokojnie połówkę śmignąć.
W czwartek rano wyjazd z Z.G., w Budapeszcie postój i nocleg, z małym zwiedzankiem. W Piątek rano do Belgradu. Pogoda zasadniczo idealna na zwiedzanie - 20kilka stopni, bezchmurne niebo...
W Biurze Zawodów udało się przepisać pakiet z maratonu na półmaraton, potem mały obiadek, wieczorem krótki i delikatny truchcik. Nie było super wrażeń, ale coś tam tuptać się dało.
W sobotę rano małe śniadanko - buła z dżemorem - potem leniuchowanie, przebranie i pieszo na start. Piętnaście minut i poleciałem na rozgrzewkę. Nie było jeszcze tak źle. Czułem oczywiście jakieś mini coś, ale... nie wiem, chyba bardzo chciałem wystartować i zjeść te biegowe ciacho, bez lukru oczywiście w postaci ścigania, ale chciałem tak turystycznie biegowo to zjeść.
Nie wiem czy to wina półrocznej zimy, której seryjnie miałem po dziurki w nosie i nie tylko, ale brak słońca, którego tu, tam, było od groma... kurcze, no miałem sernik na talerzu przed nosem, więc nie byłem w stanie się pohamować i powiedzieć "NIE".
Full ludzi, wszyscy nakręceni, klimat mega fajowy... tylko biegać.
Wybrałem się na start - ludzie poustawiani totalnie od czapy - w strefie przez bramą START stały osobniki poubierani lajfstajlowo, crossfitowo, ulicznie wręcz, oczywiście byli też i biegacze ze stażem. Przede mną stał jakiś młodzian ubrany w leginsy i dwa podkoszulki - grzało wtedy fest i było już z 20C. Widziałem też gościa w zimowej czapce, ale nie widziałem nikogo w sandałach ;)
Zdecydowana większość to jednak młodzi - w przeciwieństwie do "naszych" biegów, gdzie zdecydowana większość to "weterani" 35+.
Po starcie tłum poleciał, potem ze dwa kilosy zbiegu, wrzutka na most i płasko... patelnia się lała z niebios.
Do tego momentu biegło mi się w miarę normalnie. Chciałem momentami wręcz pofisiować biegnąć obok jakieś łasicy, jak to mi ładnie wahadło wychodzi, łydy się kręcą, i ja powabnie jak Osioł ze Szreka się poruszam, zarzucając przerzedzoną grzywą i jasnymi okularami :)
Potem sytuacja się unormowała... leciałem sobie spokojnie tak jakoś do 5km. Od tego momentu już zaczynał się zjazd.
Technika mocno mi się zmieniła. Czułem nieco czwartkowe zwiedzanie w Budapeszcie, chociaż bardziej to czułem brak biegania przez tydzień. Nie wiem jak niektórzy potrafią niebiegać tydzień i po tym sobie normalnie biegać.
Jakoś więc przemieszczałem się do przodu starając lądować na piętach, a nie przedzie, żeby odciążyć łydę. Biegło mi się ciężko, coraz ciężej.
Całe moje ciało dziwnie funkcjonowało. Z upływem kilometrów coraz dziwniej lądowałem, coraz toporniej przychodził mi każdy krok.
Od 7 czy 8km łyda zaczęła być odczuwalna i pogarszało się to mniej więcej co kilometr.
Za 10km była nawrotka w okolicy zbiegu na drugi most, za którą już wiedziałem, że dzisiaj nic z tego nie będzie. Czułem jak zwalniam. Na gremlina spoglądałem jak pies na kota, lub odwrotnie.
Po chwili był wbieg na most i dłuuuga prosta.
Przez chwilę biegłem obok jednej dziewczyny, lekko dyszała, kita jej fantastycznie się kręciła z lewo na prawa, a ja niestety coraz bardziej gasłem. Nadzieja, że chociaż dobiegnę aby dostać medal, ukończyć legła w gruzach. Czułem już ostre naparzanie w łydzie i to w całej. Cała boczna strona zaczęła być odczuwalna od kolana po Achillesa.
Przez odcinek jakoś 100-200 metrów miałem burzę myśli. Moje Szekspirowskie ciało, które niczym ogród było rozryte nie to, że przez stado dzików, kretów czy innych jeleni, ale było rozryte przez koparki, słonie i inne walce.
"Nasze ciała są ogrodami, w których ogrodnikiem jest nasza wola"... taaa... moja wola może i była ogrodnikiem, ale zdecydowanie ogród był w rozwałce.
Niestety, ale myślałem, że nigdy tego nie doświadczę, kiedy człowiek ostatecznie się poddaje, rzuca biały ręcznik, następuje zgaszenie światła i wszyscy się rozchodzą. Biegłem prawie w miejscu, chociaż pardon - to nie był już bieg, tylko kuśtykanie!
Stanąłem mówiąc do siebie w myślach "Kurwa, co ja robię? co ty robisz? czy tak to ma wyglądać? zatrzymaj się... to nie ma sensu".
No i stało się. Zatrzymałem się.
Ruszyć nogą nie mogłem, więc trochę pokuśtałem (?), pomasowałem łydę, pokuśtałem i wiedziałem, że nawet na pieszo do mety nie będę w stanie dojść. Wyłączyłem gremlina i pełzłem do końca mostu, bo byłem w takim punkcie, że i tak musiałem się przez niego przedostać, aby wydostać się z trasy i szukać drogi do hotelu.
Nie, nawet nie próbowałem zmierzać do mety, nie na tym polega bieganie, aby kuśtykać w tempie 15min/km pół chodem jak człowiek bez nogi w imprezie biegowej niszcząc i tak już zniszczone ciało w stopniu jeszcze większym.
Kiedy mijał mnie tabun biegaczy... czułem się okropnie. To było jak walcowanie przez tysiąc walców... kolejny i kolejny i kolejny i kolejny... chwila przerwy i kolejna grupka. Czasem ktoś się wydarł "kaman", czasem czy nie pomóc. Ech... powiedziałem sobie - nigdy więcej.
To było bez sensu.
4km do hotelu zajęło mi godzinę i naprawdę dawno takiej papki myślowej wymieszanej z irytacją na samego siebie nie miałem.
Czułem się jak zdeptany but boksera, który leży pod białym ręcznikiem gdzieś tam w rogu. Za moimi plecami w oddali widziałem most, tysiące biegaczy, a ja, no cóż, bezradność i smutek.
Pokuśtykałęm w okolice mety do znajomych, przy okazji pooglądać i podopingować innych lecząc smutki w zimnym Bira.
Widok jednak ludzi, którzy nie marudząc, drepcząc prawie w miejscu, jednak przemieszczających się był tylko nikłym pocieszeniem. Cholernie bardzo im zazdrościłem tej... chyba przede wszystkim Możliwości, dopiero w następnej kolejności wytrwałości i woli walki, aby pokonać maraton, czy półmaraton.
Ostatni podbieg przed metą był masakryczny. Ciężko się tam podchodzi, co dopiero wbiega, no ale... nikt nie narzeka :)
Imprezka fajna, podobała mi się. Całe miasto w zasadzie się wygasza i żyje tą imprezą aktywnie dopingując.
Serbia w zasadzie jest jak Polandia, z tym że 30 lat wcześniej, dużo przed Unią. Taki późny PRL co widać zarówno po domach, blokach czy okolicy wokół, ale też i po ludziach, chociaż i ci są bardziej wyluzowani i życiowi niż nasza nacja tetryków, marudów i kombinatorów. Tabuny żyją w mieście, ale nie w domach, lecz na zewnątrz. Wieczorami wszędzie tłoczno. Masa kawiarenek, barów i podobnych. W parkach tłumy, młodzież śpiewająca przy dźwiękach gitary - nie pamiętam, kiedy takie coś widziałem w Polsce, na przykład w Wawie, Kat, czy w Poz. nie mówiąc już o klimatach nadmorskich, gdzie królują kicz z tandetą w stylu Barei.
Wydaje mi się, że ludzie są życzliwi, mniej zabiegani niż my, po prostu żyjący i starający się żyć na miarę swoich czasów i możliwości.
Na ulicach niestety jest ostre wymieszanie ze wskazaniem na minioną epokę. Zastawy, Yugo i podobne akcenty w postaci starych Diesli jeżdżą tuż obok nielicznych nowości.
To jest niestety odczuwalne, kiedy się człowiek wysmarka po przejściu w pobliżu ulicy ;)
Myślę sobie, że chyba chciałbym tam kiedyś wrócić i jeszcze raz zmierzyć się z maratonem będąc w pełni sprawnym i gotowym. Pierwszy przybiegł w 2:45, a dziewiąty wynik był poniżej 3h, więc chyba głównie dlatego ;) ale nie tylko.
Sami Serbowie widzą w tym pozytywy. Do organizacji włączyło się nawet Ministerstwo Spraw Wewn. nie tylko z okazji ilości nacji, jakie tam zlądowały i w obawie o bezpieczeństwo, ale z uwagi przede wszystkim na biznes i chęć kontynuowania - co by nie mówić - tradycji - w tym roku to była już 31 edycja.
Organizatorzy widzą też pozytywny udział młodych, co jest zdecydowanie lepsze od wirtualnych chęci "kiedyś może pobiegnę" wymieszanych z oparami grilla.
Miasto bardzo fajne z wieloma ciekawymi miejscami. Proponuję zresztą poczytać, bo można się mile zaskoczyć niektórymi faktami jak na przykład tym, że jest to jedno ze starszych miast Europy mające historię od ponad 7 tysięcy lat.
A moje bieganie?
czuję się jak pamperek z porcelany...
wszystko się rozsypało chyba pod koniec stycznia, kiedy dopadła mnie ostra grypa. Potem próba wskoczenia niejako na stare tory i ostry hamulec w postaci problemów z plerami i korzonkami. Kolejna próba i nauka biegania.
To, co kiedyś wydawało mi się opanowanym i spokojnym przygotowaniem do maratonu okazało się w zasadzie kilerem, które znowu mnie zrzuciło z konia.
Zapewne jest to jeszcze szersze pole, wszak zapiernicz w pracy, życie osobiste i tak dalej ma wpływ na wszystko fizycznego. Problem z anemia również był, w miarę jakoś ugaszony.
Czasem sobie myślę, czy może to wszystko rzucić, zająć się, nie wiem, hodowlą jedwabników, bo nie pielęgnacją ogródka? wszak plery za bardzo dostają przy czymś takim w ogrodzie ;)
może wyjechać do takiej Serbii, gdzie skupisko ładnych dziewczyn jest z 10 razy większe, niż w Polsce?
ewidentnie się posypałem i na razie nie wiem co dalej robić, bo chęci powoli urastają do miana Himalajów, tylko możliwości od początku 2018 jakieś z kłodami coraz większymi.
Oczywiście nasłuchałem się już tryliona razy, że nie musiałem, że trzeba było odpocząć, wyluzować, poczekać, i tak dalej, i tak dalej...
Nie chcę czekać do starości, kiedy już odpocznę, wszystko będzie idealne, piękne i w ogóle - bo tak nigdy nie będzie.
Tyle się działo przez te dwieście metrów po dwunastym kilometrze, że powyższe to tylko część... :)
czas zająć się ogrodem, ale tym cielesnym
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2018-04-26,11:07): to rzeczywiście nie jest fajne. Współczuję. Doświadczenie z którego może wyjdziesz zwycięski. Tego Tobie życzę snipster (2018-04-26,11:27): pozytyw jest taki, że wróciłem opalony i wypoczęty od codzienności Ja0306 (2018-04-26,14:11): No szkoda, że na 10-11km skończyło się tylko zamianą ze startującego w widza, no jak jest ciągle źle to trzeba zadbać o Ćwiczenia Gimnastyczne chyba Codziennie i zacząć biegać od 5km aż będzie 5km w 18 Minut, start co 3-4 tygodnie wyścigowo i dalej po pokonaniu lub nabieganiu 18 minut na 5km dalej iść na nowo w 10km itd., Gimnastyka wielorodzajowa Codziennie od Jutra. zbig (2018-04-26,17:45): I co się w końcu stało w tej łydce? Prześwietliłeś ją USG? Byłeś u lekarza, fizjo? Tyle czytania i nie ma odpowiedzi? Gdzie happy end? Nadzieja dla czytelnika? Gdzie stwierdzenie, że jutro będzie lepiej? zbig (2018-04-26,17:51): Ja tak miałem w zeszłym roku. Dwa zejścia z trasy. Raz w karetce. To bardzo bolesne psychicznie. Powiedziałem sobie wtedy, że już nie biegam maratonów. No, ale niekonsekwencja to moja specjalność. W tym roku znowu pobiegłem. Jakimś cudem dobiegłem. Trzymaj się chłopie i walcz, według powiedzenia Św. Augustyna.... Jutro będzie lepiej. A co do planowania startów, to w tym roku również musiałem z wielu zrezygnować i odpuścić. Po zaleczeniu mojej kontuzji, zaraz wyszła kontuzja Ewki. No i tak się oboje z tym bujamy. Trzeba być dobrej myśli. Zdrowiej. W zdrowym ciele zdrowy duch i vice versa :) snipster (2018-04-26,18:12): Tomku, racja... teraz regeneracja i powolne odbudowywanie sprawności, wzmacnianie i tak dalej. Maratonu na pewno w najbliższym czasie nie planuję ;) snipster (2018-04-26,18:20): Zbig, nie byłem u fizjo i na USG, dopiero wróciłem... kiedyś coś podobnego przechodziłem, z tym że wtedy było dużo gorzej - naderwanie, krwiak i tak dalej. Tu jest nadwyrężenie, stan zapalny jakiś, bo łyda była gorąca i jest ogólnie spuchnięta. Jak łyda zmniejszy się do normalnych rozmiarów i ból zniknie, zacznę aplikować delikatne ćwiczenia wzmacniające, jednak jak sam znasz to się ciągnie na przestrzeni czasu, więc kilka tygodni zejdzie z czymś takim. W międzyczasie może delikatny rower bez spiny na lajcie, aby się dotlenić i nie zwariować w domu, bo już w międzyczasie wszystkie okna gruntowo umyłem, wyczyściłem podłogi, skosiłem trawę w ogrodzie i jeszcze parę innych spraw :) Happy End na razie jest za horyzontem, ale mam nadzieję, że długa noc nie wyjdzie z tego i za parę tygodni wyjdzie słońce, które umożliwi jakiś trucht. Jarek42 (2018-04-26,20:23): A nie mówiłem, że trzeba być szczęśliwy, że można biegać? Marco7776 (2018-04-28,10:06): Piotrze, Życzę żeby słońce wyszło jak najszybciej i świeciło jak najdłużej i jeszcze wiele satysfakcji w tym sezonie Cię czeka :-) Zawsze pozostaną wrażenia z wyjątkowego Belgradu (i Budapesztu). snipster (2018-04-28,10:13): Dzięki, oby jak najszybciej :) michu77 (2018-05-04,08:37): ech... Belgradu zazdroszczę, kontuzji już mniej... Troche mnie przestraszyłeś, bo przed głównym startem tej części sezonu czyli GWiNTem, coś mnie pobolewa w łydzie nad achillesem. Wczoraj musiałem ją masować podczas treningu :/ snipster (2018-05-04,20:51): Michu, Belgradu bardzo żałuję, bo bardzo chciałem tam pobiegać... a z łydą to okłady z lodu i delikatny masaż żiżi (2018-05-19,16:34): Już chciałam napisać, że Ty to nie umiesz się poddawać i posłuchać wreszcie swojego organizmu, ale jednak ...myślę,że mądrze postąpiłeś. Teraz kuruj się porządnie i przede wszystkim odpędź od siebie złe mysli, druga połowa roku będzie dla nas łaskawsza:) snipster (2018-05-21,09:19): będzie wporzo
|