2018-03-19
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| I Maraton po Plaży. Bieg życia, czyli moje K2. Część 1 (czytano: 1441 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.facebook.com/maratonpoplazy/
Żałujcie, że nie wzięliście udziału. Warunki były superciężkie, ale dzięki temu był to bieg życia, takie symboliczne zdobywanie K2. To se nie wrati, jak mawiał pewien Czech. Trudno będzie trafić jeszcze raz na takie warunki, chociaż mogło być jeszcze gorzej. Silny sztorm zalewa niektóre części trasy i wtedy byłoby możliwe nawet wycofanie się z biegu. Przewidywałem taką okoliczność, bo w poprzednich dniach wiatr mocno wiał i zastanawiałem się czy bym zawrócił czy nie. Tak jak himalaiści musiałbym podjąć decyzję - czy dalej zdobywać K2 czy nie. To taki mały wstęp na początek. Ale zacznę od początku.
Trening zrealizowałem prawie w 100%, co można zobaczyć w innym wpisie. Przygotowałem się fizycznie i ubraniowo. Biegając w mrozy przetestowałem różne zestawy ubrań i okazało się, że na sam maraton trafiłem w dziesiątkę.
Przedstartowe dwa tygodnie, to makaron z gulaszem na obiad. Gulasz sam robiłem. Palce lizać. Pierwszy tydzień to długie wybiegania, drugi to odpoczynek przed maratonem. Dzień przed maratonem jeszcze raz makaron na kolację. Miałem w przedstartową sobotę pojechać samochodem do Świnoujścia i zaprosić moją parkrunową rodzinkę na bieg. Oczywiście pobiegłbym nie na maksa, ale w dobrym tempie. Niestety pogoda była taka, że nie zaryzykowałem.
Nastał dzień startu. Zbudziłem się o 6.00. Waga około 74 kg. Kilka razy mierzyłem i ciągle były inne wyniki, ale gdzieś 74 kg było. Temperatura -6 stopni, o 8:45 -2 stopnie. Śniadanie - to co zwykle - cztery kromki chleba z margaryną (ponoć szkodliwa, ale nie lubię rozsmarowywać stwardniałego masła) i miodem i dużo herbaty. Nalałem koło litra wody do bukłaczka z plecaczka biegowego, zrobiłem herbatę mocno posłodzoną do termosu, który dostałem na którymś z biegów (pierwszy raz robiłem herbatę do termosu). Spakowałem plecaczek - z przodu dwa banany i 4 wafelki, bukłaczek, trochę papieru toaletowego (a może coś się przydarzy?) i to na razie wszystko. Jeszcze do torby foliowej ubranie na przebranie, do drugiej jedzenie - 4 bułeczki i wafelki i to by było na tyle. Przed 9-tą ubrałem się w strój startowy, tylko nie założyłem skarpetek z zestawu.
Po 9-tej wyjazd. Jakoś późno się zrobiło, więc pognałem swojego matiza szybciej. Na parking dojechałem gdzieś o 9.20. Wszystko się tutaj zmieniło od tamtego roku. Droga z wyboistej zrobiła się równiutka, parking z leśnego stał się normalnym parkingiem.
Nikogo jeszcze nie było, co nie zapowiadało dużej frekwencji. Czekam, czekam i nikogo nie ma. Czyżbym musiał biec sam? Takie są uroki przedsięwzięć towarzysko - biegowych. Jednak jest. Pierwszy przyjechał Arek. Niestety maratonu nie będzie biegł, chociaż to dla niego bułka z masłem. Po krótkiej chwili przyjechała Dorota ze Zdziśkiem. Jeszcze maratonu nie biegli i teraz też nie będą. Jeszcze Jurek z Dziwnowa - też na krótszy dystans. Na koniec promyk nadziei - Przemek, ale też biegnie krócej. Trudno - przynajmniej na początku nie będę sam. Koledzy powątpiewali, czy uda się pokonać maraton. Buńczucznie odpowiedziałem - chociaż miałby pełzać, to pokonam (patrz opowiadanie Jacka Londona "Miłość życia").
Przeszliśmy na start. Zostałem nieco z tyłu, a inni zamiast wystartować od falochronu zaczęli bieg od razu po wejściu na plażę. Biegli krótsze dystanse, więc to nie miało znaczenia. Trudno - sam doszedłem do falochronu i sam wystartowałem, dokładnie o godzinie 10:06. Start sprzed kamieni, które zostały usypane przy falochronie. Wiatr w plecy dosyć mocny. Będzie się działo z powrotem. Niestety nie zrobiłem standardowej rozgrzewki. Jakoś nie znalazłem na to czasu.
... c. d. n.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |