Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [0]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
trewor
Pamiętnik internetowy


Robert
Urodzony: ----
Miejsce zamieszkania:
6 / 10


2016-11-19

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
(czytano: 514 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: https://treworblog.wordpress.com/2016/11/19/maratonczyk-bill-rogers/

 

Jeśli nie dajesz z siebie wszystkiego, to znaczy, że marnujesz swój talent - Steve Prefontaine.

Długi bieg zmienia kota w tygrysa - Bill Squires.

Powyższe dwa cytaty przenoszą nas do świata Billa Rogersa i jego bostońskiej "przygody", która jest niczym, jak...

Książkowe cytaty z nieksiążkowego życia...

Cieszę się, że mam starszego brata. Z wielu powodów. A jeden z nich jest taki, że…

Chyba jedyną rzeczą trudniejszą od wygrania maratonu w Bostonie jest opisanie całej przygody - tego, co widzi się na tym czy na tamtym kilometrze trasy. To jakby poprosić dżokeja z derbów w Kentucky, żeby opisał wszystko, co podczas gonitwy widział za ogrodzeniem. "Z Bogiem można obcować tylko tu i teraz" – usłyszał kiedyś od pewnego pastora legendarny dżokej, Pat Day. "Nie pięć minut wcześniej ani za pięć minut. Tylko w tej konkurencji chwili". Ja dodałbym od siebie: swój życiowy bieg także rozgrywa się w tej jednej, bieżącej chwili. Sztuka polega na tym by rozciągnąć tę chwilę na dwie godziny, na ponad czterdzieści dwa kilometry. Niewielu to potrafi.

Nagle bieganie straciło dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Zrealizowałem swój cel – pokonałem barierę dziewięciu minut w biegu na dwie mile. Co jeszcze mogłem osiągnąć? Nie miałem jakichś szczególnych predyspozycji; byłem po prostu przyzwoitym biegaczem na najniższym, trzecim szczeblu międzyuczelnianych zawodów akademickich. A zresztą jakie perspektywy w świecie biegów na bieżni i przełajowych miał wtedy absolwent college’u? Żadnych. A maratonów nikt nie traktował serio. W Wesleyan, na uczelni z siedmioma tysiącami studentów, był tylko jeden taki: Amby Burfoot. Ale i on świetnie wiedział, podobne jak ja, że długodystansowych bieganiem nie da się zarobić na życie.

Po swoim szokującym osiągnięciu Jerome nie miał z kim celebrować zwycięstwa. Nie było kolegów z drużyny, która rzuciłaby mu się w ramiona. Enigmatyczny biegacz po prostu wysłał telegram do rodziców w Toronto, aby poinformować ich o zwycięstwie. Jestem pewien, ze następnego dnia był już z powrotem u siebie. I znów ćwiczył ile sił. Samotnie.

Na uczelni w Wesleya nie było wielkiego transparentu witającego Amby’ego jak bohatera; nikt nie zorganizował hucznej imprezy na jego cześć. Nawet nie pamiętam, czy pokazał mi medal. To zresztą nie było w jego stylu.

A potem ogłoszono mój zwycięski czas: 8:58. Dziewięć minut pękło! Tak to już jest w naszym sporcie. Trenujesz i trenujesz, czasami masz wrażenie, że w ogóle nie robisz postępów, aż nagle okazuje się, że owszem, robisz. Dajesz sobie trochę odpoczynku, a potem ni z tego, ni z owego wskakujesz o klasę wyżej. Organizm zawsze reaguje na trening, ale czasami chwilę to trwa. Aż nagle robi ci niespodziankę. Właśnie to przydarzyło mi się tamtego dnia. Byłem bardzo podekscytowany.

Z maratonem bywa tak, że wystarczy by wyprzedził cię, tylko jeden człowiek – i przegrałeś. Zapytaj setki tych, którzy wbiegli na metę później. Każdy z nich, na jakimś etapie ponad czterdziestodwukilometrowego wyścigu myślał to samo: "Wygram maraton w Bostonie". Ta myśl mogła trwać krótką, upajającą chwilę, ale to wystarczy na pożywkę dla nadziei. A nadzieja jest dla maratończyka bardzo niebezpieczna, bo wystarczy jeden rywal , jeden błąd, jeden kilometr, żeby cię skreślić. Zniszczyć twoja psychikę, unicestwić ducha walki, stłamsić wolę zwycięstwa. Ale nie to jest najgorsze. Nie zapominaj, że nadal jesteś na trasie i masz przed sobą przytłaczające zadanie dotarcia do mety, od której może cię dzielić wiele kilometrów. To nie boks, że jeden dobry sierpowy wybawi cię z opresji. W maratonie masz wyjątkową okazję patrzeć, jak twoje marzenie umiera stopniowo, metr po morderczym metrze, z absolutną świadomością tego, że nie możesz zrobić nic, aby temu zapobiec. Już dajesz z siebie wszystko. Nie będziesz miał okazji odpocząć. Nie dogonisz rywala, który zostawił cię za sobą na dobre. Reszta drogi to ból i złamane serce. Aż do końca. A tak naprawdę jeszcze dłużej, bo przez całe lata będziesz sobie powtarzał: "Mogłem wygrać maraton w Bostonie. Zostać triumfatorem najwspanialszego biegu w historii. Co zrobiłem nie tak?".

Jestem w za dobrej formie. W zbyt bojowym nastroju. Za bardzo nakręcony. Nieważne, jak bezlitosna będzie walka – nie mam zamiaru się poddawać. Trenowałem właśnie dla tej chwili.

Ktoś mógłby powiedzieć, że moje treningi w YMCA stanowiły ucieczkę od zimowej nudy. Ale jednak było to coś więcej. Po prostu musiałem się ruszać. Byłem stworzony do działania. Nawet w okresie najgorszej sportowej kondycji bieganie przyciągało mnie z czarodziejską siłą. Ta siła osłabła w obliczu przytłaczających, życiowych obowiązków, ale nigdy zupełnie nie zgasła.

Doświadczenie maratończycy potrafili wykorzystać zalety takiej aury jak wtedy – rześkiej, z wiatrem wiejącym w plecy. Nie miało to znaczenia tylko dla tych mniej doświadczonych. I dla tych, którzy nie startowali, by walczyć. Ci biegli wprawdzie tą samą trasą, ale nie uczestniczyli tym samym wyścigu. Rozwiązywali w myślach zagadki, wspominali babcię, po drodze rozmawiali ze sobą albo przyglądali się mijanym kibicom. Byli w sielankowym, radosnym świecie, w którym dzieci podają biegaczom kawałki pomarańczy, a zewsząd patrzą na człowieka przyjazne, uśmiechnięte twarze; płynęli w morzu innych, podobnych im ludzi, połączonych wspólną pasją biegania.

Po pierwszych szesnastu kilometrach poczułem przypływ pewności siebie. Biegłem szybko, a organizm sygnalizował, że wszystkie systemy funkcjonują bez zarzutu. Jeśli już pierwsze szesnaście kilometrów maratonu kosztuje cię wiele wysiłku, nie rokuje to najlepiej na pozostałe dwadzieścia sześć. W połowie drogi maratończyk nie odzyska cudem wigoru i nie poczuje się zrelaksowany i świeży. Co innego miotacz w baseballu, któremu nie idzie w pierwszych zmianach meczu, ale z czasem jego rzuty stają się pewniejsze i lepsze. Maraton to nie baseball. To walka z nieustannie malejącym zasobem sił fizycznych i psychicznych. Na tym polega wyzwanie. Większość ludzi chce po porostu pokonać ten dystans. Odpowiedzieć sobie na pytanie czy potrafi przebiec ponad czterdzieści dwa kilometry. Niektórzy wyznaczają sobie cele – na przykład planują ukończyć bieg w cztery albo pięć godzin. Zejście w okolice 2:10-2:15 jest trudne, ale właśnie do tego dążyli ludzie tacy jak Drayton, Fleming czy ja. Nie po to, żeby zrobić kolejną życiówkę, ale dlatego że właśnie tak szybko musieliśmy pobiec, by mieć szansę na zwycięstwo.
Moje myśli, na ogół rozhasane i nieuczesane, były z laserową precyzją skupione na tym, co działo się tu i teraz. Podczas całego biegu ani przez chwilę nie zatopiłem się w wewnętrznych rozmyślaniach, nie podziwiałem krajobrazów i nie przyglądałem się ludziom zgromadzonym wzdłuż trasy. Całą uwagę poświęcałem drodze przede mną. Zdolność do długotrwałego, niewymuszonego spokoju i skupienia odróżniała mnie nie tylko do niedzielnych biegaczy, lecz także od najgroźniejszych rywali. Nie mam pojęcia, skąd wziął się ów talent.
Po drodze jest tyle czasu i okazji na myślenie o różnych sprawach: "Rany Julek, zapomniałem wyłączyć czajnik” albo „Mam nadzieję, że w tym miesiącu wystarczy mi pieniędzy na czynsz" – a jednak moje myśli nie zbłądziły ani na chwilę. Zamiast tego, z każdym stąpnięciem butów od Prefontaine’a wsłuchiwałem się w swoje ciało. Przeciętny maratończyk często traci koncentrację, zwłaszcza gdy długie kilometry zaczynają dawać się mu we znaki. A wtedy człowiek i ucieka myślami wszędzie, byle tylko nie myśleć o doznawanym bólu.
W książce O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu znakomity japoński pisarz Haruki Murakami, który jest zapalonym biegaczem amatorem, przedstawia swoje metody na ukończenie ultramaratonu. Pisze o wejściu w "metafizyczny" stan na granicy świadomości istnienia. Wprowadza się w trans podobny do medytacji zen, z założeniem, że lepiej jest być ponad fizyczne i psychiczne katusze, niż się im poddawać. Ale najgorsza rzecz, jaką możesz zrobić jako profesjonalny biegacz, to negowanie, ignorowanie albo tłumienie nieustannych sygnałów, które podczas biegu wysyła organizm. Nawet jeśli nie jest to coś, o czym chciałbyś wiedzieć.
Murakami biegając, rozmyśla o rzekach i chmurach. Ja zaś skupiam się na technice i sylwetce. Kontroluję tempo. Oceniam zmęczenie. Wsłuchuję się w subtelności własnego oddechu. Nieustannie monitoruję organizm w poszukiwaniu zmęczenia albo kontuzji.

Jason i ja otaczaliśmy się różnymi ludźmi. Mnie nie pasował jego pomysł na życie, a on nie był wystarczająco dobrym biegaczem, żeby zrobić sto pięćdziesiąt kilometrów tygodniowo. Kiedy ja wracałem z długiego biegu, zlany potem, Jason z kilkoma ludźmi z sąsiedztwa siedział na werandzie z półlitrówką jaśka wędrowniczka z czarną naklejką. To było zupełnie normalne. Właśnie tak zachowywali się wtedy młodzi ludzie – umawiali się w parkach albo na dachach, pili, palili zioło, słuchali Led Zeppelin i Rolling Stonesów.

Przed wbiegnięciem do parku musiałem pokonać śmiertelnie groźną, czteropasmową pułapkę zwaną Jamaicaway. Zmotoryzowani, jadący na kofeinowych dopalaczach z pobliskiego baru Dunkin Donuts, z zawrotną prędkością próbowali pokrzyżować moje plany przemknięcia na drugą stronę jezdni bez szwanku. Jeśli wcześniej miałem jeszcze jakieś wątpliwości, czy samochód może być narzędziem do rozładowywania irracjonalnej furii, to tam rozwiały się w mgnieniu oka.

Musisz wiedzieć jedno: źródłem przyjemności dla biegacza jest postęp. Bo o ile w życiu postępy trudno mierzyć, a czasami jest to po prostu niemożliwe, mnie wystarczyło otworzyć dzienniczek treningowy prowadzony w zeszycie za kilka centów i go przekartkować. Przed oczami miałem historię swojego fizycznego rozwoju: tu zacząłem, a tu jestem. To jakby ująć wodze życia we własne ręce. Wczoraj przebiegłem osiem kilometrów, dzisiaj dziesięć, a za tydzień przebiegnę piętnaście. Im więcej inwestowałem, tym stawałem się lepszy. Czułem się dobrze. Czułem się sprawny. Miałem wrażenie, że dopiero teraz naprawdę wykorzystuję potencjał swojego organizmu. Żadna chemia świata nie zapewni ci takiego odlotu.

Każdy człowiek potrzebuje innego lekarstwa na znękaną duszę. Większość ludzi przez całe życie poszukuje skutecznego środka; czasami w najdziwniejszych miejscach. Bywa, że szukają go w innym człowieku. A przecież tak naprawdę wystarczy się ruszać. Ruch jest cudownym lekarstwem. Bieganie, chodzenie, skakanie, podrygiwanie, wymachiwanie, tańczenie, wirowanie, pływanie, wspinanie, pedałowanie… - wszystko to ma niewytłumaczalnie potężny wpływ na nasze samopoczucie. Moc tego remedium odkryłem już w dzieciństwie. Na moje wariactwa i skłonności do nieprzemyślanych zachowań bieganie było idealnym panaceum. Stanowiło ucieczkę przed chaosem nieposkładanych emocji - niecierpliwością, bólem, samotnością, frustracją. Jeśli kiedykolwiek się gubiłem, wystarczyło, że pobiegłem odpowiednio długo i odpowiednio daleko, by się odnaleźć.

Gdy tylko dystans między nami wzrósł do kilku metrów, Amby już wiedział, że sprawa jest załatwiona. Ja tego nie zauważyłem. Myślałem, że wytrzymam. Ale niezależnie od tego, jak szybko starałem się biec, jego przewaga rosła i rosła. W byciu wyprzedzanym przez lepszego biegacza jest coś, co można zrozumieć tylko wtedy, gdy się tego doświadczy – poczucie nieuchronnej porażki, przytłaczającej bezsilności. To dziwny stan na pograniczu snu i jawy, w którym masz świadomość, że nie potrafisz pobiec ani odrobiny szybciej; że zrobisz co w twojej mocy, ale i tak to nie wystarczy. Po prostu skończyła się amunicja. A najgorsza byłą świadomość, że Amby wiedział o tym, zanim ja zdałem sobie z tego sprawę. Czuł, że jestem ugotowany. Byłem jego dobrym przyjacielem, ale on zrobił dokładnie to, co powinien: zostawił mnie z tyłu. Pobiegł po zwycięstwo.
Na szczęście, gdy Amby zniknął mi z oczu, dogonił mnie inny biegacz. Zaczęliśmy się więc ścigać. Co było robić? Nie zamierzałem schodzić z trasy, choć przez kilka ostatnich kilometrów nogi odmawiały posłuszeństwa. Zacisnąłem zęby i walczyłem do końca. Obecność kolejnego rywala pomogła mi dotrwać do mety. Dwoistość tego sportu przejawia się między innymi w tym, że czasami biegacz obok jest twoim przeciwnikiem, a czasami podporą.
Na końcu okazało się, że nieznany mi zawodnik pokonał mnie o kilka sekund. Po przebiegnięciu linii mety uścisnęliśmy sobie dłonie. Kod honorowy między biegaczami jest bardzo silny; właśnie on sprawia, że jest to prawdziwe dżentelmeński sport.

W 1909 roku dziennikarz z "Boston Globe" napisał: "Długie, ostre podbiegi pod koniec trasy stały się przekleństwem dla wielu ambitnych zawodników". To prawda. Za pokonanie wzgórz w okolicach Newton organizm płaci wysoką cenę. Jak mówi stare maratońskie porzekadło: "Trzydzieści kilometrów może przebiec każdy. Ale czy dasz radę pokonać czterdzieści dwa?". Za sprawą bostońskich wzgórz ta maksyma sprawdza się tutaj wyjątkowo.

Nadal brakowało mi jednak blisko dwóch kilometrów do ustalonego planu: trzydziestu dwóch kilometrów dziennie. Około północy wykaraskałem się z łóżka i zostawiwszy Ellen, wzułem buty i wyszedłem pobiegać po okolicy oświetlonej tylko światłem latarni. Zrobiłem brakujące półtora kilometra, zdjąłem buty, z powrotem wślizgnąłem się do łóżka i zasnąłem. Plan wykonany. Mogłem spać spokojnie.
Czy było zimno, czy padał śnieg, dzień w dzień uparcie realizowałem ten sam program – jeden krótszy bieg i jeden dłuższy. Na przykład później w tym samym tygodniu codziennie przebiegałem najpierw sześć i pół kilometra – w zwykłych ciuchach – a wieczorem pokonywałem ostatnie dwadzieścia jeden kilometrów trasy maratonu bostońskiego. Pod koniec tygodnia miałem na liczniku ponad dwieście cztery kilometry. Na koniec lutego sumaryczny dystans treningów wyszedł sześćset trzydzieści pięć kilometrów. Nie ma to jak wojskowy rygor, który człowiek zafunduje sobie sam.

Skręciłem w Commonwealth Avenue z przeświadczeniem, że idzie jak z płatka. Wszyscy maratończycy czują – świadomie czy nie – że jeśli po pokonaniu trzydziestu kilometrów wciąż biegnie się dobrze, to znaczy, że wyścig będzie naprawdę udany. A jeśli musiałeś walczyć o dotarcie do tego punktu, to ostatnie dziesięć kilometrów ostro da Ci popalić.

O ironio, dopiero, gdy jesteś najbardziej podatny, gdy w organizmie zaczyna brakować paliwa, gdzieś na trzydziestym drugim kilometrze biegu u podnóża Heartbreak Hills, ból atakuje z całą bezwzględnością. (Dobrze to ujął olimpijski maratończyk John Farrington: "Maraton jest jak nieświadome skaleczenie. Ból pojawia się po trochu, tak że nawet nie wiesz, iż robisz sobie krzywdę. A gdy wreszcie sobie go uzmysławiasz, staje się nie do zniesienia"). Niespodziewanie, zaledwie pięć kilometrów przed metą twoje ciało skręca się w supeł od kurczów., nogi nie chcą cię słuchać, a ty mamroczesz pod nosem: "Czy dam radę dotrwać do końca?".

Nadszedł marzec1974. W ciągu roku, jaki minął od kryzysu w bostońskim upale, wziąłem udział w ponad piętnastu biegach w różnych zakątkach Nowej Anglii – i większość z nich wygrałem. Zdradzę ci coś: wygrywanie w zawodach było super. Zdobywałem fajne nagrody. Zyskiwałem pewność siebie. Poznawałem nowych przyjaciół. Ale co ważniejsze, każdą z tych imprez postrzegałem jako mały krok na drodze do większego celu. Każdy bieg przybliżał mnie do piętnastego kwietnia, do kolejnego maratonu w Bostonie.
Treningi mogą ci dać pewne ogólne pojęcie o tym, czy jesteś gotowy do rywalizacji w boju ciężkiego kalibru, takim jak bostoński maraton, ale dopiero podczas startów sprawdzających odkrywasz, na co tak naprawdę cię stać. Czy masz wystarczająco dobrą kondycję? Czy jesteś dość wytrzymały? Czy twoja psychika sprosta wyzwaniu? Czy dasz radę przezwyciężyć drobną kontuzję, której nabawisz się na dwudziestym kilometrze? Czy podejmiesz rękawice, jeśli jakiś czempion z zagranicy zacznie podkręcać prędkość dziesięć kilometrów przed metą? Wytrzymasz presję, jeśli będzie biegł w tempie trzech minut na kilometr? Bo jeżeli nie podołasz temu wszystkiemu, nie masz szans na zwycięstwo. "Skup się na wielkim wyścigu" – powtarzałem sobie. "Na tym, który naprawdę się liczy".
W maratonie pewność siebie jest najważniejsza. Nie możesz się bać…

Po jakichś trzydziestu kilometrach moje nogi zrobiły się miękkie jak rozgotowane spaghetti. Słońce paliło żywym ogniem, a w głowie kołowało się z odwodnienia. Dziesięć kilometrów przed metą kurcze stały się tak silne, że zrobienie kolejnego kroku stanowiło nadludzki wysiłek. Miałem wrażenie, że jeszcze chwila i kopnę w kalendarz. Ocknąłem się na noszach, pod kroplówką.
Kiedy zacząłem odzyskiwać siły, zabrano mnie w okolice mety, gdzie dowiedziałem, że Ron Hill – ten sam, którego tak bezdyskusyjnie pokonałem w Bostonie – wygrał i osiągnął czas dwie godziny i piętnaście minut. Tego dnia Ron udowodnił, że zbyt pochopnie wysyłałem go na biegową emeryturę.
Trzydziestosześcioletni Brytyjczyk w szortach z Union Jackiem pokonał dwóch zwycięzców bostońskiego maratonu – i to znacznie młodszych od siebie. Jak mu się udało uniknąć odwodnienia i kurczów? Nie wiem. Najwyraźniej pobiegł mądrzej. Przypomniał mi się komentarz Rona Hilla po moim zwycięstwie w Bostonie: "Może jeszcze kiedyś pobiegniesz równie szybko. A może nie". Nagle uświadomiłem sobie, że mówił to ze swojego doświadczenia. On już wtedy wiedział to, czego nauczyła mnie dopiero lekcja w Holandii: nieważne, kim jesteś albo jak dobry się sobie wydajesz – maraton nauczy cię pokory.
Jeśli raz dasz znakomity występ – tak jak ja w maratonie bostońskim – a następnego biegu nawet nie ukończysz, masz prawo czuć się oszołomiony. I to bardzo. W Bostonie pobiegłem wspaniale, na rekord. Ale wtedy sprzyjała mi pogoda, a ja byłem w szczytowej formie. Oczekiwałem jednak, że będę jeszcze lepszy. Okazało się, że nie. Zrobiłem krok w tył. Przyszło gorzkie rozczarowanie.

Wielu biegaczy próbuje szczęścia w zawodzie nauczyciela. To jedna z nielicznych profesji, pozwalających na wygospodarowanie czasu na przygotowania do maratonu. Przynajmniej teoretycznie. Po studiach Andy starał się pogodzić pełnoetatową pracę nauczyciela z karierą maratończyka na międzynarodowym poziomie. "Okazało się, że o ile we wrześniu przebiegam szesnaści e kilometrów w czasie czterdziestu dziewięć minut, to w czerwcu, po zakończeniu roku szkolnego, ten sam dystans pokonuję w pięćdziesiąt sześć minut" – wspomina Amby.
Dostałem zaproszenie do wzięcia udziału w maratonie w Fukuoce w Japonii, który dla zapalonych biegaczy, takich jak ja, był czymś w rodzaju Super Bowl dla fanów futbolu amerykańskiego. Nazywałem te zawody japońskim Bostonem. Oczywiście oznaczało to, że będę musiał wziąć w szkole trzy dni urlopu. Na wieść o tym dyrektorka dała wyraz swemu niezadowoleniu. Owszem , mogłem próbować jej tłumaczyć, że Fukuoka jest jak Super Bowl, ale pewnie odparłaby: "A co to jest Super Bowl?".

Postanowiłem poprosić na radzie pedagogicznej o pozwolenie na bieganie podczas przerw na lunch. Zadecydowałem, że jeśli spotkam się z odmową – rzucę robotę. Czułbym się fatalnie, gdybym został zmuszony do odejścia z pracy, która mi się podobała, ale byłem tak spragniony przejścia na wyższy poziom umiejętności, tak zmotywowany do doskonalenia mojego talentu, że w życiu osobistym poświęciłbym wszystko i zapłacił każdą cenę, by osiągnąć swój cel.
Na moje szczęście szkoła miała nowego zwierzchnika, Fredericka Foresteire’a, który obecnie jest kuratorem wszystkich szkół publicznych w Everett. Dał mi szansę. Powiedział: "W porządku, możesz wychodzić podczas przerw na lunch, ale nie spóźniaj się z powrotem". I tak równo z dzwonkiem na lunch pędziłem po schodach do małego pomieszczenia w piwnicy, przebierałem się w biegowe ciuchy, machałem dzieciakom na pożegnanie, wybiegałem na zewnątrz i gnałem, ile się dało w tempie trzech minut na kilometr. Zazwyczaj pokonywałem 10-11 kilometrów, ale bywały dni, że udało mi się przebiec ponad czternaście. Potem chyłkiem przemykałem się do budynku, brałem błyskawiczny prysznic w łazience w piwnicy i leciałem po schodach na górę na dalszą część zajęć.

Dzieciaki zbiegały się po schodach na lunch i mleko, a tu proszę, wpadał pan Rogers, wykończony i spocony po biegu. Nie wiem, co sobie myślały o tej maskaradzie z przebieraniem się niczym Superman w budce telefonicznej. Nauczycielki były dla mnie miłe, choć wątpię, żeby którakolwiek biegała – w tamtych czasach liczbę biegaczy w całym kraju szacowano na zaledwie na jakieś trzydzieści tysięcy. Teraz to już ponad pół miliona. Podejrzewam więc, że nie dostrzegały sensu w maratonie czy w celu, jaki sobie obrałem. Jeśli już myślały o biegu maratońskim, to zapewne w kategoriach historycznych i nie traktowały go poważnie.
Przypuszczam, że nauczyciele mieli ze mną twardy orzech do zgryzienia. Większość nie potrafiła docenić faktu, że dążę do osiągnięcia w swojej dyscyplinie poziomu, jaki wcześniej uznawano za nierealny. W tamtych czasach sam pomysł trenowanie do maratonu uchodził za ekstrawagancję. Kiedy po przerwie na lunch wracałem do szkoły, pokonawszy trzynaście kilometrów w tempie trzech minut na kilometr, przy wejściu stałą grupka palących papierosy nauczycielek, ubranych w proste bluzki na guziki i bure spódnice. Pewnie sądziły, że jestem zdrowo stuknięty. A teraz ludzie w całym kraju wplatają aktywność fizyczną w codzienne czynności – jeżdżą do pracy rowerem, wyskakują na siłownię.

Pamiętam przypływ euforii na widok mety. Zacząłem liczyć kroki dzielące mnie od linii; dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden… Chyba nigdy wcześniej nie doznałem takiego błogostanu i ulgi jak po jej przekroczeniu. To było coś więcej niż osiągnięcie celu; to było spełnienie marzeń. Nie pozwoliłem by cokolwiek – ani zasypane śniegiem ulice, ani ograniczeni pryncypałowie – zdeptało moje ambicje reprezentowania kraju na igrzyskach.
Miałem świadomość, jak długą drogę musiałem pokonać, żeby dotrzeć, żeby dotrzeć tam, gdzie się znalazłem. Po trzyletniej przerwie w bieganiu, w kondycji tak złej, że z trudem pokonywałem półtora kilometra na zdemolowanej bieżni w klubie YMCA, po utracie pracy, motoru, życiu na bony żywnościowe, po dniach i nocach spędzonych na samotnym bieganiu wokół Jamaica Pond, po uporczywym wyrywaniu się na dwunastokilometrowe przebieżki podczas przerw na lunch, po udeptaniu niezliczonych kilometrów chodników i ścieżek, po wszystkich treningach i wywołanych upałem klęskach w maratonach, otworzyły się przede mną drzwi do udziału w igrzyskach w Montrealu. Nie mogłem w to uwierzyć.

Wcześniej wszyscy wychodzili z założenia, że trenować należy z umiarem, bo w życiu są ważniejsze rzeczy do zrobienia. Dominowało przeświadczenie, że "najistotniejsza jest praca, biegania nie należy więc traktować zbyt serio, bo przecież donikąd nie prowadzi". My reprezentowaliśmy inną szkołę. Profesjonalną, w której bieganie samo w sobie było wartościowym, trudnym celem. Stąd wziął się rosnący kilometraż biegaczy, a w ślad za tym zaczęły padać kolejne rekordy.
To właśnie chęć pokonania granic skłoniła mnie w czerwcu do powtórnego wyjazdu do Eugene – tym razem na eliminacje do biegu na dziesięć tysięcy metrów. Uznałem, że trening z elementami przygotowań do biegu na dziesięć kilometrów, wymagający intensywnych sesji szybkościowych na bostońskiej bieżni, pomoże mi w poprawieniu czasu w maratonie. Podobnie uważał trener Squires.

Dystans był jedyną istotną różnicą dzielącą pierwszy nowożytni maraton olimpijski od tego, do którego przygotowywałem się w 1976 roku. NA olimpiadzie w 1908 roku w Londynie pierwotną trasę o długości trzydziestu ośmiu kilometrów i sześciuset metrów przedłużono o kolejne trzy kilometry i dwieście metrów dzielące zamek Windsor od stadionu White City, a potem jeszcze o trzysta pięćdziesiąt metrów, aby linia mety wypadała dokładnie na wprost loży króla Edwarda VII. Wyścig wygrał Amerykanin Johnny Hayes w czasie 2:55:18. Poza tym idea biegu długodystansowego się nie zmieniła. Pozornie jest prosta, a jednak powodzenie w maratonie zależy od wielu czynników, a na niektóre z nich - takie jak pogoda czy choroba – nie mamy żadnego wpływu.
Ten wymarzony, perfekcyjny bieg często jest nieuchwytny i ulotny niczym cień. Zawsze powtarzałem, że jeśli ktoś zajmuje się maratonem na pół gwizdka, to takie będzie uzyskiwał wyniki. Z drugiej strony nawet całkowite poświęcenie nie gwarantuje sukcesu. Tak wiele może stanąć ci na przeszkodzie – nie tylko podczas samego wyścigu, lecz także przez całe miesiące przed nim. Idealny bieg wymaga takiego przygotowania, aby szczyt formy przypadł właśnie na dzień zawodów. W dodatku twój organizm musi bez szwanku przeżyć rygorystyczny trening, dzień po dniu. Innymi słowy, musisz się stawić na linii startu w jednym kawałku. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

Dla mnie, dla Franka Shortera, dla zawodników z drużyny GBTC, bieganie nie było ucieczką od rzeczywistości, lecz czymś niezbędnym do życia jak tlen; jak malowanie dla Vincenta van Gogha, jak pisanie dla Ernesta Hemingwaya. Do biegania mieliśmy nowe, nieznane wcześniej podejście, które doprowadziło do rozkwitu mody na ten rodzaj aktywności fizycznej i zapoczątkowało złotą erę w amerykańskich biegach długodystansowych.

Jadłem jak smok, pochłaniałem po cztery tysiące kalorii dziennie Wróciłem do starego rytuału nawiedzania lodówki w środku nocy, wypijaniu duszkiem miodu, pochłaniania ciastek oreo całymi pudełkami, wyjadania masła orzechowego i majonezu wprost ze słoika albo zanurzania w nich kawałków bekonu. I na tej diecie ważyłem oszałamiające pięćdziesiąt osiem kilogramów, a zawartość tłuszczu w moim ciele wynosiła siedem procent. Normalnie tętno spoczynkowe u większości ludzi to od sześćdziesiąt do dziewięćdziesięciu uderzeń na minutę. U mnie spadło do trzydziestu ośmiu.
Perspektywa wielkiego powrotu dodawała mi sił. Podnosiła na duchu. Moja pasja znów rozgorzałą wielkim płomieniem. Biegałem z przyjaciółmi. Biegałem sam. Biegałem w upale. Biegałem w deszczu. Jeden długi, spokojny bieg po drugim.
Pomimo absolutnego poświęcenia treningom, dbałem o niezbędny odpoczynek. Wiedziałem, ile jestem w stanie wytrzymać, żeby się nie przetrenować. Jednym z największych wrogów biegacza długodystansowego jest ryzyko kontuzji. Chyba w żadnym innym sporcie nie można sobie pozwolić na zaburzenie programu treningowego tak jak w maratonie. Utrata kilku dni wskutek drobnego urazu albo choroby oznacza spadek formy. Dzień przerwy trzeba odpracować w dwójnasób. Liczy się każdy bieg.


Na studiach, kiedy wraz z Ambym przemierzałem szlaki wokół kampusu, nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie myślałem, że tak to się potoczy. Że będę się ścigał w maratonach na pięciu kontynentach, albo że powstanie coś takiego jak Bill Rogers Running Center, i że zostanę zaproszony do Białego Domu. Ale tak to już bywa z życiu… i w maratonie. Najpierw coś wydaje się nieosiągalne niczym zdobycie Mont Everestu. Wspinaczka jest mozolna, usiana przeciwnościami- ale przecież wykonalna. To, co niewyobrażalne, staje się możliwe. Nieziszczalne marzenie nabiera realnych kształtów. Musisz jedynie zapamiętać, że pragnienie wygrania maratonu, czy choćby jego ukończenia, rodzi się tam, gdzie powstają wszystkie wielkie zamysły – w sercu. Tam narodziło się u mnie.
Bo każdy wyścig zaczyna się od serca.

"A co, jeśli to koniec? Co, jeśli nie będę mógł już biegać?". Mój charakter domaga się działania – to zresztą typowe dla maratończyków: przeć przed siebie niezależnie od okoliczności. Niemal od razu przystąpiłem do rehabilitacji kończyny. W sumie zawsze lubiłem trudne powroty. Są jak misje.
Wreszcie osiągnąłem stan, w którym mogłem pozwolić sobie na pierwsze długie wybieganie – dwadzieścia cztery kilometry. Pobiegłem z przyjacielem. Zamierzaliśmy biec w tempie około pięciu minut dziesięciu sekund na kilometr, ale po drodze zacząłem delikatnie dodawać gazu. Tak to już jest z biegaczami. To silniejsze od nas. Nagle przyspieszyliśmy dobrze poniżej pięciu minut na kilometr, a ja pławiłem się w radości z gnania przed siebie, która towarzyszy mi od dziecka. W bieganiu najpiękniejsze jest to, że nie ma dla niego granicy wieku. A najpiękniejsze w życiu – że nie ma granicy wieku dla radości.

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
przemirek
00:43
kmajna
23:31
Citos
22:57
Artur z Błonia
22:44
TomekSz
22:39
Wojciech
22:29
kostekmar
22:27
lukasz_luk
22:21
Raffaello conti
22:00
mieszek12a
21:44
Namor 13
21:35
modzel11
21:31
romangla
21:24
uro69
21:20
golus3
21:18
chris_cros
21:16
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |