2016-10-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Rowerem przez Europę - część 1. Narodziny idei (czytano: 1445 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://biegacz58.xlx.pl/kolarstwo/indexkolarstwo.html
Link - artykuł ze zdjęciami
Nie tylko bieganiem człowiek żył i żyje. Kiedyś w zamierzchłych czasach przedbiegowych postanowiłem trochę pojeździć rowerem. Tak się rozjeździłem, że przejechałem pół Europy. W ośmiu wyprawach licznik wybił 16,5 tysiąca kilometrów. To oficjalnie, ponieważ w rzeczywistości było tych kilometrów znacznie więcej. Objechałem Polskę, byłem w Niemczech, Francji, Holandii, Belgii, Luksemburgu, Szwajcarii, Austrii, we Włoszech, w Monako, San Marino, Liechtensteinie, na Węgrzech, w Czechach, Słowacji, Danii, Szwecji i Norwegii. Być może przejechałbym całą Europę, ale dopadła mnie nowa pasja - bieganie. Co utkwiło mi najbardziej z tych wypraw? Uczucie wolności, oderwanie się od spraw tego świata i jego zdobyczy technicznych. Nie oglądałem telewizji i nie czytałem prasy nawet przez miesiąc. Czułem się jak na "Dzikim Zachodzie" i myślę, że odczuwałem to samo co jego zdobywcy. Patrząc rano na widnokrąg wiedziałem, że wieczorem do niego dotrę. Jakże były to piękne chwile. Teraz nie odważyłbym się na takie samotne wyprawy, ale może kiedyś się jeszcze wybiorę z kimś? Warto!!!!
Moja poczciwa kolarzówka z początkowych wypraw do tej pory dowozi mnie na biegi.
Gdyby nie te kolarskie toury, to może biegania by nie było? Albo by było, ale inaczej? Może dlatego nie ciągnie mnie na biegi w Berlinie, Paryżu czy Rzymie? Skoro już tam byłem, to po co jeszcze raz?
Wyprawa Pierwsza (1994 rok, 5 dni, 350 km)
Długo namawiałem żonę, żeby ze mną pojechała rowerem w Polskę. Wreszcie się zgodziła.
Dzień pierwszy (3.08 - środa) - 70km.
Wyruszyłem z żoną Kasią z Kołczewa do Wolina. Pamiętam, że nasze bagaże ciągle musieliśmy poprawiać. Mieliśmy sakwy rowerowe, a na bagażnikach pakunki, w których był namiot, śpiwory i karimaty. Z czasem nauczyłem się tak wszystko przywiązywać, żeby do wieczora nie poprawiać. Z Wolina pojechaliśmy przez Parłówko i Golczewo do Nowogardu. Za Nowogardem pierwsza noc. Było to w szczerym polu, wśród łanów zbóż. Nie mogłem zasnąć całą noc i myślę, że moja żona także. Tak było też na pozostałych wyprawach. Zawsze po 2-3 nieprzespanych nocach, zmęczony do granic wytrzymałości, zapadałem w głęboki sen.
Dzień drugi (4.08 - czwartek) - 80km.
Przez Dobrą, Chociwel, Węgorzyno i Drawsko Pomorskie dotarliśmy do Złocieńca. Podziwialiśmy krajobrazy Pojezierza Drawskiego - piękne jeziora i lasy. Za Złocieńcem druga noc - w opuszczonym sadzie.
Dzień trzeci (5.08 - piątek) - 90km.
Mimo, że kilometrów kręciliśmy z dnia na dzień coraz więcej, to nie śpieszyliśmy się za bardzo. Jechaliśmy od rana do wieczora , z częstymi przerwami, z prędkością około 15 kilometrów na godzinę. Taką zasadę przyjmowałem na późniejszych wyprawach - jazda powoli, ale długo, a kilometrów przybywało. Przejechaliśmy przez Czaplinek, Szczecinek, Barwice i Połczyn Zdrój. Pamiętam jak w Szczecinku, jadąc według znaków drogowych, objechaliśmy całe miasto dookoła, zamiast pojechać prosto. Zdarza się. Za Szczecinkiem wykąpaliśmy się w jeziorze i nieco odpoczęliśmy.
Dzień czwarty (6.08 - sobota) - 60km.
Świdwin, Resko, Płoty i nareszcie Gryfice, gdzie mamy rodzinę.
Dzień piaty (7.08 -niedziela) -50km.
To już koniec naszej wyprawy. Jeszcze po drodze wstąpilismy w Świerznie do znajomych. Pobierowo, Dziwnów i nareszcie Kołczewo. Zmęczeni, ale szczęśliwi dotarliśmy do domu.
Wyprawa Druga (1995 rok, 11 dni, 970 km)
To miała być długa wyprawa. I taka była. Jednak dla mnie była za krótka.
Dzień pierwszy (1.07 - sobota) - 90km.
Wraz z żoną wyjeżdżamy wczesnym rankiem z Kołczewa. Nie mieliśmy dokładnie określonej trasy, ale wiedzieliśmy, że będzie ona dłuższa niż rok temu. Jaki dystans uda się na pokonać bez prawie żadnego przygotowania kondycyjnego? To była wielka niewiadoma. Po godzinie dotarliśmy do Wolina. Dalej Goleniów i Stargard Szczeciński. Pod wieczór rozbijamy namiot tuż przed tym miastem, w jakimś zagajniku. Jak zawsze na poczatku takich wycieczek, nie mogłem spać całą noc.
Dzień drugi (2.07 - niedziela) - 80km.
Szybko dojeżdżamy do Stargardu Szczecińskiego. Dalej Pyrzyce, Lipiany i Barlinek. Na noc zatrzymaliśmy się przed Strzelcami Krajeńskimi.
Dzień trzeci (3.07 - poniedziałek) - 90km.
Rankiem przejeżdżamy przez Strzelce Krajeńskie i udajemy się w stronę Drezdenka. W Drezdenku przekroczyliśmy Wartę i postanowiliśmy jechać wzdłuż tej rzeki do Wielenia i dalej do Czarnkowa. Po drodze widzieliśmy wypalony las na przestrzeni kilku kilometrów. Żywoł to jednak siła. Za Czarnkowem wreszcie zasłużony wypoczynek.
Dzień czwarty (4.07 - wtorek) - 90km.
Jedziemy dalej przed siebie. Chodzież, Margonin, Gołańcz, Kcynia, Nakło, Mrocza i wreszcie nocleg. Pierwsze objawy zmęczenia.
Dzień piąty (5.07 - środa) - 100km.
Wreszcie wiemy gdzie jedziemy - na Hel. Przez Więcbork i Sępólno Krajeńskie dotarliśmy do Tucholi. Nie namyślajac się długo wjeżdżamy w Bory Tucholskie. Imponujace! Przez wiele kilometrów żadnej miejscowości, lasy ciągnące się bez końca, szosa przez długi czas w lini prostej. Myśleliśmy, że już błądzimy. Ale nie - po wielu godzinach dotarliśmy do głównej drogi. Odetchneliśmy z ulgą. Przed Skórczem (taka miejscowość a nie skórcz mięśni) zatrzymaliśmy się na noc.
Dzień szósty (6.07 - czwartek) - 80km.
Przez Skórcz dojechaliśmy do Starogardu Gdańskiego, gdzie żona oświadczyła, że nie ma wiecej siły na jazdę. Jednak po dłuższym odpoczynku i lekkiej wymianie zdań ruszyliśmy dalej. Skarszewy, Liniewo, Egiertowo i Kartuzy, to kolejne mijane miejscowości. Za Kartuzami zasłużony odpoczynek.
Dzień siódmy (7.07 - piątek) - 70km.
Jedziemy dalej na północ. Zawitaliśmy do Wejherowa, a potem po wielu godzinach jazdy dotarliśmy nad morze w Karwi. Przed Władysławowem zatrzymaliśmy się na noc. Po wielu latach, biegnąc Maraton Pucki, wspominałem dawne dzieje.
Dzień ósmy (8.07 - sobota) - 110km.
Wyruszyliśmy na Hel. Niestety do końca półwyspu nie dojeżdżamy, ponieważ natykamy się na posterunek wojskowy. Poinformowano nas, że przepuszczane są tylko samochody, a rowerzyści i piesi mogą do Helu dojechać pociągiem. Zawróciliśmy więc. Jednak nie żałowaliśmy tego dnia. Po drodze widzieliśmy imponujący widok - Bałtyk po jednej stronie i równocześnie Zatoka Pucka po drugiej. Minęliśmy Władysławowo i Żelazno, zanim zatrzymaliśmy się na noc tuż przed Wickiem.
Dzień dziewiąty (9.07 - niedziela) - 120km.
Robimy coraz więcej kilometrów. Chyba ciągnie nas do domu. Wicko, Słupsk, Ustka i Darłowo, to mijane przez nas miejscowości. Za Darłowem spędzamy noc.
Dzień dziesiąty (10.07 - poniedziałek) - 90km.
I znowu na zachód - do domu. Do Mielna jechaliśmy wąskim przesmykiem miedzy morzem i Jeziorem Jamno. Dalej Ustronie Morskie, Kołobrzeg, Trzebiatów i Gryfice. Tutaj czekała na nas rodzina. Dwa dni odpoczynku przed ostatnim skokiem do domu.
Dzień jedenasty (13.07 - czwartek) - 50km.
Świerzno, Kamień Pomorski, Dziwnów i wreszcie w domu. Dla mnie jednak było to za mało. Obudził się we mnie "zew krwi". Po czterech dniach wyruszam na podbój Europy.
Wyprawa Trzecia (1995 rok, 18 dni, 1930 km)
Kierunek - Berlin. Okazało się, że zajechałem o wiele dalej niż do Berlina.
Dzień pierwszy (18.07 - wtorek) - 150km.
Wczesnym rankiem wyruszam w nieznane. Nie mam jeszcze sprecyzowanej trasy. Byle przed siebie. Przejeżdżam przez Międzyzdroje i docieram do Świnoujścia. Przepływam promem na drugą stronę, na wyspę Uznam. Zrobiłem zakupy - konserwy, chleb, słodycze. Po kilku dniach słonecznej pogody konserwy były do wyrzucenia. W późniejszych wyprawach już nie kupowałem niczego na zapas. Zaopatrywałem się na bieżąco, najczęściej w supermarketach. Przekroczyłem przejście graniczne w Ahlbeku. Mijam Zirchow, Usedom i wreszcie opuszczam wyspę Uznam. Przejeżdżając przez most czuję "powiew świata". Postanawiam wtedy: pierwszy etap - Berlin. Przejeżdżam przez Anklam, Pasewalk, Prenzlau, i po 150 kilometrach rozkładam namiot gdzieś w lesie. Nie mogę tradycyjnie spać całą noc. Wokół odgłosy lasu, a ja nasłuchuję czy ktoś nie idzie.
Dzień drugi (19.07 - środa) - 120km.
Skoro świt rozpoczynam dalszą podróż. Na Berlin! To jest cel dzisiejszego dnia. Po 100 kilometrach wreszcie obrzeża miasta. Bez problemów dojeżdżam do centrum. Na Akexander Platz pytam się kilka osób o Bramę Brandenburską - Brandenburger Tor. Ku mojemu zdziwieniu nikt nie wie gdzie to jest. Zrezygnowałem więc z odwiedzenia tego miejsca. Wyjechać z miasta już nie było tak łatwo. Postanowiłem, że tym razem nikogo nie będę pytał się o drogę, będę kierował się na południe, gdzieś w stronę lotniska Tempelhof. Świetna sprawa - jadę i nie wiem dokładnie dokąd. Zdarzyło mi się to potem jeszcze kilka razy, i przeważnie dojeżdżałem do celu. Zatrzymuję się na noc gdzieś na peryferiach miasta.
Dzień trzeci (20.07 - czwartek) - 140km.
Po kilku kilometrach drogowskaz. Wreszcie wiem gdzie jestem. Mogłem spokojnie obrać kierunek. Könings Wusterhausen, Zossen, Luckenwalde, Jüteborg, Bad Liebenwerda, Elsterwerda - to kolejne miejscowości pozostawione za sobą.
Dzień czwarty (21.07 - piątek) - 70km.
Jadę dalej. Przez Großenheim docieram do Meißen (po polsku Miśnia). Opuszczając miasto muszę pokonać spory podjazd. Oczywiście nie podjeżdżam, tylko podchodzę. Tak zresztą robiłem zawsze. Mniej to kosztowało wysiłku. Zresztą po godzinach spędzonych na rowerze, chodzenie było przyjemnością. Na szczycie góry - niespodzianka. Koło drogi rosły czereśnie. Owoce prawie czarne, soczyste, rozpływały się w buzi. Najadłem się do syta i jeszcze nazrywałem na zapas. Rozpoczęły się górki. Zanim zatrzymałem się na nocleg minąłem jeszcze Nossen, Siebenlehn, Freiberg i Branderbisdorf.
Dzień piąty (22.07 - sobota) - 100km.
Wreszcie następna decyzja: jadę do Pragi. Przez Marienberg docieram do przejścia granicznego. Kilka minut i jestem już w Czechach. Jaka różnica z Niemcami? Na pierwszy rzut oka, to inne słupki przy drodze i inne znaki drogowe. To zawsze zauważałem, przy wjeździe do innego kraju. Przejechałem przez Krimov, Chomutov, Postoloprty i dotarłem do Louny. Tutaj w małej kawiarence zjadłem kilka gałek lodów. Na moim zegarku było jeszcze sporo do godziny zamknięcia, więc siedziałem sobie w najlepsze. Patrzę - a tu już zamykają. Zdziwiony musiałem wyjść. Jadę więc dalej. Po pewnym czasie patrzę na zegarek - godzina ta sama. Tak na swojej skórze przetestowałem względność czasu.
Dzień szósty (23.07 - niedziela) - 120km.
Ruszam dalej. Przy drodze znowu czereśnie - tym razem żółte. Zatrzymuję się na dłuższą chwilę. Trzeba przecież wykorzystać to, czym los mnie obdarzył. Przez Revnicov docieram do Pragi. Nie zabawiam tutaj długo. Jadę dalej. Mijam Jesenice, Benesov i Votice. Do późna w nocy nie mogę znaleźć miejca na postój - wszędzie otwarte tereny. Była piękna pogoda, gwieździste niebo. Patrząc w gwiazdy pomyślałem sobie - świecą one też nad Polską, widzą je moi bliscy. To było coś wspaniałego. Wreszcie znajduję kępę drzew i mogę zatrzymać się na nocleg. Z tego dnia pamiętam jeszcze "benzynowy" smak wody ze stacji bezynowej w Benesov. Jeżeli chodzi o wodę, to miałem dwie butelki plastikowe, w których woziłem tą bezcenną ciecz. Gdy się skończyła, to prosiłem o nią w różych miejscach - restauracjach, kawiarniach, sklepach. Tylko raz mi odmówiono - w Brukseli.
Dzień siódmy (24.07 - poniedziałek) - 100km.
Nastepna decyzja: Jadę do Wiednia. Przez Tabor, Kardasova Recice i Jinrichuv Hradec docieram do granicy z Austrią. Szybko przekraczam granicę w Grametten. Jadę jeszcze kilka kilometrów i w pięknym lesie jodłowym rozbijam namiot.
Dzień ósmy (25.07 - wtorek) - 110km.
Wstaję o świcie w świetnym nastroju. Kierunek - Wiedeń. Szybko dojeżdżam do Heidenreichstein. Dalej Horn i pod wieczór Tulln, gdzie doznałem niezapomnianych wrażeń. Wjeżdżam do tego miasteczka i jakbym znalazł się w bajce. Wieczór, malownicze uliczki, stylowe lampy. Skwerek, mała fontanna, ławeczka na której siadam. Podziwiam to co widzę wokoło. Ale trzeba jechać dalej. W jakiejś miejscowości zrywam garść moreli, które zwisały nad chodnikiem. Jakie były smaczne. Długo nie mogę znaleźć miejsca na postój. Teren prawie górzysty. Na szczycie jednej z górek postanawiam znaleźć miejsce na rozbicie namiotu. Z wielkim trudem udaje mi się znaleźć skrawek w miarę równego miejsca. Zasypiam z myślą, że może w tym miejscu obozował Jan III Sobieski, a może Kara Mustafa?
Dzień dziewiąty (26.07 - środa) - 90km.
Wiedeń na wyciągnięcie ręki. Jadę sobie, a tu zatrzymuje mnie policjant na motorze. Mówi, że to droga tylko dla samochodów. Znak widziałem, ale jakiś inny niż w Polsce. Przerzucam rower przez barierkę i jestem już na odpowiedniej drodze. Do centrum dojechałem szybko. Zatrzymałem się tutaj na chwilę podziwiając piękno wiedeńskiej starówki. Ale trzeba jechać dalej. Kierunek - Bratysława. Wstąpiłem jeszcze do banku żeby wymienić marki niemieckie na korony. Okazało się to niemożliwe. Za miastem znajduję znów drzewo morelowe rosnące przy drodze. Jest takie wysokie, że tylko mogę pozbierać owoce z ziemi. Pamiętam jak czekałem jeszcze na spadające morele. Po kilku kilometrach jazdy zauważyłem niepokojąca sprawę - pęknięcie tylnej obręczy koła. Ale jadę dalej. Mam inne wyjście? Schwechat, Bad Altenburg, Hainburg i już granica ze Słowacją. Jeszcze przed granicą wymieniam marki na korony. Wreszcie jestem na Słowacji. Kilkanaście minut i Bratysława. Co mnie zdziwiło? Ludzie przechodzą przez ulicę nie zwracając uwagi ani na pasy ani na światła, a policjanci stoją w pobliżu nie reagując na to. Postanawiam zająć się pękniętym kołem. Myślę, że wystarczy obwinąć go plastrem lekarskim. Apteki nie widzę w pobliżu, więc pytam się ludzi po niemiecku i po polsku - apotheke, apteka. Nie rozumieją. Wreszcie na migi udaje mi się "dogadać". Okazuje się, że apteka to po słowacku lekarna. Obwijam plastrem koło i jadę dalej. Kierunek - Węgry. Gdzieś za Bratysławą rozbijam się na noc w jakiś chaszczach.
Dzień dziesiąty (27.07 - czwartek) - 80km.
Wyjeżdżam wczesnym rankiem w stronę granicy z Węgrami. Po kilku minutach tylnie koło połamało się do końca. Trzeba wracać do Bratysławy. Niestety muszę iść na piechotę prowadząc rower. Znalazłem w mieście jakiś punkt naprawy rowerów. Kupiłem za 200 koron obręcz. Szprychy postanowiłem przełożyć ze starego koła. Brakujące kilka szprych właściciel zakładu podarował mi za darmo. Usiadłem sobie w kąciku i zabrałem się do pracy. Jakoś to wyszło, chociaż do ideału trochę zabrakło. Jednak jeżdżę na tym kole do dzisiejszego dnia. Trzeba było jeszcze załatać dziurę w dętce. Za szybko chciałem jechać, więc musiałem kleić jeszcze raz. Wreszcie po kilku godzinach jadę sobie. Jaka to przyjemność. Granicę węgierską przekroczyłem w Rajce. Już na Węgrzech zamieniłem kilka marek na forinty. W Mosonmagyarovar jadłem najlepszą w życiu zupę gulaszową, którą zamówiłem w restauracji na powietrzu. Kelner przyniósł ją nie w talerzu, ale w garczku zawieszonym na łańcuszkach. Poza tym duża ilość pieczywa. Zjadłem ze smakiem wszystko. W mieście tym spotkałem kolonię dzieci z Polski. Miło usłyszeć znów nasz język. Gdzie teraz jechać? Miałem chętkę na Budapeszt, ale mapa którą posiadałem nie obejmowała już tego terenu. Więc trzeba wjechać znów do Słowacji. Jechałem spokojnie do przejścia granicznego. Nagle wyskoczył wielki pies. Dałem takiego sprinta, że Lance Armstrong by mnie nie dogonił. Pies też nie miał szans. Chociaż widziałem że bardzo się stara, po kilkuset metrach odpuścił. Przekroczyłem granicę. Już w Słowacji zatrzymuje mnie policja. Pytają się gdzie jadę. Odpowiadam, że do Polski. Mimo połamanego koła przejechałem w tym dniu 80 kilometrów.
Dzień jedenasty (28.07 - piątek) - 70km.
Wreszcie wracam. Dunajska Streda, Sered i za Trnawą odpoczynek.
Dzień dwunasty (29.07 - sobota) - 140km.
Przejeżdżam przez Jablonicę i w w Holic przekraczam granicę z Czechami. W paszporcie dostałem dwie pieczątki - po stronie słowackiej i czeskiej. Hodonin, Straznice, Veseli, Uherske Hradiste - to miejscowości przez które przejeżdżałem zanim rozbiłem się na noc.
Dzień trzynasty (30.07 - niedziela) - 90km.
Przez Hulin i Prerow dojechałem do Ołomuńca. Wstąpiłem do jakiejś restauracyjki. Zamówiłem zupę po umiarkowanej cenie. Do tej zupy kelner wbił surowe jajko. Jakoś to zjadłem. Chciałem jeszcze coś kupić, ale nie mogłem wymienić pieniędzy. Wszystko było pozamykane. Sternbek, Unicov i za Mohelnicami odpoczynek.
Dzień czternasty (31.07 - poniedziałek) - 100km.
Przejeżdżam przez Zabreh i szybko zbliżam się do granicy z Polską. W Międzylesiu przekraczam granicę i po kilkunastu dniach jestem znowu w Polsce. Wspaniałe uczucie. W tym dniu mijam jeszcze Bystrzycę Kłodzką, Kłodzko i Ząbkowice Śląskie.
Dzień piętnasty (01.08 - wtorek) - 90km.
Teraz szybko do domu. Pieniędzy coraz mniej. Łagiewniki, Kąty Wrocławskie, Rakoszyce Środa Śląska i Prochowice.
Dzień szesnasty (02.08 - środa) - 110km.
Przez Lubin i Rudną dojeżdżam do Głogowa. Dalej kieruję się do Sławy. Fajna nazwa. Mijam Konotop i zostaję na noc przed Sulechowem. W jakiejś miejscowości zdarzyła mi się zabawna historia. Idę sobie chodnikiem. Nagle z mroków nocy słyszę głos - "dzień dobry". Zaskoczony odpowiedziałem też "dzień dobry", nie widząc nikogo.
Dzień siedemnasty (03.08 - czwartek) - 120km.
Sulechów, Świebodzin, Międzyrzecz, Skwierzyna, Gorzów Wielkopolski, Lipiany. Pieniędzy coraz mniej, a do domu jeszcze kawałek. Pod koniec dnia została mi ostatnia złotówka.
Dzień osiemnasty (04.08 - piątek) - 130km.
Pyrzyce, Stargard Szczeciński, Maszewo, Nowogard. Gdzieś zdobywam trochę ziemniaków i piekę je w ognisku. W Golczewie mam jeszcze na bułkę. To już końcówka wyprawy. Jeszcze Wolin i już ostatnie kilometry. Późno w nocy dobijam się do mieszkania. Otwiera uszczęśliwiona żona.
Skończyłem trzecią wyprawę i pomyślałem sobie - można dłużej, dalej i ciekawiej. Już myślałem o innych zakątkach Europy.
Na moim blogu są już trzy kolejne części wspomnień z wypraw rowerowych po Europie:
Rowerem przez Europę - część 2. Do Warszawy przez Paryż
Rowerem przez Europę - część 3. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu
Rowerem przez Europę - część 4. Scandinavia Tour
Link - artykuł ze zdjęciami
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Shodan (2016-10-27,23:19): Robi wrażenie! snipster (2016-10-28,09:35): no trochę tym kołem zakręciłeś po Europie ;) też kiedyś ostro o tym myślałem, ale... brak czasu i co innego się pojawiło wiechu44 (2016-10-29,19:10): Fajna sprawa takie wypady rowerowe. W tym roku pomyślałem o powrocie do tego typu wypraw i przejechałem od Litwy, przez Łotwę do Estonii. Wyprawa podobna do wyjazdów przez Ciebie opisanych. Polecam powrót do wypraw rowerowych.Nadmienię, że jesteśmy z tego samego rocznika. Jarek42 (2016-10-29,20:45): Może jeszcze kiedyś?
|