2016-11-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| SPARTATHLON (czytano: 1337 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://ultratrebi.blogspot.com/2016/10/moja-droga-asfaltowa-czas-w-koncu.html
Moja droga asfaltowa
„ Czas w końcu wznowić treningi i zacząć powoli przygotowania do nowego sezonu. Trafniejszym stwierdzeniem było by jednak określenie mówiące o dwóch sezonach.
Decyzja podjęta a cele obrane.
Jeżeli tylko zdrowie pozwoli , los będzie łaskawy a klimaty sprzyjające to w 2016 roku zamierzam spróbować swoich sił w biegu który jest moim drugim Wielkim marzeniem. Pierwsze zrealizowałem w ubiegłym roku kończąc Ultra Trail Du Mont Blanc.
Teraz nadszedł czas aby zakasać rękawy, wziąć się do mozolnej ciężkiej pracy i ruszyć w dwuletnią drogę która ma mnie zawieść do Sparty.
Ten sezon biegowy w moim wykonaniu będzie wypełniony treningami oraz startami które mają mnie przygotować do udziału w Spartathlonie 2016.
Tak więc będą dwa asfaltowe długie przetarcia które zarazem będą swoistymi testami prawdy. Pod koniec kwietnia 12 h bieg w Rudzie Śląskiej a na jesieni pod koniec września 24 h bieg w Katowicach. Ten drugi będzie moim głównym biegowym celem na drugie półrocze . Jego efekt będzie dla mnie zarazem odpowiedzią na pytania. Czy jestem gotów , czy jest mi to pisane i czy furtka do Sparty została uchylona.
W pierwszym półroczu głównym startem będzie lipcowy Bieg Siedmiu Szczytów w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich w Lądku Zdroju na dystansie 240 km.
Do tej pory najdłuższym biegiem jaki zaliczyłem było 168 kilometrów ubiegłorocznego UTMB. Jeżeli moje marzenia o starcie w Spathatlonie mają się w następnym sezonie zmaterializować to czas na to aby podnieść sobie poprzeczkę i przetestować organizm na jeszcze dłuższym dystansie. B7S przy okazji jest bardzo zbliżony długością do trasy greckiego ultra maratonu i rozgrywany jest w letnim okresie a więc jest duża szansa że warunki będą zbliżone do tych jakie mogą panować w Grecji pod koniec września czyli wtedy kiedy rozgrywany jest Sparthatlon „
Ten o to wpis zamieściłem na swoim facebookowym profilu 6 lutego 2015 roku.
W kwietniu 2015r pojechałem do Rudy Śląskiej. Założyłem sobie przed tym startem że chcę uzyskać wynik na poziomie minimum 120 kilometrów. Pogoda nie była jednak sprzyjająca. Akurat ta sobota była pierwszym gorącym dniem tamtego roku kiedy słońce mocno operowało a temperatura grubo przekraczała 20 stopni.
Z wielkim trudem i niepewnością do samego końca ale plan wykonałem. Moim łupem padło 120km i 600m
Kolejnym celem pośrednim w moim planie był Bieg Siedmiu Szczytów w połowie lipca. Czułem bardzo duży respekt do niego .
W przygotowaniach do biegu 12h tłukłem głównie płaski asfalt , treningów w terenie było jak na lekarstwo a gór prawie w ogóle. Ponadto okres trzech tygodni po Rudzie miałem całkowicie zajęty na kwestie organizacyjne wokół Ultramaratonu Podkarpackiego i o jakimkolwiek sensownym treningu nie mogło być mowy.
Pod koniec maja szykowałem się i już prawie byłem spakowany na 100 km ultramaraton górski na Węgrzech który miał być dla mnie zarazem , dobrym długim trenem pod B7S ale na kilka dni przed zawodami z przyczyn rodzinnych musiałem z tego wyjazdu zrezygnować. Pomimo tych niesprzyjających okoliczności nie zamierzałem rezygnować ze startu w Lądu Zdroju.
Po kilkudniowych namysłach i rozważaniach poukładałem sobie temat na nowo w głowie i podjąłem decyzję że jako formę treningu pod Bieg Siedmiu Szczytów - pobiegnę samotnie, bez wsparcia - GSB czyli Główny Szlak Beskidzki. Myślałem wielokrotnie o pokonaniu tego Szlaku ale realizację tego przedsięwzięcia odkładałem na dalszą , bliżej nieokreśloną przyszłość. Teraz życie i sytuacja wymusiła na mnie że w przeciągu kilku dni podjąłem się tego zadania.
Wiedziałem że aby w obecnej formie podołać temu zadaniu , muszę to zrobić bardzo spokojnie. To miał być przede wszystkim trening i przygoda. Dlatego podzieliłem sobie cały ponad 500 km Czerwony Szlak na 10 etapów. Każdy etap miał być kolejnym dniem treningu. Miał być więc czas na sen – regenerację oraz normalne , obfite posiłki, pranie, wieczorne piwko - bez presji na końcowy czas. Miałem przede wszystkim zbudować bazę i zrobić solidny 10 dniowy trening.
6 czerwca z Wołosatego wyruszyłem w jedną z największych przygód życia.
Po 9 dniach dwóch godzinach i pięćdziesięciu minutach zameldowałem się w Ustroniu przy znaku kończącym Szlak GSB. Zadanie wykonałem!
Było bardzo wiele kryzysowych momentów podczas tej eskapady i dużo niepewności czy dam radę. Prawdziwa zabawa zaczęła się mniej więcej od połowy dystansu. Udało się jednak wszystkie te trudności pokonać. W naprawdę dobrym samopoczuciu bez żadnych urazów osiągnąłem swój cel. Nie ujechałem się. To było najistotniejsze.
16 lipca stanąłem na starcie ultra maratonu B7S na dystansie 240km. Zacząłem bardzo spokojnie. Nie nastawiałem się na wynik. Nie miałem żadnej presji. Nie przejmowałem się faktem że po pierwszych 40 km zajmowałem bardzo odległą pozycję w okolicach trzydziestej lokaty. Biegłem cały czas swoim komfortowym tempem.
Na 130 km w Kudowie Zdroju byłem siódmy a na mecie w Lądku Zdroju zameldowałem się już na drugiej pozycji z czasem 36 godzin 19 minut. Byłem w ciężkim szoku . Absolutnie nie spodziewałem się takiego rozstrzygnięcia !
Bieg który miał być dla mnie przede wszystkim testem i sprawdzianem wytrzymałości ,okazał się jednym z moich największych sportowych osiągnięć.
Byłem mega zadowolony .Tym bardziej że podczas biegu panowały bardzo wysokie temperatury przekraczające 30 stopni Celsjusza.
Bardzo dobrze pobiegłem więc w warunkach zbliżonych do tych panujących w Grecji podczas Spartathlonu. To było najważniejsze!
Dwa miesiące później wystartowałem w Mistrzostwach Polski w biegu 24h . Pierwotnie miały się one odbyć w Katowicach ale ostatecznie odbyły się w miejscowości Łyse w powiecie Ostrołęka.
Przed startem cel miałem jasno sprecyzowany. Pokonać 200km. Kiedyś , kilka lat wcześniej powiedziałem sobie że swój akces do startu w Spartathlonie zgłoszę dopiero wówczas kiedy pokonam magiczną barierę 200 km w dobówce.
I udało się. W ostatecznym rozrachunku licznik pokazał tych kilometrów 210. Byłem zadowolony lecz do pełni szczęścia brakło 6 km które dawały bezpośrednią kwalifikację do Spartathlonu. Mój wynik natomiast wypełniał z dużym zapasem minimum i dawał szanse w losowaniu.
Bieg ten mocno mnie wyeksploatował. Czułem się po nim zmęczony. Postanowiłem więc że rezygnuje z wcześniej opłaconego startu w Łemkowynie 150 km , robię roztrenowanie i porządnie odpoczywam po bardzo ciężkim sezonie w którym osiągnąłem z nawiązką wszystkie wcześniej obrane cele.
Nie było co przeginać. Dosyć wcześnie bo już pod koniec września zakończyłem więc wielce udany okres startów.
Na początku lutego wysłałem swoje zgłoszenie do Spartathlonu. 9 marca odbyła się loteria. Traf chciał że załapałem się na listę i wspólnie z dziesięcioma innymi osobami z naszego kraju mogłem planować sezon pod kątem tego startu.
Postanowiłem że pierwsze pięć miesięcy biegam góry i wplatam w to dwa poważne starty. Pierwszy i zarazem główny – 100 Miles of Istria w drugiej połowie kwietnia i drugi niejako z rozpędu – Rzeźnik Ultra na dystansie 140km pod koniec maja.
Od czerwca natomiast rozpocząć miałem cykl czteromiesięcznych treningów typowo ukierunkowanych pod kątem biegu w Grecjii.
Na samym początku stycznia razem z Wojtkiem Sroką pojechaliśmy w Biesy. W zimowych warunkach w ciągu trzech dni w niemal równych 35 km etapach, pokonaliśmy dystans 105 km. Wcześniej ze względów bezpieczeństwa ustaliliśmy że napieramy tylko w ciągu dnia . Zaczęliśmy od schroniska Pod Honem w Cisnej. Pierwszego dnia dotarliśmy przez Jasło a następnie przez całą grań graniczną do schroniska pod Rawkami. Następnego dnia ponownie wspięliśmy się na Rawki , zbiegliśmy do Ustrzyk Górnych ,następnie czerwonym szlakiem przez pasmo połonin Caryńskiej i Wetlińskiej dotarliśmy do przełeczy Orłowicza gdzie zmieniliśmy kolor szlaku na czarny i wylądowaliśmy w schronisku Jaworzec. Nazajutrz skoro świt ruszyliśmy czarnym szlakiem i po dotarciu do przełęczy Pod Jawornym wpięliśmy się na nowo w czerwony szlak. Robiąc w ciągu trzech dni 105 km pętlę zameldowaliśmy się na nowo w schronisku pod Honem w Cisnej.
Pierwsze dwa dni były ekstremalnie zimne. Temperatura grubo poniżej – 20 stopni. Śniegu co prawda nie było specjalnie dużo ale długimi momentami było bardzo ślisko i niebezpiecznie ,
Mieliśmy ze sobą około 10 kg plecaki i kupę ciepłych ciuchów na sobie. Ja marszo - biegłem w wygodnych i lekkich butach trekingowych. Na typowe trailówki było po prostu za zimno..
Była to konkretna mega wyrypa. Zupełnie coś nowego niż dotychczasowe wyzwania. Dobry tren połączony z przygodą i całkowicie nowe doświadczenie.
W kwietniu wystartowałem na Istrii. W toku przygotowań do tej imprezy, w lutym pobiegłem w osiemdziesięcio kilometrowm Ultra Śledziu po puszczy Knyszyńskiej i wystartowałem w Górskiej Pętli 12h w Brennej. Ze względu na panującą zimę i stosunkowo wczesny start na Chorwacji nie było łatwo przygotować formy pod ten ponad stumilowy ultramaraton. Musiałem się trochę nagimnastykować ale mimo wszystko całkiem przyzwoity kilometraż w terenie wykonałem.
Od tego roku bieg 100 Miles of Istria wszedł do bardzo prestiżowego cyklu Ultra Trail World Tour Future. Tym samym znalazł się w poczekalni największych ultramaratonów świata. Z tego co zobaczyłem w trakcie zawodów- z dużą szansą moim zdaniem na awans do ścisłej czołówki w kolejnych edycjach. Spowodowało to że na starcie stanęło wielu mocnych zawodników a jego obsada była międzynarodowa ( 29 krajów ).
171 kilometrową , malowniczą, niełatwą ,piękną trasę z przewyższeniem wynoszącym + 7120 pokonałem w czasie 23 godzin 52 minut. Zająłem 16 miejsce w klasyfikacji open.
To był bez wątpienia mój najlepszy start w mojej dotychczasowej przygodzie z bieganiem. Do samego końca biegłem i w pełni udźwignąłem ciężar tego wyzwania.
Cieszyłem się bo oznaczało to że zimę przepracowałem należycie i że taktycznie dobrze wykonałem zadanie.
Pięć tygodni później pobiegłem w Ultra Rzeźniku. Nie do końca byłem przekonany do tego startu ponieważ po przyjedzie z Chorwacji na skutek innych ważnych spraw całkowicie wypadłem z treningowego rytmu i nie zrobiłem wystarczających w moim odczuciu treningów podtrzymujących wcześniejszą formę.
Postanowiłem że jednak wystartuje bo baza wypracowana zimą przecież tak szybko nie uciekła i na pewno sporo z niej jeszcze zostało.
Na dwa dni przed startem okazało się że przez nieporozumienia z Dyrekcją Bieszczadzkiego Parku Narodowego Organizatorzy biegu zmienili całkowicie jego trasę puszczając Nas w bardziej dzikie , mniej znane i o wiele trudniejsze technicznie ścieżki.
Zacząłem za mocno. Początkowe kaemy pokonałem za szybko ,nieswoim i zarazem niewłaściwym w początkowej fazie biegu tempem. W efekcie tego na 50 kilometrze odcięło mi żołądek a na następnych kilometrach zaczęła się powolna murarka nóg. Od 70 km męczyłem się już prze okrutnie. Miałem poważne pokusy aby zakończyć bieg na setnym kilometrze bo była taka opcja. Tym samym zaliczył bym krótszy dystans Rzeżnika Ultra i z honorem zakończył bym swój udział w tej imprezie( i to nawet w ścisłej czołówce finiszerów).. Ale ta myśl wywoływała u mnie pewien dyskomfort. Pomyślałem że skoro teraz na 140 km trasie z honorem bo z honorem ale jednak składam broń ( siebie nie oszukam ) to co będzie na Spartathlonie. Postanowiłem więc ze biegnę do końca wcześniej zadeklarowany dystans i nie korzystam z wyjścia awaryjnego. Wymyśliłem sobie że traktuje ten bieg jako trening psychiki i uczę organizm a przede wszystkim głowę ,pokonywania kolejnych kilometrów na bardzo dużym turbo zmęczeniu.
I umordowałem ten dystans, nie jedząc kompletnie nic przez prawie sto kilometrów.
Pomimo tych ogromnych problemów zająłem bardzo przyzwoite 5 miejsce w klasyfikacji generalnej z czasem 20 godzin i 29 minut.
Może więc nie było aż tak źle ale ja wiedziałem że zawaliłem te zawody. Byłem przekonany że gdybym inaczej rozegrał początkową fazę zmagań to po pierwsze biegło by mi się dużo lżej i nie odcięło by mi nóg i kiszek a po drugie zrobił bym lepszy rezultat..
Start w Ultra Rzeźniku potraktowałem jako zimny prysznic i przestrogę że na Sparetathlonie na takie harce nie może być już miejsca bo po prostu tego biegu najzwyczajniej nie ukończę.
Od czerwca pożegnałem się z górami a rozpocząłem długie klepanie i ubijanie asfaltu,
Postanowiłem że do samego Spartathlonu nigdzie nie startuję a skupiam się wyłącznie na treningu i nabijaniu kilometrów. Przez chwile chodziło mi po głowie czy by nie wystartować w jakimś biegu chociaż by treningowo . Bałem się jednak że w trakcie zawodów mogę ulec pokusie ścigania się i z treningu zrobi się mocny start i w konsekwencji rozwali to mój plan treningowy albo w najgorszym scenariuszu załapię jakąś kontuzję.
Z każdym miesiącem zwiększałem objętość treningową. W czerwcu machnąłem 600 km. W lipcu dołożyłem jeszcze stówę a w sierpniu przekroczyłem 800 km. Nigdy wcześniej tyle nie biegałem. Normą u mnie w dobrym okresie treningów był kilometraż na poziomie 100-120 km. Ale górnej jego granicy raczej nigdy nie przekraczałem. Teraz śmigałem najmniej 150 tygodniowo a bywały sierpniowe tygodnie że przekraczałem 200.
Może dlatego że nie biegałem intensywnych , mocnych treningów to nie czułem się specjalnie przemęczony. Po czerwcowym okresie przejściowym moje ciało zaadaptowało się do nowych objętości . Biegałem sześć razy w tygodniu zostawiając sobie luźny poniedziałek a jeżeli czułem się dobrze w ten dzień to wychodziłem pośmigać na szosie.
Zawsze w poniedziałek miałem też swoją 40 minutową sesje gimnastyki siłowej. Za każdym razem podchodziłem do niej jak do jeża. Zawsze jednak ją wykonywałem bo wmówiłem sobie że prawdziwą sztuką jest robienie tych treningów których naprawdę nie lubimy. I działało.
Dodatkowo dwa razy w tygodniu dokładałem 90 minutowe zajęcia jogi aby trochę pogimnastykować ciało.
Od początku lipca wszystkie treningi wykonywałem w tempie 5:40 – 6:00 /km. Nie było to jednak celowe i zamierzone. Życie i sytuacja wymusiły na mnie takie tlenowe bieganie.
Musiałem zrezygnować z szybszych biegów ciągłych, przebieżek , aktywnych podbiegów itp.
W tempie powyżej 5:40 na km tył mojego lewego uda mocno protestował. W wolniejszym tempie noga lekko ciągnęła ale można było zrobić trening. NIe chciałem robić przerwy w treningach bo za mało zostało czasu do startu a i tak nie miałem gwarancji że po 2-3 tygodniach terapii i absencji w treningach moja lewa kończyna wróci do pełnej sprawności.
Chodziłem więc na masaże , rolowałem ciało i zrezygnowałem z szybkich trenów . Nadal jednak nabijałem monotonne kilometry. Stałem się biegaczem – truchtaczem w 100% tlenowym. Pocieszałem się faktem że w Grecji i tak szybszym tempem w żadnym fragmencie biegu nie pobiegnę więc nie powinno być najgorzej. Gdyby tylko nie ta monotonia w trenach .
Nie narzekałem jednak . Cieszyłem się bowiem i doceniałem fakt że w ogóle mogę biegać bo co by było gdybym tak absolutnie nie mógł tego czynić. To by dopiero była katastrofa! Pokornie więc dziękowałem losowi że pozostawił mi taką treningową furtkę .
Pięćdziesiątka po mocno pagórkowatej asfaltowej trasie w każdą sobotę stała się co tygodniowym standardem. W sierpniu doszedłem do takiej dyspozycji że po takim treningu często w upalny dzionek jechałem jeszcze na działkę i pomagałem mamie w około działkowych tematach. Kilka miesięcy wcześniej po podobnym trenie leżał bym resztę dnia na sofie i przez pozostały dzień zdychał i dochodził do siebie.
Na początku lipca pokonałem razem z grupą rzeszowskich biegaczy pierwszy etap ich biegowej pielgrzymki do Częstochowy, którego meta znajdowała się w Tarnobrzegu. Jako jedyny biegnąc cały czas pokonałem 78 km. Następnego dnia samotnie wróciłem tą sama trasą. W dwa dni pyknąłem prawie 160 asfaltowych kaemów.
Podobną wycieczkę zafundowałem sobie na początku sierpnia. Poprzeczkę postawiłem sobie jednak odrobinę wyżej bo dołożyłem do niej dodatkowo - mocno pagórkowatą trasę.
Z samego rana z małym plecaczkiem wybiegłem z domu aby po 76 km biegu zameldować się w podprzemyskim Krasiczynie. Porządnie pojadłem , wyspałem się i następnego dnia wróciłem tą samą trasą do domu.
Na początku września równolegle z Andrzejem Zyskowskim z Olsztyna który również miał wystartować w Spartathlonie zrobiliśmy wspólnie równoległy ponad 70 kilometrowy trening. On pobiegł u siebie a ja w tym samym czasie zaliczyłem mocno pagórkowatą trasę wokół Rzeszowa
Po tym treningu wrzuciłem na luz i zacząłem stopniowo schodzić z objętości. Trzeba było odrobinę odpocząć przed ćwierć tysiączkiem w Grecji.
SPARTATHLON
W ostatnią noc przed startem położyłem się spać dość wcześnie. Popatrzyłem na zegarek. Było kilkanaście minut po 21 godzinie. Próbowałem szybko zasnąć ale nie wychodziło mi to specjalnie. Przedstartowa niepewność i towarzyszące jutrzejszemu startowi emocje brały górę. Starałem się uciekać myślami od około biegowych tematów. Próbowałem wejść na spokojniejsze tematycznie niwy ale bez większego skutku. Bardziej było to czuwanie niż twardy , mocny najbardziej pożyteczny sen. Pocieszałem się jednak faktem że noc wcześniej bardzo dobrze spałem a ponoć właśnie ta przedostatnia noc przed ciężkim i długim biegiem jest najważniejsza. I tego się trzymałem.
Wstałem z łóżka o 4:30. Wszystkie klamoty na bieg miałem już starannie przygotowane. Umyłem zęby , sudocremem przesmarowałem najbardziej narażone na otarcia części mojego ciała i jak na prawdziwego wojownika przystało zacząłem ubierać swoją biegową zbroję
Postanowiłem że biegnę z plecakiem. Pożyczyłem od mojej Agi bardzo mały biegowy plecak sygnowany nazwiskiem Antona Krupicki. Ważył naprawdę niewiele, myślę że podobnie co powszechnie stosowane przez dużą część biegaczy pasy z bidonami. Z mojej perspektywy był jednak o wiele bardziej wygodny i funkcjonalny. Z przodu miał dwie 500 ml butelki na płyny.
Od dłuższego czasu nie używam żadnych markowych bidonów. Najlepiej sprawdzają się mi lekkie butelki z szerokimi szyjkami aby łatwo i szybko można było wlewać płyny do ich wnętrza. Dodatkową, wielką zaletą tych najprostszych butelek jest fakt że można do nich lać również colę z gwarancją że nie będzie przecieków. Kolejnym bardzo ważnym ich walorem jest to że nic nie kosztują. Na Spartathlon wziąłem butelki po rodzimym napoju ROKO które wcześniej przetestowałem na przedstartowym poligonie. Były ok..
Drugą bardzo ważną częścią mojego rynsztunku był elastyczny niezwykle wygodny pas biegowy firmy LURBEL. Był on między innymi wyposażony w specjalne sznureczki do zamontowania numeru startowego. Oprócz tego miał kilka bardzo wygodnych pojemnych, elastycznych kieszonek. Poupychałem do nich morelei, figi, tabletki z mikroelementami ,rodzynki oraz małą lekką , starą wysłużoną Nokię z długo trzymającą baterią. Niby nie było takiej konieczności ale wolałem ją mieć dla komfortu psychicznego przy sobie.
O 5 rano byłem już na śniadaniu. Kilka tostów z dzemem i wypita duża kawa stanowiły jego podstawę.
O 6 rano siedzieliśmy już grzecznie w autobusie i jechaliśmy na miejsce startu biegu. Pół godziny przed siódmą rano byliśmy już pod Akropolem. Po wyjściu z autobusów większość biegaczy ustawiła się w kolejce do toalety tworząc kilkudziesięcioosobowego tasiemca.
Dwa toy toyki na 400 biegaczy w strefie startu to jednak trochę za mało. Nie było wyjścia i trzeba było sobie jakoś w inny sposób poradzić.
Po chwili byłem już w miejscu skąd za kilkanaście minut miał rozpocząć się bieg na który tak długo czekałem i o którym przez ostatnie miesiące tak wiele myślałem.
Od bardzo dawna na youtubie oglądałem filmiki które pokazywały to magiczne miejsce. Ciężko było mi wówczas uwierzyć że kiedyś sam tam będę czekał na start biegu w którym wezmę udział. Teraz stałem w pierwszej linii razem ze Zbyszkiem Malinowskim –szanowną eminencją polskiego Ultra . Niezwykle doświadczonym ultrasem ale zarazem bardzo pozytywnym , budującym wokół siebie ciepły klimat człowiekiem. To był jego 13 start pod rząd w tym kultowym i niezwykle ciężkim ultramaratonie. Byłem dumny i podekscytowany faktem że stoję obok niego. Miałem oprócz tego wrażenie ze biorę udział w czymś wyjątkowym i szczególnym. Dlatego starałem się delektować tą chwilą jak najdłużej.
Obok stali pozostali członkowie Naszej super, fajnej ekipy. Dzięki temu czułem się swobodnie i pewnie.
Punktualnie o godzinie 7 rano po wcześniejszym grupowym odliczeniu ostatnich sekund ruszyliśmy w długą a w moim przypadku latami wyczekiwaną drogę z Aten do Sparty.
Już w Polsce ułożyłem sobie taktykę na bieg. Była bardzo prosta. Postanowiłem że od samego początku biegnę swoim ” tlenowym” tempem 5: 50 – 6:00/km i ani odrobinę szybciej. Nie patrzę na innych, nie interesuje się aktualną pozycją tylko lecę swoje. Tempo to w ostatecznym rozrachunku utrzymane do końca wyścigu dawało czas na mecie w okolicy 24,5 godziny. A więc ścisła czołówka a często nawet pudło. Wiedziałem że tak długo nie mam szans go utrzymać bo znam swoje miejsce w szeregu ale plan był taki aby pobiec nim jak najdłużej się da.
Na niemal wszystkich biegach zdecydowana większość osób rusza zwykle dużo za szybko . Teraz również nie było wyjątku od tej reguły. Ja świeżo w pamięci miałem jeszcze swój ostatni przeszarżowany w pierwszej fazie biegu start więc grzecznie trzymałem założone tempo i bez grymasu na twarzy dawałem się wyprzedzać dużej liczbie biegaczy. Pocieszałem się tym że im więcej osób teraz mnie wyprzedzi tym więcej ludzi będę mijał na późniejszych etapach biegu.
Postanowiłem wcześniej że w ciągu upalnego dnia co 10 km obowiązkowo muszę uzupełniać bidony. Oznaczało to że co 10 km mam wlać w siebie minimum litr płynów i nie było w tym temacie innej opcji. Takie działania miały mnie uchronić przed możliwym odwodnieniem. Podobną strategię stosowałem podczas treningów które wykonywałem w upalne dni i doskonale się wtedy sprawdziła.
Co godzinę również miałem połykać jedną tabletkę z sodem i innymi mikroelementami.
Zbiegliśmy ze wzgórza Akropolu. Początkowa, zbita masa biegaczy z każdą upływającą minutą co raz bardziej się rozciągała .Kilometry uciekały szybko. Biegliśmy niemal cały czas wzdłuż wybrzeża z przyjemnymi widokami na morze i góry. Trzeba była jednak zachować cały czas koncentracje i dużą ostrożność gdyż na drodze którą podążaliśmy , momentami brakowało pobocza albo było bardzo wąskie. Na drodze natomiast panował spory ruch. Co chwilę śmigały ciężarówki, auta osobowe i inne pojazdy.
Dwa razy przebiegaliśmy obok rafinerii. Specyficzny smrodek w gorące przedpołudnie wprowadzał dodatkowy smaczek do naszych zmagań z trasą.
Po czterech godzinach i dziesięciu minutach dobiegłem do pierwszego dużego punktu na trasie - Megary na 42 kilometrze. Wpadłem tam z czasem 4:10 minut. Wszystko więc było zgodnie z wcześniej ustalonym planem. Na punkcie panował spory tłok. Różnice czasowe między kolejnymi wpadającymi na punkt zawodnikami nie były jeszcze duże w wyniku czego dookoła było wiele osób.
W tym miejscu miały na mnie czekać wcześniej przygotowane przeze mnie, przepakowe rzeczy.
Na trasie Spartathlonu zlokalizowanych jest 75 check pointów. W sumie wychodzi że średnio rozmieszczone są co 3,5km. Każdy check point jest zarazem punktem odżywczym. Wszystkie te punkty wyposażone są w colę i wodę oraz podstawowe przegryzki ( np chipsy, ciastka , rodzynki) Na większych punktach można zjeść coś bardziej konkretnego ale szału nie ma. Na punktach które pokonujemy w nocy można dodatkowo wypić coś ciepłego zalanego wrzątkiem ( herbata, kawa, gorące kubki)
Na wszystkich tych punktach organizator dopuszcza pozostawienie swoich rzeczy. Mogą to być ciuchy, różne żywieniowe specjały czy odżywki.
Ja pozostawiłem swoje w sześciu miejscach. W Megarze czekał na mnie mój pierwszy worek.
Czekała też Aga oficjalnie zgłoszona i opłacona jako mój osobisty support. Pojechała ze mną do Grecji bo chciała na własne oczy zobaczyć ja wygląda ten ultramaraton. Tyle się o nim ode mnie nasłuchała przez ostatnie lata że osobiście chciała sprawdzić czy przypadkiem nie jest przereklamowany.
Jako że nie byliśmy do końca przekonani czy na obcej, greckiej ziemi sama poradzi sobie z jazdą samochodem po nieznanych drogach i tym samym samodzielnym supportowaniem mnie na trasie, zdecydowaliśmy po wcześniejszej zgodzie Ewy i Gosi które stanowiły oficjalny support Łukasza Sagana że dołączy do nich. Ustaliliśmy z dziewczynami że w pierwszej kolejności i priorytetem jest pomoc i obsługa Łukasza a jak będą możliwości , czas i sprzyjające okoliczności to może i ja na niektórych punktach skorzystam z jakiegoś wsparcia.
Generalnie podszedłem do tematu w ten sposób że Agi jako mojego suportu na trasie nie ma a jeżeli już się pojawi to będzie to miła niespodzianka i przede wszystkim kop energetyczny do dalszej walki. Przygotowując rzeczy na swoje przepaki planowałem więc je tak jak by Agi nie było.
W Megarze jednak na mnie czekała .Następny punkt gdzie dopuszczalna była obecność suportu znajdował się dopiero w Koryncie na 80km.
Łukasz przybiegł do Megary jakieś 20 minut przede mną a więc był spory zapas czasu aby na mnie dziewczyny poczekały.
W gęstym tłumie biegaczy odnaleźliśmy się po krótkiej chwili. Z przepakowego worka wyjąłem zimne bezalkoholowe piwo o którym myślałem już od jakiegoś czasu. Do lurbelowego pasa zapakowałem kawałek żółtego sera i dwa batony. Szybko się uwinąłem z tym wszystkim i po około dwóch minutach ponownie byłem na trasie.
Po około 90 minutach odebrałem telefon od Agi. Dzwoniła aby mnie poinformować że system elektroniczny nie odczytał mojej obecności na punkcie. Prawdopodobnie w tym całym tłoku i ścisku jaki tam panował , nie zauważyłem maty elektronicznej i przeszedłem obok niej. Cała sytuacja się jednak pozytywnie zakończyła bo całe szczęście ktoś z organizatorów ręcznie spisywał zawodników zaraz przed samym wejściem na punkt. Aga z pomocą Beaty która od dłuższego czasu mieszka w Grecji i doskonale się tym językiem porozumiewa ( podczas zawodów była jedną z dwóch osób wchodzących w skład suportu Andrzeja Radzikowskiego) wyjaśniły i załatwiły ten temat z organizatorami. W rezultacie moje nazwisko pojawiło się na nowo w systemie elektronicznym obsługującym zawody.
Od tego momentu na każdym punkcie na którym się pojawiałem w pierwszej kolejności rzucałem wzrokiem czy przypadkiem nie znajduje się tam jakaś mata. Nie chciałem bowiem ponownie przechodzić podobnych problemów i komplikacji.
Robiło się co raz bardziej upalnie. Prognozy na ten dzień przewidywały około 30 stopni w cieniu i pełne słońce. I było to widać i czuć.
Przed wyjazdem do Grecji zdzwoniłem do Tomka Kulińskiego , doświadczonego i utytułowanego ultra maratończyka podpytując go o różne kwestie. Tomek w 2011r z bardzo dobrym czasem i pozycją ( 28:44 i 18 miejsce) ukończył Spartathlon i byłem ciekaw jego spostrzeżeń co do tego biegu.
Między innymi doradził mi abym na nadgarstkach założył sobie coś w rodzaju potników i pod nie wkładał lód który dostępny był na większości punktów odwiedzanych za dnia.
Tak też uczyniłem. Wykorzystałem do tego białe średniej grubości, elastyczne skarpetki. Uciąłem nożyczkami około 10 cm wąski tunel, sfastrygowałem strzępiącą się po przecięciu ich część i było gotowe. Dostępnych dość powszechnie w sklepach potników nie chciałem stosować bo wydawały mi się za grube i za krótkie. Zwyciężył własny patent .
Dzięki temu teraz mogłem osobiście się przekonać jak te małe skrawki materiału są skuteczne i pomocne w upalnych okresach biegu. Mniej więcej co drugi punkt ładowałem pod każdy potnik po 3 -4 bryłki lodu schładzając buzujące płytko pod nimi krwionośne żyły. Rozwiązanie to okazało się bardzo skuterze i odczuwalnie dawało mi ulgę.
Nawadniałem się dobrze a momentami miałem nawet wrażenie że nazbyt dobrze ponieważ w drodze do Koryntu 80 km , cztery razy musiałem się zatrzymać aby zrzucić zbędny balast. Nie raz podczas treningów przekonałem się na własnej skórze jak spada mi moc i jakie problemy się pojawiają podczas biegu kiedy nie nawadniam się wystarczająco w upalne dni. Dlatego dmuchałem na zimne i wolałem być odrobinę nadgorliwy w tej materii niż np. popadając w lekkie nawet odwodnienie, opaść nagle z sił..
Około dziesięciu kilometrów przed Koryntem dobiegłem do Marcina Zielińskiego. Wymieniliśmy kilka zdań. Słońce bardzo mocno wówczas dawało a Marcin przeżywał mały kryzys. Pomyślałem że być może potrzebne mu są jakieś mikroelementy. Wyjąłem z kieszonki mojego pasa 3 sztuki tabletek solnych i w nadziei że okażą się w jakiś sposób pomocne i podałem je koledze.
Po chwili pożegnaliśmy się i pobiegłem odrobinę szybszym , własnym tempem do przodu.
Zbliżałem się do Koryntu. To jeden z ważniejszych i większych Punktów Spartathlonu który usytuowany jest w jednej trzeciej długości trasy..
W tym miejscu jak podają statystyki około 20 -25% zawodników kończy swój udział w dalszych zmaganiach. Niektórzy mówią że tak naprawdę dopiero od tego momentu Ultramaraton się tak naprawdę zaczyna. Kto za mocno poleciał pierwszą fazę biegu i tutaj już mocno cierpi ,ma nikłe szanse na to aby bieg ukończyć. Wiedziałem o tym wcześniej dlatego tak ostrożnie i spokojnie zacząłem.
Kiedy przebiegałem przez most nad Kanałem Korynckim moim oczom ukazała się nagle wesoła i głośna gromada ludzi . W dalekim tle powiewała polska flaga. Kiedy zbliżyłem się do nich okazało się że to młodzież z polskiej szkoły w Atenach która wspierała Nas swoją obecnością na całej trasie biegu. Jeździli ze swoimi nauczycielkami specjalnie wynajętym busem i w różnych miejscach biegu żywiołowo Nas dopingowali. Teraz biegłem wąskim szpalerem jaki stworzyli na moście łączącym dwa brzegi Kanału Korynckiego i przybijałem im piątki. Było pięknie!
Parę set metrów dalej zlokalizowany był punkt. Za sobą miałem 81 kilometrów . Pokonanie ich zajęło mi 8 godzin i 10 minut a więc tempo parę sekund powyżej 6 minut na /km . Było ok. Do mety pozostało jedyne 165 klocków.
Czekała na mnie Aga. Chciałem wrzucić coś ciepłego i płynnego na ruszt. Dostałem więc od niej dwa gorące kubki knorra z bulionem które przywieźliśmy ze sobą z Polski. Uzupełniłem standardowo moje bidony, coś drobnego przegryzłem i parę chwil później śmigałem ponownie w kierunku Sparty.
Do Koryntu jedzenie wchodziło mi wybornie . Dość regularnie częstowałem się na punktach chipsami , wafelkami i innymi przegrychami. Ze swojego lurbelowego pasa obfitości co jakiś czas wyciągałem, morelę , figę , daktyla albo energetycznego lub proteinowego batona.. Miałem apetyt a stały pokarm mi cały czas smakował. Od kilku lat na długich ultra nie jem żadnych żeli. Nigdy zresztą nie byłem fanem Chemical Brothers.. Zdecydowanie wolę, jak mam wybór przegryźć coś co ma naturalny smak.
Kilkanaście minut po opuszczeniu punktu poczułem nagle jak by temperatura podskoczyła o kilka stopni. Było to najpewniej spowodowane faktem że opuszczaliśmy dotychczasową strefę wybrzeża gdzie występował delikatny ruch powietrza a wbiegaliśmy w część głębokiego lądu półwyspu Peloponez. Powietrze nagle stało się cięższe ,tak jak by tlenu w nim było mniej niż wcześniej .
Dochodziła 16 godzina po południu. Nie było najgorzej bo do zachodu słońca pozostały tylko trzy godziny.
W okresie kiedy rozgrywany jest Spartathlon dzień i noc w Grecji jest niemal sobie równa.
Setny kilometr minąłem po 10 godzinach i 24 minutach. Wypadał on na 28 C/P w miejscowości Assos. Zapamiętałem ten punkt dość wyraźnie bo był specjalnie udekorowany a na stole znajdowały się różne miejscowe słodkościowe specjały na których na dłuższa chwilę zatrzymał się mój wzrok. Pyszności te wyglądały niezwykle atrakcyjnie dla podniebienia. Ale ja właśnie w tym momencie uświadomiłem sobie że mam pierwszy odrzut od stałych pokarmów. Oczy i podniebienie chciały skosztować tych delicji ale żołądek stawiał stanowcze veto. Nie zatrzymując się ani na chwili pobiegłem za oznaczeniami trasy.
Niecałe dwa kilometry dalej znajdował sie mój bardzo ważny punkt zlokalizowany w małym miasteczku Zevgolatio na 102 km. Miał tam na mnie czekać mój drugi ,najważniejszy przepakowy worek.
Oprócz wody kokosowej, batonów , sera i magnezu miałem tam również dwie kluczowe rzeczy niezbędne do kontynuowania zawodów w ich nocnej fazie. Były to solidna , sprawdzona na wielu biegach czołówka Blacka Diamonda oraz przetestowane wielokrotnie lurbelowe rękawki. Dochodziła szósta popołudniu a więc powoli trzeba było się przygotowywać do biegu w ciemnościach i w znacznie niższej temperaturze. Szybkimi haustami wlałem w siebie pół litrową wodę kokosową. Uczyniłem to jednak bardziej z rozsądku aniżeli dla smaku. Wpakowałem też w siebie magnez i jeden serek .Na więcej nie było już miejsca . Szybkie thank you i bye bye dla załogi punktu i w drogę.
Nie ubiegłem 300 m jak zaczęły do mnie podchodzić pierwsze miejscowe dzieciaki. Z kartką i długopisem w ręku bardzo grzecznie prosiły o autograf .
Była to kolejna magiczna chwila jakiej doświadczałem podczas tego biegu. Małe ,prowincjonalne greckie miasteczko w którym czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Dzieciaki które nie siedzą przed kompem i nie tłuką bezmyślnie w klawiaturę swoich smartfonów tylko wychodzą przed swoje domy , dopingują sportowców , tworząc tym samym niesamowity klimat i moment biegu. Oczywiście przed każdym z nich się spokojnie zatrzymywałem i cierpliwie pisałem słowa „ ROBERT KORAB POLAND.” Tych kilkadziesiąt sekund straty czasu było niczym w stosunku do radości i satysfakcji jaką można było zauważyć na ich twarzach.
35 C/P zlokalizowany na 124 km ( połowa trasy) osiągnąłem w czasie 13 godzin i 14 minut. Było już zupełnie ciemno. Był to duży punkt o nazwie Ancient Nemea. Po raz pierwszy usiadłem i w tej pozycji skonsumowałem gorącą zupę i posiliłem się gładko wchodzącym arbuzem. Po chwili dosiadł się do mnie Darek Gruszczyński z Bełchatowa co oznaczało że dogoniłem go właśnie na tym punkcie. Szybka konsumpcja zajęła nam jedynie kilka minut .Ogarnęliśmy się na punkcie niemal w tym samym momencie i wspólnie go opuściliśmy. Biegliśmy w zasięgu swojego wzroku przez kilka kilometrów. Nie biegliśmy jednak obok siebie. Ja starałem się cały czas poruszać wolnym świńskim truchtem , Darek natomiast stosował metodę szybszych odcinków biegowych przeplatanych marszem.
Gdzieś w tym momencie biegu spotkałem na swojej drodze zawodniczkę z Niemiec którą wyprzedziłem w okolicach 128 km. Nie przypuszczałem wtedy że będę się z Nią mijał na trasie jeszcze wielokrotnie i że będzie się to odbywało w tak różnych okolicznościach.
Starałem się cały czas płaskie odcinki trasy pokonywać biegiem. Fragmenty pod lekkim nawet nachyleniem stawały się już dla mnie konkretnym wyzwaniem. Ciężkie już nogi współpracowały w tej materii bardzo opornie.
W pewnej chwili z lekka się podłamałem. Podczas bardzo delikatnego, asfaltowego zbiegu w dół spojrzałem na zegarek. Zgłupiałem na chwilę kiedy mój ambit pokazał aktualne tempo biegu na poziomie 7:15/km. Pomyślałem że to przecież niemożliwe abym tak wolno na pochyłej trasie poruszał się do przodu. Popatrzyłem jeszcze raz ale efekt był podobny.
Zatrzymałem się i wyostrzając wzrok, odwróciłem się do tyłu . Chciałem się upewnić i sprawdzić czy aby na pewno poruszam się w dół. Niestety, tak w istocie było .Ewidentnie siadało mi tempo. Nogi niby cały czas kręciły ale na dużo wolniejszych już obrotach. Pocieszające było to że nikt mnie nie wyprzedzał a o dziwo ja to czyniłem , rzadko bo rzadko ale co jakiś czas to ja wyprzedzałem jakąś personę . Pomyślałem więc że na tym etapie biegu taka niemoc staje się już pewnie u większości osób normą.
Po pewnym czasie pogodziłem się z tym że biegnę wolniej ale niepokoić poważnie zaczął mnie fakt że zaczynam popadać w dziwny marazm, monotonie i w konsekwencji senność. Była dopiero godzina 23 a ja wyraźnie już czułem że moje ciało i umysł szuka wytchnienia. Martwiło mnie to że stanowczo za szybko to nastąpiło. Do świtu wszak pozostało jeszcze osiem bardzo długich godzin.
Do większego punktu w Lyrkii ( 43 C/P ) na 148 kilometrze jako tako dobiegłem. Wchodząc na punkt widziałem wiele osób siedzących lub korzystających z łóżek. Na stojąco wypiłem ciepłą zupę i uciekłem stamtąd jak najprędzej. Za przyjemnie tam było i za fajnie. Za duża pokusa aby zostać na dłużej. Zbyt senny byłem aby jeszcze dawać dodatkową szansę Morfeuszowi. Nie było w planie podczas tych zawodów aby wejść choć na moment w jego objęcia.. Cały czas żyłem nadzieją że pokonam to biegowe otępienie i wróci do mnie wcześniejsza percepcja.
Rozpoczynałem jeden z najtrudniejszych fragmentów Spartathlonu. Po opuszczeniu punktu w Lyrkii ( 249mnpm) rozpoczynałem długie ,jedenastokilometrowe asfaltowe podejście do punktu Mountain Base( 767 m npm) pod szczytem Sangasu. W treningowych okolicznościach i na świeżaka spokojnie można było je pokonać powolnym biegiem ale w aktualnej sytuacji jawiło mi się ono niczym podejście na Kasprowy. Co jakiś czas zdarzały się krótkie wypłaszczenia na których podejmowałem biegowe próby ale po kilkunastu sekundach ponownie wracałem do marszowego rytmu. Z każdą mijająca chwilą co raz mocniej zaczynałem wpadać w coraz większy stan marazmu. Oczy mi się zamykały a moim ciałem zaczynał władać odbierający resztki sił , letarg.
W takim „pięknym” stanie dotarłem do najważniejszego punktu ultramaratonu , Mountain Base na 159,5 km ( 47 C/P). Stąd rozpoczynało się zasadnicze podejście pod szczyt Sangasu ( 1062 m npm). Prawie trzysta metrów przewyższenia na dwu kilometrowym odcinku. Asfaltowa droga w tym miejscu odbijała w lewo i przechodziła w górski kamienisty szlak. Po prawej stronie był zlokalizowany namiot. Musiałem wejść do niego bo miałem w nim do odebrania mój trzeci kolejny przepakowy worek.
Zawierał on lekką sprawdzoną w bojach cienką , wiatroszczelną, kurtałkę z kapturem, rękawiczki, ewentualną grubszą koszulkę na zmianę, trochę żywieniowych specjałów których nawet nie tknąłem oraz folię NRC w formie krótkiego do bioder płaszcza.
Przed wyjazdem do Grecji długo wahałem się czy ją zabrać ze sobą i prowadziłem wewnętrzne dywagacje,
bo: przecież jak będę ciągle biegł to będzie mi komfortowo ,
bo : przecież to bieg w ciepłym kraju a noce są co najwyżej lekko chłodne a i tak przecież będę miał w razie czego długą bluzkę i kurtkę przy sobie.
Mimo wszystko i przede wszystkim dla poprawienia sobie komfortu psychicznego wziąłem ją ze sobą.
Chwiejnym, niepewnym krokiem wszedłem do namiotu. Odebrałem swoje klamoty. Ubrałem kurtkę a folie i rękawiczki zapakowałem do Krupicki. Popatrzyłem na bok i zobaczyłęm trzy łóżka . Dwa były zajęte. To trzecie wolne zapraszało mnie do siebie. Zbliżając się do punktu w głowie bardzo poważnie rozważałem taką ewentualność . Teraz decyzja podjęła się sama.
Położyłem się i poprosiłem Panie z obsługi punktu aby obudziły mnie za 20 minut. Zostałem przykryty kocem na który została położona folia nrc a nią drugi koc. Próbowałem jak najszybciej zapaść w zbawienny regeneracyjny sen. Nie udawało mi się to jednak. Było za głośno, za jasno a może za bardzo chciałem. Zastanawiałem się nad tym czy dokonałem właściwego wyboru. Czy to leżenie jest mi do czegokolwiek potrzebne i cokolwiek zmieni, poprawi. Że tracę tak ciężko wypracowany czas i nieodwracalnie ucieka mi szansa na połamanie 30 h w biegu. Taki bowiem miałem przed startem najbardziej ambitny i optymistyczny plan ukończenia tych zawodów.
Ponownie zamknąłem oczy i podjąłem kolejną nieudaną próbę wejścia w głębszy sen.
Dwadzieścia minut leżakowania minęło jak z bicza trzasnął. Poprosiłem o kolejne dodatkowe pięć aby na spokojnie znaleźć czas na odpowiednią motywację do dalszego napierania. Tym bardziej że czekał na mnie teraz najtrudniejszy technicznie, typowo górski kilkukilometrowy fragment trasy.
Na parę sekund otworzyłem oczy i zauważyłem że obok mnie na sąsiednim łóżku leży Niemka którą wyprzedziłem jakiś czas temu. Pomyślałem że nie tylko mnie ścięło.
Wstałem i poczułem że zrobiło mi się znacznie chłodniej pomimo że na sobie miałem już kurtkę. Wyjąłem więc z plecaka rękawiczki oraz folię nrc i ubrałem je na siebie. Optymistyczne było to że wrócił mi apetyt. Zjadłem więc prawdziwy rosół z kurczakiem serwowany na miejscu po czym żwawszym niż wcześniej krokiem ruszyłem na szlak. Drzemka okazała się jednak pożyteczna. Wróciła mi percepcja i minął marazm. Powolnym, spokojnym tempem wspinałem się do góry.
Mijała 19 godzina odkąd byłem na trasie. W nogach miałem już 160 kilometrów. Największa zabawa jednak wciąż na mnie czekała. Dwie trzecie Spartathlonu miałem jednak za sobą.
W połowie podejścia na Sangas wyprzedziła mnie moja znajoma Niemka. Była jedyną osobą która wykonała ten manewr. Krótko po tym zatrzymałem się na chwilę . Ściągnąłem z siebie folie nrc i zdjąłem rękawiczki. Wystarczająco się już rozgrzałem.
Po wejściu na szczyt rozpocząłem długi kilkukilometrowy kamienisty zbieg w dół. Przydało się doświadczenie z biegów górskich bo pokonanie go nie sprawiało mi większych problemów. Dzięki temu wyprzedziłem kilka osób które ewidentnie sobie na nim nie radziły.
W pewnym momencie zbieg z kamienistego zrobił się asfaltowy. Biegnąc nim jeszcze parę kilometrów w dół dotarłem do kolejnego dużego punktu Nestani na 171,5 km ( C/P 52).
Przez niezasłonięte okna można było dostrzec że w środku kilka osób śpi na podłodze. Parę innych siedziało w tym bez wątpienia ciepłym i przyjemnym pomieszczeniu na krzesłach. Postanowiłem że nie wchodzę do środka tylko stoję na zewnątrz i pije gorącą herbatę. Swój czas na odpoczynek wykorzystałem już z nawiązką. Przez ten fakt zresztą cały czas miałem konkretnego kacora.
Kątem oka zobaczyłem że Niemka która mnie wyprzedziła pod Sangasem siedzi teraz w środku i wyraźnie odpoczywa.
Po krótkim postoju wyruszyłem w dalszą drogę. Noc była strasznie ciemna. Księżyc był akurat w fazie nowiu. W tej pozycji cała strona Księżyca widoczna z Ziemi jest w cieniu, wobec czego nie jest on widoczny gołym okiem. Bardziej ciemno więc już być nie mogło.
Trasa na Spartathlonie oznaczona jest dobrze. Z reguły za pomocą poziomych dużych strzał i liter SP namalowanych na asfalcie. Czasami prosiło się o to a w szczególności nocą kiedy biegło się długimi prostymi aby co jakiś czas powtórzyć oznaczenie gdyż na dużym zmęczeniu nie do końca było się pewnym czy nie przeoczyło się jakiegoś nagłego skrętu.
Tak właśnie było teraz . Biegłem już kilkanaście minut bardzo długa prostą i zaczynałem mieć wątpliwości czy aby na pewno podążam prawidłową trasą. Nie widziałem bowiem żadnego podtrzymującego oznaczenia .Niby nie było żadnego odbicia na które powinienem zwrócić uwagę no ale przecież najzwyczajniej mogłem je przegapić. Zdawałem się jednak na intuicję i biegłem dalej. Dookoła było pusto, ciemno i żadnej czołówki w zasięgu wzroku. Typowa samotność długodystansowca na dużym zmęczeniu.
Po kolejnych minutach zobaczyłem w oddali małe światło. Kiedy zbliżyłem się do niego , okazało się że oświetla ono kolejny punkt odżywczy przed którym trasa odbijała ostro w lewo. Umiejscowiony był celowo w tym newralgicznym miejscu. Pełna profeska pomyślałem i poczułem dużą ulgę.
Nie zatrzymałem się . Było zimno a moje tempo słabe , zapotrzebowanie na płyny było więc znikome. Cały czas miałem wodę i cole z wcześniejszego punktu.
Od pewnego czasu zrobiło się zdecydowanie chłodniej. Biegłem więc ubrany w koszulkę techniczną , z długimi rękawkami oraz w kurtce a na moich dłoniach ponownie znajdowały się rękawiczki. Na szyi miałem ulubionego białego buffa który w ciągu dnia chronił mój kark przed operującym słońcem , teraz do poziomu nosa zasłaniał mi twarz. Dzięki temu ciepłe powietrze wydobywające się z głębi moich płuc dawało mi przyjemne ciepło
Odkąd zaczęła się noc kilometry które pokonywałem zdawały się być dłuższe niż te za dnia a godziny upływały dużo wolniej niż zwykle. Obecnie ten stan rzeczy jeszcze bardziej się pogłębiał. Dodatkowo ponownie atakowała mnie senność.
Wielokrotnie startowałem w ultramaratonach w których zawierało się całonocne napieranie ale jeszcze nigdy nie ścinało mnie tak jak teraz .
Najtrudniejszą przeprawę z sennością do tej pory miałem na Biegu Siedmiu Szczytów rok wcześniej kiedy po 30 godzinach nieprzerwanego biegu , w połowie drugiej nocy dopadło mnie mega znużenie połączone z jeszcze większymi halucynacjami. Biegłem wówczas na II pozycji.
Pomimo nocy było bardzo ciepło i duszno. Zero jakiegokolwiek ruchu powierza.
Co chwila pojawiała się pokusa aby na moment usiąść przy drzewie i kimnąć się choć na chwile. Wydawało mi się że byłem w takim stanie że w sen odpłynął bym w ciągu sekundy od spoczynku. Ale wiedziałem że z tyłu mnie gonią i nie mogę sobie na to pozwolić. Musiałem walczyć o swoją lokatę i robiłem wszystko co w mojej mocy aby poruszać się cały czas do przodu.
W pewnym momencie zacząłem drzeć ryja na całe gardło w nadziei że wybudzi mnie to z tego letargu. Na parę sekund pomagało ale po chwili sytuacja ponownie wracała do normy. Dodatkowo nie mogłem na dłuższą chwilę zatrzymywać wzroku na punkcie na który strumień światła rzucała moja czołówka. Momentalnie bowiem mój mózg przetwarzał realny kształt przedmiotu na różne dziwne i zaskakujące formy. Widziałem koty, czarownice, węże, Araba w długim płaszczu który wskazywał mi odbijająca nagle w lewo drogę i wiele innych dziwnych rzeczy. I wcale nie było to zabawne lecz niezwykle męczące. Do tego dochodziły omamy słuchowe. Przez długie chwile wydawało mi się że wyrażnie słyszę dżwięk rytmicznie wbijanych kijków napierającego za mną innego ultra maratończyka.
Z wielkimi trudnościami ale przetrwałem do świtu. Kiedy tylko zrobiło się jasno totalna senność ustąpiła a omamy zniknęły. Wbiegając na metę jakieś dwie godziny po świcie miałem odczucie że fizycznie jestem w stanie jeszcze dalej biec. Byle za jasności.
Senność która ze zdwojoną siłą mnie ponownie teraz atakowała pozbawiona była halunów.
Dochodziła czwarta rano. Za sobą miałem 21 godzin biegu. Za krótko i zbyt słabo ewidentnie zmęczył się mój mózg aby dostarczać mi tych fantastycznych wizji. Myślę że drugiej nocy pojawiły by się już niechybnie.
Wcale jednak brak omamów mi nie pomagał. Tempo dramatycznie mi siadało. Proporcje mojego świńskiego truchtu do marszu zaczęły od pewnego czasu się radykalnie zmieniać. Ewidentnie co raz więcej szedłem niż truchtałem Dodatkowo podczas ślamazarnego marszu zaczęło mnie rzucać od lewa do prawa. Do świtu pozostawało około trzech godzin. Zdałem sobie sprawę że to za długi czas i nie dam rady w tym stanie tak długo wytrzymać. Dokulałem się w końcu do kolejnego punktu. Przystanąłem na chwilę aby ocenić sytuację. Nie było optymistyczne bo to był jeden z tych najprostszych , bardzo ubogich check pointów. Znajdował się na odludziu , był bez namiotu i ewentualnych Łózek. Obsługujący go ludzie poubierani byli w grube kurtki a na głowach mieli czapki. Musiało być naprawdę zimno. Zapytałem ile kilometrów jest do następnego dużego punktu. W odpowiedzi ,usłyszałem słowo - sześć!
Ruszyłem przed siebie i zacząłem powoli trawić tą informację. Przyjąłem że moje średnie tempo na km obecnie wynosi jakieś 8 minut co w rezultacie powodowało że do Łózek dotarł bym za około 50 minut. Nie dam rady. Padnę jak przecinak za parę chwil i dopiero wtedy będzie duży problem. Po 200 m postanowiłem że zawracam.
Podszedłem ponownie do stolika i oznajmiłem że jestem bardzo zmęczony , nie dam rady iść dalej i że musze odpocząć. I w tym momencie wskazałem na starego golfa który stał bardzo blisko i zapytałem czy mogę usiąść chwilę w środku.
Nie było problemu. Wyciągnąłem więc z plecaka folię ubrałem ją na siebie i wpakowałem się na fotel obok kierowcy. Rzuciłem jeszcze do obsługi punktu komunikat aby obudzili mnie za 30 minut.
Próbowałem odpłynąć w sen ale ponownie nie było takiej możliwości. Z zamkniętymi oczami rozpocząłem więc dobrze mi już znane czuwanie - drzemanie .
Ale żeby mi nie było za dobrze to z każdą chwilą robiło mi się co raz bardziej zimno. Nie miałem jednak sił ani ochoty aby wyjść z auta i poprosić o włączenie silnika a co za tym idzie , ciepłego zbawiennego nawiewu. A może po prostu głupio mi było o to pytać bo i tak nadużywałem już gościnności greckich wolontariuszy .
Przykulony i opatulony we wszystko co miałem siedziałem z zamkniętymi oczami i telepałem się z zimna. Zastanawiałem się jednak dlaczego pomimo tego że jestem w aucie , fakt że nie ogrzewanym ale jest mi tak chłodno.
Pół godziny czegoś czego na pewno snem nazwać nie można, na sporym termicznym dyskomforcie minęło jednak bardzo szybko.
Otworzyły się drzwi które były sygnałem końca relaksu. Rozejrzałem się po aucie i odszukałem rzuconą wcześniej na podłogę samochodu czołówkę . Popatrzyłem w stronę otwartych drzwi i wtedy zauważyłem że szyby po obu stronach zarówno kierowcy jak i pasażera są do połowy uchylone. Wiedziałem już zatem dlaczego było mi tak lodowato.
Skostniały z zimna wyturlałem się nie bez problemów z pojazdu. Wcześniejsza nie do opanowania senność minęła ale żeby nie było mi za dobrze to dla odmiany teraz zaczęło mną niesamowicie telepać. Trząsłem się cały tak że z trudem mogłem cokolwiek powiedzieć. Przez głowę po raz pierwszy tak mocno i wyraźnie przeleciała mi myśl że nie dam rady i że tu i teraz w tym miejscu i w zaistniałej sytuacji zakończę swój Spartathlon. Pomyślałem również o tym że wystarczy tylko powiedzieć obsłudze punktu że kończę bieg a w niedługim czasie będę siedział wygodnie w ciepełku , na tylnym siedzeniu jakiegoś wygodnego samochodu który odtransportuje mnie w bezpieczne i komfortowe miejsce.
Prawdopodobnie widząc te moje rozterki jeden z Greków zapytał mnie czy chcę kawę. Kiwnąłem głową. Po minucie przytulałem się do tekturowego , półlitrowego kubka ogrzewając przy okazji twarz , ciepłem parującej cieczy.
Dopiłem kawę do końca chyba tylko dlatego aby opóźnić do maksimum moment podjęcia decyzji co do mojej najbliższej przyszłości.
Zacisnąłem zęby i postanowiłem że spróbuje ruszyć dupę. Ukłoniłem się nisko Grekom z punktu dziękując tym samym za ocalenie i wolnym marszem wznowiłem wysiłek.
Z czasem wolny marsz zacząłem zamieniać szybszym, by po kilku minutach przejść do wolnego człapania. Po około 15 -20 minutach złapałem jako taki komfort cieplny w wyniku czego minęły mi drgawki. Tempo jednak było nadal mizerne.
Popatrzyłem na zegarek były okolice 6 rano. Pomyślałem - aby tylko do świtu. Muszę wytrwać nie całą godzinę i powinno być lepiej.
Ponownie włączyła mi się matematyka. Zacząłem przeliczać jakie teoretycznie wynik mogę uzyskać na mecie. I wychodziło mi że jak cały czas będę poruszał się tempem żwawego marszu a co jakiś czas będę podbiegał to do mety powinienem dotrzeć w okolicach limitu 36 godzin. A jeżeli tego marszu będzie proporcjonalnie mniej to może uda mi się zameldować w Sparcie miedzy 34 a 35 godziną. Na więcej w obecnej sytuacji nie liczyłem bo miałem świadomość jakim aktualnie poruszam się tempem i jak się w tym momencie czuję. W duchu sobie myślałem jakim byłem niepoprawnym optymistą zakładając przed biegiem że całkiem realnie stać mnie na czas poniżej 30h.
Dodatkowo, wcześniejszy kac który mi doskwierał po pierwszym spaniu zamienił się teraz w Kaca Giganta.
Mimo wszystko ,broni składać nie zamierzałem bo chciałem ten bieg przynajmniej ukończyć, odfajkować na swojej liście startów i już nigdy w życiu więcej !!!
Do mety miałem jeszcze jakieś 60 km a byłem już mega sponiewierany przez tego greckiego potwora.
Ledwo co minąłem punkt na 186 km kiedy zadzwoniła Aga. Poinformowała mnie że będzie na mnie czekać na pierwszym większym punkcie na którym dopuszczony jest suport - Alea Tegea na 195 km. Po niedługiej chwili mijała mnie samochodem jadąc na umówione wcześniej miejsce.
Było już jasno ale słońce cały czas było schowane za granią wysokich kamiennych gór przez co temperatura utrzymywała się na nie zmiennym poziomie. Poprosiłem aby spojrzała na konsolę auta i zobaczyła jaka jest obecnie temperatura. Po chwili słyszałem że jest sześć stopni. Nie dziwiło mnie już zatem dlaczego nadal biegnę w kurtce z zaciągniętym kapturem, folii nrc , rękawiczkach i z nasuniętym po same oczy buffem.
Z nastaniem świtu odżywałem z każdą mijającą chwilą . Mój organizm tak jakby wybudzał się z nocnego uśpienia. Pojawił się co ważne apetyt. Ucieszyłem się bo to oznaczało że organizm zaczynał na nowo dobrze funkcjonować. Zatrzymywałem się więc na kolejnych punktach ,za każdym razem trochę podjadałem i popijałem ciepłą herbatę.
Bardzo krzepiącą informacją którą przekazała mi Aga była wiadomość że Nasz Andrzej Radzikowski kilkadziesiąt minut wcześniej dobiegł do mety wygrywając SPARTATHLON!
Byłem w małym szoku. Wiedziałem wcześniej że Andrju jest bardzo mocny ale pomimo tego, zwycięstwo na takim kultowym i prestiżowym ultramaratonie było czymś niesamowitym i niezwykle zaskakującym! Ten news podbudował mnie psychicznie i napełnił ogromną dawką pozytywnej energii. .
O 7:41 dotarłem do miejsca gdzie czekała już na mnie Aga. Schowane wcześniej za masywem skał słońce wspinało się co raz wyżej , przebijając się przez góry. Na skutek tego robiło się z każdą minutą cieplej i przyjemniej. Usiadłem na moment i wpakowałem w siebie pyszną kanapkę z serem i salami.
Bardzo smakowały mi od początku biegu małe wafelki w sreberkowym opakowaniu które znajdowały się na większości punktów. Trochę się trzeba było natrudzić aby je z niego wyciągnąć ale ich smak rekompensował z nawiązką te kilkusekundowe manualne manewry. Wciągnąłem i tym razem kilka sztuk.
Popatrzyłem na niebo i postanowiłem że ściągam z siebie rękawiczki, kurtkę , folie, rękawki oraz czołówkę i przekazałem wszystkie te rzeczy Adze. Bez wątpienia, rozpoczynał się powoli kolejny upalny dzień.
Zrzuciwszy kilka szmatek z siebie, lżejszy o kilkadziesiąt dekagramów wyszedłem na ostatnie pięć dych. Za mini cel miałem teraz dotrzeć do dwusetnego kaema. Zrobiło mi się przyjemnie i ciepło. Pomyślałem że taka temperatura mogła by być już do końca wyścigu. Miałem jednak świadomość że tak nie będzie zbyt długo. Były dopiero okolice 8:30. Patrząc w górę i widząc bezchmurny błękit nieba zdawałem sobie sprawę że długo ten stan trwać nie będzie. Znałem wcześniejsze prognozy pogody na ten dzień które mówiły o 30 stopniach w ciągu dnia i czystych pozbawionych chmur niebiosach. Różnice temperatury między nocą a dniem były zatem bardzo duże.
W pewnej chwili podrzędna droga na której od kilku godzin przebywałem nagle i zdecydowanie odbiła w lewo. Znajdowałem się teraz na szerokiej asfaltowej trasie z wyraźnie zaznaczonym poboczem która miała mnie zawieść prawie do samej Sparty.
Była to droga szybkiego ruchu ale samochodów jak na razie nie było zbyt wiele. Była sobota . Miałem zatem cichą nadzieję że niedużo większy ruch będzie panował na niej już do końca moich zmagań. Co jakiś czas z dość dużą szybkością przemieszczały się auta osobowe i ciężarówki. Nie było jednak ani razu momentu abym czuł się choć przez chwilę niebezpiecznie. Biegałem często w podobnych okolicznościach podczas treningów więc do takich warunków byłem już przyzwyczajony. Należało teraz po prostu bardziej uważać i więcej myśleć.
Rozpoczynałem długi kilkunasto kilometrowy podbieg z pojawiającymi się co jakiś czas dłuższymi odcinkami wypłaszczeń. Na tych trudniejszych i bardziej stromych fragmentach trasy przechodziłem ze spokojnego truchtu do szybkiego marszu. Cieszył mnie fakt że nawet ten element wykonywałem energicznie i w niezłym tempie. Niewątpliwie od dłuższej już chwili powróciłem do żywych i odzyskałem tak teraz mi potrzebną ,biegową energię. Nie tak dawna jeszcze, obezwładniająca senność i marazm bezpowrotnie minęły.
Napierałem ostro pod górę i nawet udawało mi się od czasu do czasu wyprzedzać sponiewieranych ogromną skalą trudności biegu, innych ultrasów. . Powoli i mozolnie zaczynałem odrabiać czas który straciłem na nocnych kryzysach. Wszedłem w fajny rytm a pojawiający się na horyzoncie kolejni doganiani przeze mnie biegacze stawali się dla mnie dodatkowa motywacją do sięgania po następne , głęboko pochowane źródła energii.
Kiedy zbliżałem się do 220 km słońce już bardzo mocno grzało. Jakoś szczególnie mi to jednak nie przeszkadzało. Świeżo w pamięci miałem nocne zimno i poniewierający mną marazm wywołany egipską ciemnością. W porównaniu do tamtych ,obecne warunki jawiły mi się niemal jako wymarzone.
Bardzo często w fazie przygotowań celowo wychodziłem na treningi w bardzo podobnych okolicznościach. Dla mojego organizmu nie było to zatem żadne nowum. Musiałem tylko pilnować odpowiedniego nawadniania.
Ponownie zadzwoniła Aga. Pytała się gdzie jestem. Mówiła że znajduje się aktualnie na 70 C/P zlokalizowanym na 231,4 km. Że właśnie przed chwilą był tutaj Andrzej Zyskowski. Że widać już na nim ogromne zmęczenie i ma kryzys. Ale ciągle napiera i zmierza konsekwentnie do celu. Powiedziałem do siebie w duchu ,że skurczybyk ma już fajnie bo rozpoczyna ostatnią część Spartathlonu. Długo wyczekiwany , kilkunastokilometrowy zbieg do Sparty. Pomyślałem że stamtąd na pewno czuć już zapach mety więc i Ja chcę się tam znaleźć jak najszybciej. To był teraz mój kolejny mini cel.
Ustaliliśmy aby na mnie nie czekała bo wszystko mam pod kontrolą, specjalnych życzeń nie posiadam a wszystko co mi jest aktualnie potrzebne znajduje się na stołach. Zobaczyć mieliśmy się dopiero na mecie..
Mijałem kolejne odżywcze punkty. Stały na nich małe grupki osób wchodzących w skład suportów zawodników którzy za niedługi czas mieli pojawić się w tym miejscu. Mocno dopingowali . W ich spojrzeniach widać było szacunek i szczery podziw dla Naszego wysiłku i determinacji. Było to niezwykle budujące.
Po około godzinie z ogonem dobiegałem i ja do tego kluczowego i upragnionego miejsca. Od jakiegoś czasu zatrzymywałem się tylko na co trzecim punkcie. W mgnieniu oka uzupełniałem bidony i zwijałem ze stołu jakąś małą przegrychę .. Biegło mi się nieźle , no to nie chciałem wybijać się z rytmu. Każdy wyprzedzany przeze mnie kolejny biegacz stawał się dla mnie dodatkową energią która pchała mnie dalej do przodu.
Wpadając na punkt podbiegła do mnie Wioletta. Nauczycielka z polskiej szkoły przy Ambasadzie w Atenach. Powiedziała mi że dobrze wyglądam, mam super czas i że teraz już tylko z górki do końca. Na odchodne krzyknęła w moim kierunku że w Sparcie z biało czerwoną flagą czeka na mnie młodzież z jej szkoły. Ta sama która dzień wcześniej witała mnie kiedy przebiegałem przez Kanał Koryncki.
Serce zabiło mi mocniej a oczy zrobiły się na moment bardziej wilgotne.
Zbiegałem w dół. Do mety miałem 14 kilometrów. Popatrzyłem na zegarek. Za kilkanaście minut miała upłynąć trzydziesta godzina odkąd jestem na trasie. W pierwszej chwili pomyślałem że źle odczytałem wskazanie zegarka bo czas wydał mi się fantastyczny i nieprawdopodobny.. Wychodziło mi że mam olbrzymie szanse złamać 32 h a przecież nie tak dawno martwiłem się czy w ogóle wyrobię się w limicie. Postanowiłem dodatkowo że postaram się z tego urwać jak najwięcej.
Puściłem mocniej nogi. Momentalnie odezwały się moje czworogłowe. Ale już miałem to w dupie.
Wiedziałem że dobrze się czuję, mam sporo wewnętrznej energii i mogę sobie pozwolić aby je na sam koniec dobić. Długimi chwilami pędziłem ze średnim tempem 5:40/km. Na tym etapie biegu była to kosmiczna prędkość, uwzględniając nawet to że biegłem w dół.
Nie zatrzymywałem się już na kolejnych check pointach. Postanowiłem że na tym co mam w butelkach muszę dolecieć do samej mety. Wszystkie samochody które przejeżdżały obok mnie , mocno trąbiły. Była to taka lokalna forma podziwu i zarazem gratulacji dla zawodników którzy znajdowali się już tak blisko celu .
Z czasem zbieg stawał się co raz bardziej łagodny . Co raz częściej pojawiały się pojedyncze zabudowania. W końcu pojawiłem się na rogatkach Sparty. Cały czas biegłem i nawet na moment nie przeszedłem do chwilowego marszu. W międzyczasie wyprzedziłem kolejnych zawodników.
W gorącym , rozgrzanym przez wczesno popołudniowe słońce powietrzu wyraźnie i mocno było już czuć woń zbliżającej się mety.
W pewnym momencie zauważyłem szybko maszerującą postać. Kiedy zbliżyłem się do niej wystarczająco blisko spostrzegłem że to znajoma Niemka z którą już wielokrotnie mijałem się na trasie. Nasze drogi na nowo spotykały się w końcówce wyścigu.
Po chwili dobiegałem do ostatniego już 74 checka pointa . Na nim również nie zamierzałem się zatrzymywać. Do mety pozostawało wszak jedyne 2,4 kilometra.
W moim kierunku zmierzała już kilkuosobowa grupa młodzieży z polskiej szkoły. W górze powiewała nasza narodowa flaga. Rozpoczynała się długa chwila na którą czekałem tyle lat.
Biegłem przodem . Za mną podążali młodzi rodacy cały czas trzymając w górze biało czerwone barwy. Robili to tak aby wszyscy zgromadzeni na ostatnich dwóch kilometrach trasy ludzie doskonale byli zorientowani jakiej narodowości biegacz kończy właśnie Spartathlon.
Wiedziałem kiedy przybiec bo akurat trafiłem na taką porę dnia kiedy całe centrum i główna aleja prowadząca pod pomnik Leonidasa pełna była ludzi. Z okolicznych ogródków, kawiarni, restauracji i ławek rozbrzmiewały głośne okrzyki i brawa . Ludzie wstawali z miejsc i oklaskiwali ultramaratończyka z Polski. Była to niezwykle wzruszająca chwila.
Przez głowę z prędkością błyskawicy przelatywały mi momenty z trasy kiedy było mi naprawdę ciężko i miałem chwile zwątpienia . Momenty kiedy moja wiara w końcowy sukces była tak mocno zachwiana.
Ale K.... mać przetrwałem i zrobiłem to!!! Krzyczałem do siebie wewnętrznym głosem.
Dobiegałem właśnie do miejsca o którym tyle myślałem przez ostatnie miesiące.
Przede mną co raz wyraźniej rysowała się postać Leonidasa. Trudno mi było sobie wyobrazić czy w tym momencie na świecie był człowiek bardziej szczęśliwy ode mnie. Biegnąc powoli i rozglądając się dookoła , widziałem głośny, radosny , rozentuzjazmowany i uśmiechnięty tłum kibiców. Miałem wrażenie jak bym to Ja był prawdziwym tego biegu zwycięzcą.
Na kilkadziesiąt metrów przed metą mój poczet sztandarowy musiał pozostać. Zbliżałem się do ostatniej, najbardziej reprezentacyjnej strefy Ultramaratonu.
Posiadałem wystarczająco dużo sił , dlatego w miarę równym, rytmicznym krokiem wbiegłem po małych schodkach usytuowanych bezpośrednio pod postumentem sławnego Króla Spartan. Ucałowałem stopę tego wielkiego wojownika ( ten gest ostatecznie kończy bieg i oznacza kres zmagań) i wzniosłem do góry rękę w triumfalnym geście zwycięstwa.
Zostałem SPARTATHLOŃCZYKIEM!!!!!
Bardzo chciałem podziękować:
Firmie LURBEL POLSKA za sprzętowe wsparcie podczas przygotowań i samego startu w Spartathlonie. Jestem mega zadowolony z niezwykle wysokiej jakości wyrobów tej firmy. Szczerze napiszę że jeszcze nigdy nie dane mi było w tak komfortowej , specjalistycznej i profesjonalnej odzieży i rewelacyjnych skarpetach trenować!!!! EXTRAKLASA!!!
Darkowi Maciągowi i jego firmie Studio Masażu Dariusz Maciąg z Rzeszowa za fizjoterapeutyczne wsparcie i pomoc na którą zawsze mogłem liczyć. Z tak profesjonalnym i znającym swoją zawodową materię człowiekiem każda droga do sportowego celu staje się łagodniejsza i mniej wyboista.
Ultramaratonowi Podkarpackiemu oraz firmie EMPRINT z Rzeszowa.
Jeszcze raz bardzo dziękuję!!!!!
PS.
Do tegorocznej edycji Spartathlonu została zakwalifikowana całkiem pokaźna grupa Naszych rodaków.
W sumie Polska ekipa liczyła 11 osób. W tym gronie była jedna kobieta –Ola Niwińska ( debiut).
Skład męski przestawiał się następująco:
Zbyszek Malinowski ( 13 start ), Andrzej Radzikowski ( 3 start), Paweł Szynal ( debiut), Łukasz Sagan ( 2 start), Andrzej Zyskowski (debiut), Marcin Zieliński ( 3 start) , Darek Gruszczyński ( debiut), Krzysiek Lipiński ( debiut), Paweł Kotlarz ( 6 start) oraz Robert Korab ( debiut) .
W Spartathlonie wystartowało 370 zawodników a ukończyło 235 osób.
Z Polskiej ekipy z 11 osób które wystartowały do Mety w Sparcie dobiegło 8 osób.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu dario_7 (2016-11-12,00:32): Wspaniałe przeżycia i nieludzki wyczyn. A i - nie ukrywam - kibicowanie Spartanom również dostarczyło sporą dawkę emocji ;) Wyobrażam sobie, co musiałeś pomyśleć jak się dowiedziałeś, że na 42 km mata Cię nie sczytała ;) MOCARZ!!! snipster (2016-11-13,19:44): ULTRA graty Trebi! pokonałeś galaktykę świetlną, nieosiągalną dla mnie :)
|