Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [17]  PRZYJAC. [1517]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Jarek42
Pamiętnik internetowy
Biegnę więc jestem, jestem więc biegnę

Jarek Kosoń
Urodzony: 1962----
Miejsce zamieszkania: Kołczewo
130 / 295


2018-03-20

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
I Maraton po Plaży. Bieg życia, czyli moje K2. Część 2 (czytano: 1904 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: https://www.facebook.com/maratonpoplazy/

 

START
Biegnę w dosyć luźnym tempie. Nie można blisko wody, bo tam śnieg. Podłoże nierówne, miejscami zalodzone. Doganiam Dorotę, Zdziśka i Jurka. Chwila rozmowy i trzeba biec do przodu. Po kilku kilometrach doganiam Arka i Przemka. Biegniemy tak razem przez dłuższą chwilę, ale po jakimś czasie postanawiają zawrócić. Zostałem więc sam. Z wiatrem jest ciepło, więc rozpinam się gdzie mogę i zdejmuję co mogę (zdjąłem z szyi opaskę na twarz i drugą parę rękawic i zatknąłem przy pasie, rozpiąłem bluzę, wyciągnąłem na wierzch koszulę termiczną).

Dobiegam do miejsca gdzie plaża jest najwęższa i pełno kamieni. Trzeba bardzo uważać, bo kamienie są dodatkowo zalodzone. Tak sobie pomyślałem - krajobraz księżycowy. Jak tu pięknie. Miejscami trzeba przejść w marsz. Postanawiam biec bliżej brzegu po śniegu, bo wydawał się równy. Niestety to był zdradliwy śnieg, gdzie pod spodem była woda. Wpadłem jedną nogą dosyć głęboko. But od razu zamókł, zrobiło się mokro, a przy okazji zamoczyła się jeszcze jedna rękawiczka. Cóż - do tej pory biegłem suchą stopą, teraz tylko półsuchą. Zdjąłem but, wytrząsłem mokry śnieg i pobiegłem dalej. Na szczęście wypadek ten nie spowodował żadnych konsekwencji. Skarpetki po jakimś czasie przeschły (przynajmniej mi się tak wydawało), nie zrobiły się też otarcia. Minęło 1,5 godziny biegu więc trzeba było zjeść pierwszego banana. Przedtem upiłem trochę wody, potem też.

Zbliżałem się do Międzyzdrojów. Na plaży wszystko widać w przybliżeniu. Wydawało się, że molo jest tuż tuż, a jest ono daleko. Sporo ludzi na plaży. Jakieś morsy robiły sobie gimnastykę przed czy po, a tłumek ludzi ich oglądał. Nie obyło się też bez spotkania z pieskiem, który do mnie podleciał. Przeczulony na ich widok (kiedyś mały piesek mnie ugryzł) wystawiłem nogę w obronie i powiedziałem właścicielowi, żeby go pilnował. Dobrze, że biegłem dalej, bo ten facet niezbyt przyjemnie się odezwał. Ludzie nie wiedzą, że psy są po to, żeby gryźć. Nawet takie pokojowe pieski czasem sobie pofolgują. Dobiegłem wreszcie do mola (czas 1:55:44), dotknąłem podpory i pobiegłem z powrotem. Przy dobiegu myślałem, że czas będzie o wiele lepszy, ale jak już pisałem na plaży jest złudzenie, że coś jest o wiele bliżej niż w rzeczywistości. Jak na warunki terenowe, mimo wiatru w plecy i tak nie było źle. Pomyślałem sobie - planowany czas poniżej 4 godzin jest nierealny, bo teraz pod wiatr.

Wiatr jakoś nie był bardzo silny, a może czekałem na silniejszy i tak mi się wydawało? Zapiąłem wszystko co przedtem rozpiąłem, założyłem co zdjąłem i tak sobie biegnę. Opaska na twarz już była niezbędna, dwie pary rękawic też. Dobiegam do kamienistego zwężenia. Tutaj ostrożnie idę, bo biec się nie da. Wiatr się zmaga, a może ja jestem coraz bardziej zmęczony. Zaczyna mi być zimno w głowę, więc z kieszonki plecaka wyciągam drugą czapkę i staram się ją nałożyć na głowę. Jakoś w podwójnych rękawicach idzie mi to nieporadnie. Dodatkowo potknąłem się i glebnąłem. Na szczęście bez konsekwencji. Wstałem i biegnę dalej zakładając tę upartą czapkę. No i niestety glebnąłem drugi raz. Szczęśliwie też bez konsekwencji. Po tym drugim wypadku wreszcie zmądrzałem. Nie biegłem od razu, tylko stanąłem, założyłem czapką i już było OK. Jak to człowiek uczy się na błędach. Przy drugiej wywrotce wypadł mi drugi banan. Było 2,5 godziny biegu, a miałem go zjeść na 3 godzinie. Nie chciało mi się go wkładać, więc zjadłem teraz. Po krótkim czasie popiłem jeszcze wodą.

Biegnę, biegnę, wiatr coraz mocniejszy i coraz zimniejszy. Palce zaczynają przemarzać. Niestety jakoś nie dorobiłem się ciepłych rękawiczek. Na treningach było podobnie. Zaciągam rękawy, ściskam dłonie w pięść, wyciągam palce z palców rękawiczek. Wolę kombinować niż by mi odmarzły palce. Biegnę dalej. Czasem popijam wodę, ale to ciężka sprawa, ze względu na wiatr. Nie czuję jakiegoś mocnego zmęczenia. Długie treningi spowodowały, że wytrzymałość mam dobrą. Ogólnie nie przemarzłem, oprócz palców, więc jest prawie komfortowo. Jeszcze raz się potknąłem i przewróciłem, ale to było ostatni trzeci raz. Dobiegam do mojej rodzinnej plaży w Świętouściu i czuję, że wyczerpuje się paliwo. Mam jeszcze 4 słodkie wafelki po dwie w każdej przedniej kieszonce plecaka. Nie mam jednak jakoś sił, żeby się do nich dostać. Ręce pochowane, trzeba by było je wyciągnąć. Po dłuższym czasie jednak przeważyła chęć dostarczenia organizmowi cukru. Stanąłem, odwróciłem się tyłem do wiatru, wyciągnąłem dwa wafelki i zacząłem je jeść. Najpierw na stojąco, później na biegająco. Biegnąc pod wiatr byłoby trudno je wyciągnąć. Tak sobie konsumowałem dosyć długo, bo nie było łatwo. Wreszcie skonsumowałem, wypiłem z bukłaczka trochę wody. Jakoś teraz lepiej się biegło, chociaż wydawało mi się, że wiatr się wzmaga. I nie tylko mi się wydawało, bo widać było tumany piasku, który ten wiatr wzniecał. Dobiegłem do Międzywodzia. Tutaj druga para wafelków zjedzona w stylu podobnym do pierwszej. Pierwsze zejście na plaże, drugie, trzecie, czwarte, piąte. Kiedy to się wreszcie skończy? Wreszcie ostatnie zejście, gdzie wiedziałem, że do mety jest 2,5 km. Ale jak przy ataku na K2 najgorsze jest ostatnie podejście. Okazało się potem, że to nieprawda. Jeszcze popiłem trochę wody i widziałem zbliżający się falochron. Wreszcie ostatnie kilkaset metrów i nie przyspieszając dotarłem do mety.
META

Usiadłem na kamieniu, zamknąłem oczy. Słoneczko miło przygrzewało. Zrobiłem to!!!! Człowiek może wszystko!!! Jak to było w książce Jacka Londona "Bellew Zawierucha"? Jedzenie niedźwiedziego mięsa - czułem w końcówce maratonu, że go jadłem.

Okazało się, że to nie koniec biegu. Otwieram oczy i nie mogę otworzyć. Jak biegłem nie czułem. Skończyłem biec i oczy powiedziały dość. Dostały taką porcję wiatru, że po wszystkim odmówiły posłuszeństwa. Na plaży konieczne są okulary, o czym nie wiedziałem, bo nigdy okularów podczas biegania nie używałem. Tak sobie stoję oszołomiony i nie wiem w którą stronę iść. Wreszcie po dłuższym czasie jakoś otworzyłem trochę jedno oko, zobaczyłem gdzie jest zejście na plażę. Na ślepo idę w tamtym kierunku co chwila starając się zobaczyć czy dobrze. Docieram do drogi. Oczy trochę puściły, więc idę już normalnie. Zaczyna być mi zimno, więc zmuszam się do truchtu.

Wreszcie ciepły samochód. Siadam, odpoczywam. Wyciągam termos i wypijam litr herbaty. Boska!!! Nic nie zjadłem, bo jakoś nie miałem ochoty. Nadal oczy to wielka niewiadoma. Czy dojadę do domu? Jak nie będę w stanie, będę musiał dzwonić do żony, żeby mnie ratowała. Przemywam oczy wodą - raz, drugi, trzeci. Nie jest dobrze, ale nie jest też źle. Trudno - spróbuję jechać. Jak nie będę mógł to stanę. Jadę tak z przymrużonymi oczami, jednak widzę dobrze. Pech chciał, że akurat jazda wypadła pod słońce. Podwójna trudność. Jak pech to pech. Jednak bezpiecznie dotarłem do domu. Okazało się, że trudniejsze niż maraton było to co po maratonie. Prawie tak jak przy zdobywaniu szczytów.

W domu ciepła zupa, kąpiel i okłady z rumianku na oczy. Za bardzo nie pomagały, ale i nie zaszkodziły. Pod wieczór coś napisałem na facebooku, skompletowałem wyniki, wysłałem dyplomy do wydrukowania. Mogłem poczekać do jutra, bo oczy nie dopuszczały, ale co tam. Raz się żyje.

Na szczęście na drugi dzień jest już lepiej. Zdrowia też nie straciłem, tylko nogi bolą, szczególnie uda. Porządkowałem plecak i okazało się, że zostało niecałe pół litra wody w bukłaczku. Wypiłem więc nieco ponad pół litra. W drugiej części trasy pod wiatr ciężko się piło, więc zostało. Gdyby organizm wołał o wodę, to bez względu na warunki by się piło.

Wyniki biegu:
1. Jarosław Kosoń, 42,200 km - 4:31:41
2. Arkadiusz Borysiuk, 24,050 km - 2:08:42
2. Przemysław Troszczyński, 24,050 km - 2:08:42
4. Dorota Kowalska, 16,610 km - 1:41:51
4. Zbigniew Kowalski, 16,610 km - 1:41:51
6. Jerzy Loba, 16,250 km - 1:58:03

To nie jest mój najgorszy czas w maratonie. W 2003 roku w Lęborku maraton mnie pokonał i dużo szedłem, uzyskując nieco gorszy czas - 4:32:36. Teraz nie szedłem, a była taka pokusa. Wielka szkoda, że nikt więcej się nie skusił na maraton, albo na krótsza trasę. Może jeszcze ktoś by przyjechał, ale w tym samym czasie odbywał się bieg w Pyrzycach, po za tym całkiem nowy bieg i wielka niewiadoma, no i ekstremalne warunki.

Czas na podsumowanie. Powiem to co w tytule. Był to mój bieg życia. Czułem się jakbym zdobywał K2. Rozumiem teraz bardziej ludzi, którzy robią ekstremalne rzeczy. Jak jest bardzo trudno, to człowiek przeżywa takie rzeczy, których nie przeżyje w normalnym życiu. Trudno to opisać. Starałem się, ale to tylko słowa. Trzeba to przeżyć samemu.

Następny - II Maraton po Plaży planuję pod koniec maja. Oczywiście jak nic nie stanie na przeszkodzie, a przeszkody są, jak to w życiu bywa. Już nie będzie ekstremalnie, ale będzie fajnie. Zapraszam.

...Trzy dni po biegu postanowiłem przejść się z Międzyzdrojów do Kołczewa, częściowo plażą, robiąc przy tym zdjęcia. No i przeszedłem się, zrobiłem zdjęcia i wrzuciłem na stronę biegu. Niestety czapy lodowe znikły z kamieni, ale i tak jest co oglądać. 15 km pokonałem dosyć szybkim marszem w ciągu dokładnie 3 godzin. Może jeszcze zrobię trochę fotek od strony Dziwnowa. W sobotę jadę tam na bieg, więc będzie okazja.

... przy pomocy opcji "zmierz odległość" na mapie Google zmierzyłem trasę. Wyszło 21,33 km (42,66 km), czyli trochę więcej niż powinno być i od tego co deklarowałem. Ale czy tyle rzeczywiście jest? Nie miałem GPS-a, to nie zmierzyłem podczas biegu, a i GPS też przekłamuje. Skracanie dystansu i tak według mnie nie byłoby dobre, bo i tak dokładnie nigdy nie będzie.

... jakbym miał docenić bieg, to za ten maraton oddałbym wszystkie biegi z tamtego roku. Nieprzypadkowo dmuchałem i chuchałem na siebie, jadłem czosnek profilaktycznie, żeby tylko pobiec - teraz albo nigdy. Z drugiej strony jednak, waliłem kilometraż jak nigdy. Kto wie - może nie będzie następnej okazji, chociaż drugi raz planuję wstępnie 27 maja 2018 roku. Może wtedy nie zostanę sam z maratonem.

... no i stało się. W czwartek byłem zdrowy, w piątek już chory (12.00 - 36,6, 17.00 - 38,4 stopni). Jak to szybko leci.


Na zdjęciu - podobne dyplomy otrzymali wszyscy uczestnicy biegu. Swój dyplom już wydrukowałem. Planuję umieszczenie go w antyramie i powieszenie koło dyplomu uczestnictwa w Maratonie Poznańskim z 2006, gdzie uzyskałem swoją życiówkę - 2:57:16

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2018-03-22,10:39): podziwiam Jarku, że tyle Ci się chce i robisz fajne rzeczy przede wszystkim dla siebie.
Jarek42 (2018-03-22,12:11): Dla siebie a przy okazji dla innych. Miałem przebiec tę trasę kiedyś sam, ale stwierdziłem, że umożliwię to też innym. Już planuję drugi termin (wstępnie 27 maja) i może wtedy pobiegnie nas więcej. Przetarłem szlak i pokazałem, że można.







 Ostatnio zalogowani
mariuszkurlej1968@gmail.c
23:22
fit_ania
23:21
Świstak
22:54
Robak
22:37
szalas
22:34
staszek63
22:06
uro69
22:01
edgar24
22:00
elglummo
21:57
marekcross
21:36
Beata72
21:26
jacek50
21:01
JW3463
20:50
Jerzy Janow
20:32
Arti
20:23
StaryCop
20:23
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |