2017-12-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| jeden stopień (czytano: 1076 razy)
Wystarczyły trzy dni i od razu sobie przypomniałem na czym polega zima, oraz obrazowo dlaczego napełniona do połowy szklanka wcale nie jest ani pusta, ani pełna, lecz jakaś taka ciężka w perspektywie targania tej szklanki przez dłuższy czas.
Od paru tygodni przyzwyczajałem się do ciemności towarzyszącej w tygodniu.
Nie cierpię biegać w półmroku, szczególnie gdzie chodnik jest mocno pogięty, trzeba uważać po czym się biega i tak dalej.
Anyway... jakoś przestawiłem się już na ciemnościowatość. Jest fajnie, wszak można biegać :)
Nie ma lukru na tym pączku, ale jest znośnie i momentami nawet słodko - można odpłynąć w zakamarki nicości myśli i skąpać się w otchłani dotyku wrażeń mimo takiej parszywej rzeczywistości i aury.
Jesienno-zimowe klimaty powoli stały się codziennością...
Wybiegam z domu przemykając po ciemnych ulicach, co jakiś czas w oślepiających pobłyskach nadjeżdżających aut, bądź lekkich promykach lamp.
Nie zwracam już aż takiej uwagi na kominy, które czasem przypominają uchodzącą duszę tego miasta.
Stare klekoty, które suną po ulicach jak koń po polu, jakby za karę. Nic to, lecę dalej.
Kiedy mijam te całe cholerstwo, palaczy i krzykaczy, kiedy jest pusty odcinek nieco z boku miasta... odpływam myślami i jestem jakby z powrotem w letnich klimatach.
Kropla poty gdzieś tam walczy pod chustą, niczym jak w lecie, chcąc się wydostać na zewnątrz i przebrnąć po rozgrzanym i rozpędzonym ciele kosztując doznania i uczucia pędu powietrza.
Luźna łydka kręcąca się powabnie, mijającą swoją siostrę w lustrzanym odbiciu naprzemiennie, dąży i napiera do przodu. Kręci się niczym młynek w specyficznym rytmie.
Obok prawie nic nie istnieje. Uwielbiam ten flow biegowy.
Kiedy już wpadłem na poziom niedostrzegania brudów tego okresu - wtem przyszła. Przyszła ta cholerna zmiana. Ta chwila, która powoduje zmianę nie tyle zauważalną, ale i odczuwalną.
Wystarczył jeden stopień mniej i mój uspokojony niczym tafla jeziora świat runął. Rozpadł się wspaniały sen i nadeszła nowa rzeczywistość.
W piątek wybiegając z domu, prawie rutynowo od razu skręciłem na ściechę rowerową. Prawie rutynowo wziąłem głębszy oddech na rozgrzewkę i przedmuchanie płuc chcąc niejako odruchowo wyrównać obroty powietrzne, jak kierowca TIRa przed redukcją biegów. Prawie odruchowo poprawiłem galoty jak zawsze, wsadzając wystającą bluzę spod innej bluzy. Sznurek też odruchowo chowam, aby nie wyjść na takiego, co biega ze sznurkiem majtającym się tu i tam... chociaż czasem nawet i to olewam.
Kiedy już byłem nastawiony i oswojony z zimniejszym powietrzem... wtem noga jakby mi uciekła do tyłu. Po chwili kolejny i kolejny raz.
Nie, jakby mi ktoś w twarz dał i wyrwał z pięknego snu po falach burzanu, gdzie już wypływałem łodzią z piękną blondynką, tudzież brunetką, a nawet rudą niewiastą... w kilku chwilach moje oczy zamieniły się w panikujące oczy Kota, któremu urywa się grunt i ląduje do zimnej wody z krawędzi wanny.
Pierwszy przymrozek po opadach deszczu... taka drobnostka, a jak wszystko zmienia.
Już nie było odpłynięcia, już nie było luzu. Wszystko runęło - poczułem kominy, od razu zaatakował mnie jakiś pieseł jakiegoś ciemnego typa, któremu paląca się faja jarzyła się i zwisała bokiem podczas wymawianych "pan się nie boi, pana nie pogryzie". Po chwili jeden klekot zadymił kawałek drogi, inny próbował przejechać na przejściu dla pieszych... Zła karma ogarnęła ten półświatek.
Te dwadzieścia jeden kilometrów jak się później okazało było nie z gatunku swobodnego dyszenia przy wrażeniach maratońskich w środku, lecz jakimś pocieraniem styropianu nad głową podczas próby drzemki nad ranem, kiedy to liczy się "jeszcze pięć minut".
Co chwila poślizg, ciągła uwaga po czym się biegnie i po czym pobiec. To nie był lot ptaka, który po prostu frunie, lecz sterowanie w roli pilota jakiejś machiny latającej, który wiecznie coś musi przekładać, zmieniać, operować i zważać na wszystko.
Byłem zdezorientowany.
W sobotę rano z mini śnieżka, tak pięknie wyglądającego zza okna zrobiła się niezła śnieżyca, ale dopiero po paru metrach od wybiegnięcia z domu.
Nie widziałem nic.
Oczy były bombardowane przez coraz większe płatki śniegu. Zanim dobiegłem do parku, gdzie się ostro nadyszałem na witającym podbiegu, byłem już cały biały. To był bieg raczej z pogranicza Stevie Wondera, niż normalnego, luźnego hasania. Mknąłem przez las z nadzieją, że może pośród tych drzew będzie lepiej, jednak nie, nie było. Na dodatek wrażeń w postaci niespodziewanych kałuż, jakiś kolein zrobionych przez leśników, czy śliskich przykrytych liści i korzeni nawet nie wspomnę. Musiałem balansować i momentami kręcić ogonem niczym wiewiórka.
Zła karma od piątku ciągnęła się nadal i nie pomogło łechtanie podniebienia babką cytrynową po powrocie ;) czułem się jak dzieciak, którego zabrano do Wesołego Miasteczka, który miał dostać watę cukrową... a tu go poczęstowaną jakąś marchewką! Skandal :)
Ja chcę watę! ja chcę wiosnę, a nawet niech będzie już ta zła jesień, tylko bez lodu, kałuż, wichur i śnieżyc :)
Nie cierpię takiego okresu, gdzie frajda z czystego biegania zamienia się w walkę o każdy krok.
Niedzielne Długie Wybieganie, po lasach oczywiście, również było inne. Miejscami trochę śniegu, miejscami grząsko, trochę błotka, kałuż, lodzika miejscami azaliż i owszem, i tak jakoś... dziwnie. Tak przejściowo.
Na szczęście nie padało, było prawie puste niebo i można było chociaż tym się jarać widząc niebiosa w kolorze błękitu, oraz miejscami doznać oślepiającego słońca. Jeny, jakie to jest zajebiaszcze. Poczułem się prawie jak w oku cyklonu :)
Lubię zimę, kiedy jest stabilnie. Jak już śnieg, to niech napada, albo niech znika w całości i spada w góry, alpy i inne bieguny. Fajnie się biega po lesie w słoneczku, kiedy jest biało dookoła, ale to raczej rzadkość, niestety.
Nie lubię jednak tej dysproporcji. Wystarczy wiaterek i z zera robi się -10. Śnieg prosto w oczy również jakoś taki mało finezyjny na moje rozleniwione przyzwyczajenia. Poślizg może i jest fajny, ale nie pod butami.
Nie cierpię też tej masy ciuchów, których co chwila jest coraz więcej i więcej. Już nie ma szybkiego wskoczenia po biegu do wanny w krótkich spodenkach i koszulce, tylko ceremoniał rozbioru dziesięciu rzeczy przed, oraz prania tego po... zostawić już nie idzie - kominami wali fest.
Trzy dni mocno mnie zniechęciły do jakiś ambitniejszych celów startowych w tym okresie.
Od razu przypomniałem sobie przejścia z poprzednich lat - bieganie przez rozlewisko, w błocie, śnieg w oczy, mroźnym wietrze, po lodzie i tak dalej. Więcej w tym walki z przyrodą, niż czystą frajdą biegową.
W pewnej fajnej komedii było - musisz sobie zadać ważne, ale to zaj**ście ważne pytanie - co chcesz w życiu robić? i to po prostu robić.
Proste, tak proste, że aż w oczy razi i tak naprawdę sam nie wiem, nad czym ja jeszcze rozmyślam, nad czym kombinuję.
Bardziej obecnie rajcuje mnie przemykanie po normalnych drogach i ambicjonalna walka z czasem, niż heroiczne przedzieranie się przez meandry przyrody w terenie, w zimowej aurze.
Dodając do tego porę roku nie wiem czy chcę aż tak bardzo szarpać się na długi dystans. Trzy dni mocno mnie zniechęciły i ciągle mam jakieś przekonanie z tyłu głowy, że zawody w lutym w końcu będą na miarę lutego - albo lodowicho, albo śnieżyca, albo wszystko razem z wiatrami pokroju wMordęWind.
Przypominam sobie jak to jest wyjść na godzinkę na trening w takiej aurze, oraz jak to porównać do 5 czy 10 godzin. Dodając do tego moje zezowate szczęście, szczególnie w tym roku, gdzie bym chyba się nie zapisał, spotka mnie raczej na bank coś intratnego z pogranicza wyszukalności mentalno-cielesnej.
Żeby nie było, to nie jest aż tak tragicznie - wszak nie ma złych warunków, można biegać, ale...
Siedząc na plaży oglądając zachód słońca, można rzucić sobie pod nosem "cholera, klawo jest" kiedy się widzi ostatnie momenty, kiedy słońce przeistacza się w nicość za horyzontem, a po chwili nastaje ciemność.
W każdej sytuacji jest coś pozytywnego, nawet w takiej nocy - można sobie pooglądać gwiazdy, ale wystarczy sporo chmur i z frajdy nici.
Podobnie jest w bieganiu, chyba.
Wystarczył jeden stopień mniej... :)
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu mariusz67 (2017-12-12,16:13): Brawo Piotr super wpis czyta się na jednym wdechu-pozdrowionka :) snipster (2017-12-12,22:12): hmmm no Dzięki ;) takie tam bajdurzenie przy porannej herbacie... żiżi (2017-12-14,10:20): Nie no serio??? Snipi i want real winter !!!.Nie pamiętasz tych mrozów - 20 stopni? Bosze Ty jesteś, aż tak młody???Oczywiście żartuję , weź się w garść i przygarnij te warunki zaraz będzie wiosna:) snipster (2017-12-14,10:42): szczerze, to nie tęsknie za zimą i mrozami... Lubię przebiec się w niedzielę przy lekkim mrozie, w ubitym śnieżku, przy słońcu i tak dalej. Takie warunki jednak są rzadko - umówmy się - raz/dwa na tydzień. Takich weekendów można na palcach jednej ręki policzyć ostatnimi czasy. Poza takimi fajnymi widokami są niestety ciemności, ślizgawica, wichury, błoto i tak dalej ;) nie, nie tęsknie za czymś takim :P
|