2016-09-27
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| CO NAS NIE ZABIJE TO NAS WZMOCNI !!! (czytano: 485 razy)
Dziś 23 września - zaczyna się to o czym marzyłem przez cały rok. Wyruszamy zdobyć jeden z najważniejszych na świecie, a dla mnie najważniejszy w mojej przygodzie z bieganiem BERLIN MARATON. Jedziemy z Agą i z przyjaciółmi Jarkiem i Donatą. Ekipa zgrana, bo już nie jedną podróż razem zaliczyliśmy. Piękna słoneczna pogoda dodatkowo umila nam podróż, która minęła w rewelacyjnych humorach. Prosto z trasy jedziemy odebrać pakiety startowe. Troszkę mam mieszane uczucia jak to będzie wyglądało, przecież to prawie 50 tysięcy ludzi ma startować w tej imprezie (zastanawiam się czy będzie tłok w biurze zawodów), a tu miła niespodzianka. Jarkowi udaje się bez problemu zaparkować auto, a odebranie pakietów to istna bajka. Wszystko organizacyjnie perfekcyjnie! Do biura wstęp tylko dla zawodników. Zostawiamy więc na chwilkę nasze „połóweczki” i wchodzimy na halę gdzie nas obrączkują (taka opaska na rękę dla oznaczenia zawodnika) dwie śliczne ciemnoskóre dziewczyny :0). Dalej z marszu odbieramy pakiety startowe i przechodzimy do stanowisk wydających nr startowe (drukowane od ręki), gdzie wszystko trwa dwie minutki. Pstrykamy parę fotek. Idziemy na halę Expo po nasze dziewczyny i odbieramy koszulki (również błyskawicznie). Kilka sesji zdjęciowych i spadamy do hotelu. Wieczorem spacer po Berlinie i lulu.
Dziś 24 września - Jaro zrywa się raniutko na poranny trening, ja odpuszczam, bo muszę oszczędzać chorą nogę na jutro. Śniadanko i idziemy zrobić rozeznanie co i gdzie się znajduje (trzeba ustalić strategię na jutro) pokazać dziewczynom gdzie będą mogły na nas czekać, a Aga ustala sobie strategiczne miejsce fotoreportera :0) Ogrom tego przedsięwzięcia robi wrażenie i bezpieczeństwo na każdym kroku. Troszkę zwiedzania kawka, browarek, pizza, makaronik, wieczorne dotlenienie organizmu i tak nam minął kolejny dzień w Berlinie.
Dziś 25 września - Godzina 6.00 „ruszyła maszyna” Cztery komórki punktualnie ryknęły na pobudkę zrywając nas na równe nogi. Zaczynamy dzień prawdy. Do startu zostały 3 godz 15 min. Bez pośpiechu, ale bardzo sprawnie po śniadanku (jak zwykle bułka z nutelką i bananem w moim przypadku) pakujemy się i idziemy na start. Pogoda rewelacyjna, słoneczko wita nas raniutko wesoło, chociaż jeszcze „lekki chłodek” na zewnątrz. Zaczyna się stresik startowy. Wszędzie mnóstwo osób z całego świata szykuje się do biegu, fotografowie wyrywają nas do zdjęć. Jeszcze tylko depozyt i ruszamy na start, dostając od Agi i (wirtualnie) Ani :0) kopa na szczęście. Wchodzimy do swojej strefy startowej (kolejny pokaz organizacyjnego porządku) i już nie ma odwrotu. Są za to ciiiary!!! na całym ciele. Emocje niesamowite, powoli rusza „maszyna”, najpierw wózki, potem Elita (spokojnie to jeszcze nie my) :0) i potem już pozostałe strefy czasowe z małymi odstępami. Taak!!! stało się 9.26 ruszamy na trasę Jarek po życiówkę, a ja po ukończenie maratonu (pytacie dlaczego tylko po ukończenie? dowiecie się czytając wcześniejsze wpisy na blogu). Piątka na szczęście z Jarem, „odpalam” garmina i mijam bramę startową. Szukam jeszcze mojego „Szczęścia” z aparatem w ręce. Jest „strzela” jeszcze fotę i do zobaczenia za … godzin „Kocham Cię!” krzyczę i ruszam porwany tłumem biegaczy. Emocje sięgają zenitu - zaczęło się, biegnę troszkę za szybko prawie minutę szybciej niż na ostatnich treningach, ale jest super, noga pracuje w miarę sprawnie, więc nie muszę nic korygować. W miarę upływu czasu muszę jednak zwalniać, ale nie przejmuję się tym bo tak niestety musi dziś być. Biegnę płynnie nie „szarżując” wszędzie pełno kibiców (nie słupów), a to już to pcha cię do działania. Nieważne, że coraz więcej osób mnie wyprzedza. Ja dziś mam swój cel i nie przejmuje się tym. Co rusz dobiega do mnie ktoś i zagaduje „cześć Paweł, skąd jesteś, na jaki czas biegniesz?” Szybko odpowiadam (żeby nie tracili przy mnie czasu) przedstawiając moją sytuację. Po czym jedni gratulują mi samozaparcia, inni podziwiają i życząc powodzenia przybiją piątkę. W tym miejscu muszę podziękować Ani P., która namawiała mnie do nadrukowania na koszulce imienia ( tak Aneczko miałaś rację tych kilka rozmów z Polakami dodawało mi skrzydeł w trudnych chwilach, Dziękuję :0)) Tak trudnych, bo nie było łatwo do 17 km wszystko szło bez zarzutu, ale potem zaczęły się „schody”. Noga zaczynała dawać się we znaki. No to było do przewidzenia przecież moje przygotowania kończyły się na 20 km. Po pierwszym ominiętym „wodopoju” kolejne brałem w biegu, ale od 18km zacząłem spokojnie przechodzić do marszu „wciągając” żele i obficie popijając wodą. Jakoś szło do 26 km i nadszedł poważny kryzys. Noga bolała niemiłosiernie tempo spadło znacznie, coraz więcej czasu spędzałem idąc przy wodopoju zmuszając się do biegu. Zażyłem tabletkę przeciwbólową. Miałem czarne myśli ( dobrze, że trasa nie przebiega bliżej mety, bo nie wiem co by było). Walczyłem z myślami. Na dodatek po drodze był punkt masażu, a niech to szlag (pomyślałem) jak zalegnę to już nie wstanę! Nie, nigdy w życiu, uciekam stąd! Wtedy przypomniałem sobie film, niedawno oglądany"Siła Spokoju" o chłopaku, który po wypadku wrócił do sportu, a był gimnastykiem. Jego trener powtarzał „pozamiataj w głowie wyrzuć co nie potrzebne, liczy się tu i teraz!” I pozamiatałem :0) Na szczęście co kawałek grały jakieś zespoły muzyczne i przy dźwiękach bębnów czy ostrej muzyki dodawało mi skrzydeł. I ci kibice „dawaj Paweł !” a im bardziej byłem słaby, oni mocniej dopingowali. Ból trochę ustąpił, więc i czasy mi się lekko poprawiły. Minął 30 km, zacząłem sobie wyznaczać kolejne cele. Od wodopoju do wodopoju, a że punkty były co 2.5 km więc było łatwiej. Na 35 km to ja podrywam do walki Polaka „ dajesz ziomal” krzyczę i poszedł jak strzała. Jest dobrze odliczam kolejne kilometry, chwila marszu z kolejnym Polakiem wymiana paru zdań i on stwierdza „ty to jesteś bohater”, a ja odpowiadam „raczej nienormalny” a on na to „ wiesz co - tu wszyscy są nienormalni” :0) 40km już tuż, teraz już nic mnie nie powstrzyma powolutku truchtam do przodu. Ostatni zakręt i ostatnia prosta przede mną, już nic się nie liczy, nie pamiętam, że boli noga. Znowu mam ciary, chce mi się płakać ze szczęścia. Jeszcze 500 m wypatruję mojego „Kwiatuszka” jest strzela fotę i krzyczy wniebogłosy „zrobiłeś to!!! Kocham cię”. Podbiegam do niej, całuję i lecę dalej jeszcze troszeczkę i spełni się mój sen, moje marzenie mój Berlin Maraton 2016. Dumnie odbieram swój ciężko zapracowany medal 5 godz 48 min 28 sek - to jest teraz mój nowy rekord, rekord wytrzymałości, upartości i hartu ducha. Nie wierzyli ludzie, że po 4 miesiącach dopnę swego, tak zrobiłem coś niesamowitego i tylko chyba Aga moja - kochana Żona - wierzyła we mnie, chociaż wiele zdrowia i stresu ją to kosztowało. Dziękuję Ci Kochanie za wszystko i … przepraszam :0)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |