Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
315 / 338


2018-02-20

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
lutowa impresja (czytano: 582 razy)

 

Powroty po grypie nie są jednak takie łatwe, jak mi się wydawało.
Tydzień minął w zasadzie bez jakiś fajerwerków - nie było żadnych akcentów - bo być ich nie mogło, jednaj trochę się nabiegałem - 99.4km w tygodniu.

Zapaść z nogami, które nie to, że są zamulone, bo ciężko to porównać do zamulenia, zapaść... jest nędzna.
Nie wiem z czego to wynika, ale nogi nie są jakby moje. Niemoc jest taka, jakbym zaczynał dopiero bieganie, a zarazem czuł się jak po kilku maratonach z rzędu.
Z drugiej strony próba czegokolwiek intensywniejszego powoduje blokadę oddechu. Płuca i środek są totalnie podrażnione i zablokowane. Czuję się, jakbym pracował na 30% możliwości... coś jakby brać tylko kawałek oddechu, mimo iż się bierze go całą pierś.
Inna sprawa to fakt, że im zimniej, to gorzej z oddechem bez skrępowania, żeby nie cherlać.

W związku z powyższymi... stwierdziłem, że nie ma co prowokować powikłań z płucami w postaci ostrej intensywności i zostaje wyłącznie spokojne bieganie. Dokładając do tego niemoc mięśniową... był to kolejny powód, aby nie szarpać się teraz na cokolwiek intensywniejszego.
Trudno.
Do wyboru miałem leżenie - które na dłuższą metę powodują wyłącznie ból pleców i tyłka... ;) albo spokojne bieganie.
Jak to mawiał Renton w Trainspotting - wybrałem nie wybranie życia, lecz wybrałem coś zupełnie innego. Powód? po co powód, skoro można... spokojnie biegać ;)

W poniedziałek sauna, po weekendzie bardzo najs się leżało i skwierczało :)
Wtorek 11km z hakiem (śr. tętno 128)
Środa 16km z hakiem (HR 131)
Czwartek 18km z hakiem (HR 130)
Piątek niecałe 11km (HR 123)
wszystko po pracy, po ulicy w okolicach 5:00-5:10 min/km chociaż wcale na tempo nie zwracałem uwagi.

Sobota - miał być spokojny cross na Wzgórzach Piastowskich.
Odkopałem stare UltraBoosty ST, które już mają startą podeszwę (guma zeszlifowana), ale cholewka i amortyzacja nadal dobra mimo 750km. Myślałem, że ścieżki będą zmrożone, więc... czemu nie.

Nie szło nic. Pierwsze km były niemym okrzykiem, a właściwie wrzaskiem rozpaczy pod wodą. Delektowałem się jedynie przyrodą i czystym, leśnym powietrzem... jednak z upływem kilometrów, jakby trochę swobody i rozruszanie.
Podbiegi starałem się trochę aktywnie, bez parcia na prędkość, ale z naciskiem na grację w stylu łani :)))
Niestety czułem trochę podkręcone kolano, które powykręcałem na niewygodnym siedzisku w pracy, przy prostowaniu nóg. Problem jest taki, że przy maksymalnym wyproście muszę uważać na nacisk. Dziwna sprawa. Czuję kłucie z przodu, pod kolanem. Podczas biegania tego prawie nie czuję, ale wiadomo... uważać trzeba i od razu głowa i ciało inaczej pracują.

Całość taka spontaniczna trochę wyszła. Tu spokojnie, tam trochę intensywniej. Nazywam to takim spokojnym fartlekiem. W drodze powrotnej z górki trochę spokojnie pokręciłem nogami, czyli kolana do przodu, noga do tyłu lekki zawijas, takie tam... taki swobodny galopik rytmowy - coś jak zepchnięcie Fiata 125 z górki... samo szło i się nie rozsypywało ;)
Całość 15km z hakiem na średnim HR 140, ale końcówka była już intensywna.


Popołudniu trochę popuściłem rygoru na słodycze - zakupiłem małą porcję cienkiego sernika - 5 zeta z groszami, więc było go tyle, co kot napłakał. Wciągnąłem 3/4 na deser po wizycie u Chinola na rybce w sosie słodko-kwaśnym z ryżem :)


Niedziela... w zasadzie wyczekiwana.
Tydzień wcześniej biegło mi się mega cholernie ciężko, oraz po powrocie cherlałem jak papierośnik. Miałem więc porównać, jak sprawy idą i w którą stronę.
Z jednej strony byłem wyspany, podładowany (sernik :)), ale mocy jak nie było, tak nie było.
Znowu włożyłem giry w ciężkie UltraBoosty i pognałem do przodu.
Na wstępie nie cherlałem jak ostatnio - gdzie po 400m dopadał mnie kaszel i ledwo udało mi się go "ugasić". Oczywiście wskazania tempa z góry olałem i gnałem do przodu na samopoczucie. Chciałem jednak pobiec nie tak na totalnym szuraniu, ale tak hmmm spokojnie, bez szarpania.

Początek spokojny, nogi ciężkie, oddech japoński - jakotaki. Od razu przestawiłem w głowie wajchę na tryb - spokój. Próbowałem skupić się na równym oddechu, a ten no nijak nie może być u mnie równy, jak szuram. Jak biegnę mega spokojnie, to wariuję z oddechem. Raz na trzy, raz na cztery...
Tętno poniżej 130 u mnie powoduje właśnie takie wariacje z oddechem. Mam wrażenie wtedy, jakbym intensywniej szedł, a nie biegł. Tętno z rana jak idę do pracy mam w okolicach setki.

Podkręciłem więc do jakiegoś tam spokojnego, płytkiego, ale rytmicznego oddechu na dwa i brnąłem do lasu. Po dolocie do szutrowej drogi wyłączyłem się mentalnie.
W zasadzie to cały tydzień był odlotem, który przy niskiej intensywności dość łatwo załapać.
Wizualizacje podczas leżenia z nogami do góry na łóżku, kiedy to wyobraża się różne rzeczy, nagle stają się rzeczywistością i podczas biegu wizualizuje się niejako sytuację odwrotną.

Odpłynąłem więc na tej szutrowej, szarej drodze... Mijałem drzewa, pośród których porozwieszano karmniki dla ptasiorów. Co jakiś czas inna partia drzew. Raz gęste i kilkuletnie, innym razem totalnie świeżo nasadzone, jakby trochę wybielone badylaki sprawiające wrażenie lekko przymarzniętych smarkaczy, lecz dumnie już zagnieżdżonych pośród starszyzny.
Uwielbiam dwa kawałki na tej trasie, kiedy droga wije się lekkimi zakrętami, niczym fikuśna, wystająca koronka zza sukni stojącej przede mną kobiecie w kolejce w supermarkecie. Lekki zawijas w dół, rzadszy, ale starszy las, promyki słońca przedzierające się leniwie gdzieniegdzie. Czasem odgłos paszczowy jakiegoś przestraszonego ptasiora, czasem cisza tak głucha i tak strasznie inna, że przenosi podświadomość w jakieś elementy nicości daleko nie odwiedzanej.

Przypomniał mi się jakiś tam obóz, jeden z pierwszych, na które jeździłem jako adept kunsztu strzelectwa sportowego. Miejsce... oczywiście Mazury.
Pamiętam, jak wieczorem siedzieliśmy na pomoście i gadaliśmy pośród wesołej gromadki innych młodych, gniewnych. Gdzieś w niedalekiej oddali był rzecz jasna bar - taki typowy "przypomostowy" większy blaszak, do wydawania kluczy od czołgu, kajaków i napojów gazowanych.
Wystawiony jamnik (urządzenie grające muzykę stereo) na parapecie, z którego leciały akompaniamenty różnej treści.

Pamiętam moment, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, panowała taka chwilowa "specyficzna" cisza. Ktoś skończył jakiś wątek, ktoś inny się zachłysnął colą, gdzieś w oddali było widać skaczącą rybkę nieznanego gatunku. Z jamnika poleciał De Mono - "Kochać inaczej"...
Ooo... tego dźwięku specyficznego, tych gitar, tego słodkiego rzępolenia, które rozpoczyna ten prosty utworek, tego wymieszania tonów... które roznosiło się po płaskim, spokojnym jeziorze, obijało o dziurawe stare deski na pomoście, które brnęło gdzieś tam i powracało.
Nie zapomnę tego chyba do końca swojego żywota. To jedna z takich chwil, które nagle stopują czas i linearna jego postać przybiera formę płaskiej kreski na kartce, która nie istnieje przecież.
To takie zatrzymanie kadru.

Miło wspominam ten moment... i nie wiem czemu, akurat w tym momencie mi się to przypomniało. Brnę jakby leniwie tą ścieżką, która wije się równie niewinnie i czuję, jak z każdym krokiem lekko szybował. Mimowolnie lekko przyspieszam i delektuję się tą chwilą.

Po chwili pejzaż się zmienia, lekki podmuch i od razu jest inaczej. Znowu jestem na ziemi. Już wiem, ile dzisiaj pobiegnę. Wybieram niejako z rozwagą opcję 27km, bez targania się dalej. Nogi jakby trochę lepiej zaczęły działać, a i oddech, jakby taki trochę lepsiejsiowaty, niż na początku.
Po nawrotce było jeszcze lepiej, lekko z wiatrem, ale trochę hopek po drodze. Kilka kilometrów biegło się już prawie, prawie tak fajnie, jak kiedyś, ale to gdzieś połowa mojego luzu sprzed grypy. Końcówka była już ciężka w sensie biegowym. Tętno na wodzy, więc nie szalałem za bardzo. Nogi jednak niezbyt świeże.

Dobiegłem do domu, zatrzymałem gremlina i delikatnie się porozciągałem.
Podsumowanie wyszło nadto dobrze, w porównaniu do tego człapania z tygodnia - 139HR, 4:41.

Nie było jednak cherlania poza jednym, czy dwoma khę-khę, tu więc jest lekka poprawa. Kolano jednak trochę podmęczone i przy rozciąganiu stwierdziłem, że muszę wylajtować z rozciąganiem czwórek.
Po prysznicu nasmarowałem Reparilem.


Tydzień więc bez jakiegoś porywu na akcenty, ale trochę biegania jednak było. Pojawiły się jednak przebłyski, co mam nadzieję jest dobrym znakiem, a nie tylko spadającą gwiazdką.


W poniedziałek w końcu zmusiłem się i polazłem oddać krew do zbadania, zobaczymy co będzie z moim żelazem, ferrytyną i hemoglobiną, oraz paroma innymi.
W tygodniu spróbuję coś dorzucić mocniejszego, ale chyba pod dachem, bo idą mrozy, poza tym spory syf w powietrzu na mieście.
Na razie zostaje mi dalsze pokorne budowanie podstaw. Grypa to jednak spore cholerstwo :/


Aloha
pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2018-02-20,14:57): z Twoim samozaparciem tylko może być lepiej, no chyba że ta Twoja czerwona żyła złota w niebieskim opakowaniu będzie szwankować. Ale i to można poprawić :)
snipster (2018-02-20,15:23): jestem spragniony lotnego stanu swobodnego biegania przy lekkim podmuchu powietrza w zębach i uszach ;) jest to taki mini paradoks, że im szybciej, tym łatwiej, ale szybciej jest trudniej. Myślami chyba jestem już przy wiośnie i nie mogę doczekać się, aż zaczną górować temperatury dodatnie, bo ptasiory już zaczynają fajnie ćwiergolić :) w takich okolicznościach bardzo fajnie się biega, kiedy biega się luźno... stąd ta pogoń za luzem :)
żiżi (2018-02-21,21:39): Ściemniasz jak zwykle - zaraz wleci życiówka :), a tak serio też ostatnio odchorowywałam choróbsko- masakra jakaś a tu sezon trzeba już zacząć.Aloha:)
snipster (2018-02-22,08:53): hehe Żiżi :) przyjmuję to jako słowa prorocze odnośnie tej Życiówki :))) a na serio to mizeria jest i czeka mnie ostre tyranie... :/
Jarek42 (2018-02-22,09:54): Taka na mój gust to trochę przesadzasz z tymi kilometrami. Tym bardziej po grypie.
snipster (2018-02-22,10:02): Jarku, możliwe, że wyszło trochę więcej, niż być powinno... ale to było naprawdę spokojne bieganie, razem z długim wypoczynkiem w nocy







 Ostatnio zalogowani
jaro109
06:25
biegacz54
06:20
schlanda
05:26
Piotr Fitek
02:04
BuDeX
00:12
kos 88
23:49
mariuszkurlej1968@gmail.c
23:22
fit_ania
23:21
Świstak
22:54
Robak
22:37
szalas
22:34
staszek63
22:06
uro69
22:01
edgar24
22:00
elglummo
21:57
marekcross
21:36
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |