Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
261 / 338


2016-06-13

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
kropla drąży skałę (czytano: 727 razy)

 

Morza szum, ptaków śpiew, pusta plaża... lalala
Właśnie, tylko szumu morza i plaży mi brakuje ostatnimi czasy. Pogoda wtenczas letnia jak się patrzy. Lubię taką pogodę :)

Po półmaratonie w Nowej Soli nie czułem się jakoś dobity i zmęczony tym upalnym ściganiem po zatruciu. Szczerze, to spodziewałem się jakiejś masakry.
To był chyba pierwszy taki pingpong, który podrasował moje zwoje mózgowe chyba zbyt ambitnie.
Chyba jest tu nieodpowiednim słowem, bardziej odpowiednie powinno brzmieć "raczej".


W tygodniu wypuściłem się do lasu, z zamiarem nieco szybszego kręcenia nogą, jednak czułem się wypruty z sił. Niedospanie, zmęczenie w pracy i tak dalej... oraz sam start jednak zaczęły się kumulować. We wtorek po powrocie z lasu czułem się gorzej, niż w sobotę po zawodach. Stwierdziłem, że przeginam i muszę dać sobie czas na odpoczynek.
Nie bez kozery wokół piszą, żeby po półmaratonie (nie mówiąc już o czymś większym) jakoś przez tydzień wyluzować z wszelkimi pokusami. Idąc tym tropem postanowiłem, a raczej powiedziałem sam sobie, że do końca tygodnia wprowadzam zakaz absolutnego szarpania zbliżania się na prędkości maratońskiej lub szybciej.

Nie wiem czemu, ale czasem mam zajawki z przeszłości, gdzie wyrywkowo przypominają mi się wycięte z kontekstu fragmentu, albo motywy, które w sumie są składową większego planu, idei, czy myśli, lecz u mnie to wraca w postaci
"helou, a może szybki kilos?"
albo
"zrobię mocny cross na pobudzenie"
często gęsto takie coś mam, kiedy jestem np. dwa dni po zawodach ;)

No dobra...
niedzielą tydzień się kończy, więc postanowiłem, że zrobię Long Run, bez hardkorowych szaleństw odnośnie dystansu.
Dostałem jakiejś awersji na 30tki i więcej. Poza tym żadnego maratonu na horyzoncie, więc nie było sensu się zarzynać dystansem. Wszystko oczywiście w kontekście startu w półmaratonie we Wrocku. Dwa tygodnie przed może chyba być takie coś jako akcent ilościowy.
Wyszło w sumie 27km, 4:41, tętno niskie, samopoczucie dobre, luźno, ale... był upał. Na drogę wziąłem 0.3l butelkę wody, głównie do chlapania, ale z połowę w sumie wypiłem. Końcówka przed domem już czułem się jak fryta w piekarniku, bo od 4km leciałem bez koszulki ;)

Trochę się odwodniłem, czułem to, więc uzupełniałem płyny cały dzień.
Poniedziałek lajtowy i nadszedł wtorek.

Ten wtorek mocno mi dokopał.
Czułem się nawet jakoś w porządku, trochę niewyspany, bo po weekendach zawsze jestem rozkojarzony i mam problem ze snem... a może to brać okładów z młodych, jędrnych... przed snem? ;)))

anyway, wymyśliłem sobie, że zrobię tempo tego dnia. Tak jakoś 6, może 7km w okolicach 3:50 - Trening z cyklu "kropla drąży skałę".

Po ulicy mi się średnio chciało przy samochodach, więc poleciałem na stadion. Oczywiście żar lał się z nieba.
Fajnie jest na stadionie... młodzież coś tam ćwiczy, na trybunach nawet ktoś siedzi... tak mnie wzięło na zastanowienie, czemu młodzież lata po Makach, czy innych syfiastych speedknajpach, gdzie przeważa nadwaga i lenistwo, podczas kiedy na stadionie pełno jest zwinności, fajności i w ogóle?

Aż żałowałem, że nie mam 15 lat :)
wokół trenejro zajmował się grupką 13tek, inny inną grupką przemieszaną, a na 2 prostej było paru osiłków, którzy trochę mi blokowali mój ulubiony 8 tor :)

Dociągnąłem do pełnego 4km i ruszyłem z kopyta.
Takie bieganie, gdzie nie robię jakiś krótkich intensywnych odcinków zawsze planuję jednym ciągiem. Nie lubię przerywać, rozciągać się kilka razy, odpoczywać i tak dalej. Dla mnie, maratończyka liczy się ciągły ogień! :)
Podczas maratonu, połówki, czy dychy nie staje się, nie zatrzymuje, rozciąga i odpoczywa, tylko wierci się i piłuje od startu do mety :)

Tak więc ruszyłem z kopyta po piknięciu w Gremlinie 4go kilosa. Gremlin tym razem na lewej łapie. W międzyczasie przed zdjąłem koszulkę i rzuciłem na płot.
Lubię biegać po 8 torze dlatego, że jest najbardziej prosto. Kółko ma coś koło 453 metrów chyba, więc kilos zawsze mija po dwóch okrążeniach i kawałku :)

Po kilosie miałem już dosyć. Czułem się fatalnie, mimo iż kilos wyszedł w 3:44. Z każdym kółkiem czułem, jak słabnę, jakbym zamienił się w gąbkę, którą ktoś wdeptuje w ziemię. Postanowiłem pociągnąć na tej intensywności aby zobaczyć, jak się ułoży dalej. Z jednej strony myślałem, że jest to chwilowa zamuła, którą czasem odczuwam, która puszcza po paru chwilach. Tętno nie było za wysokie, więc zrobiłem ryzik-fizyk.
Drugi kilos w 3:46 i wiedziałem, że to już było przegięcie. Ledwo dociągnąłem do trzeciego kilosa, który zamknął się w 3:48 i stanąłem do truchtu. Prawie wyplułem flaki... jeju czułem się, jakbym harakiri zrobił.
Pierwsze co mnie strzeliło do łba, że jednak zatrucie i zawody swoje odłożyły, dodając niedzielne wysuszenie na LongRunie, niewyspanie... dostałem kumulację zmęczenia.
Żeby nie stracić dnia i treningu, postanowiłem się jeszcze nie zwijać ze stadionu. Jakby nie było trenerów i młodych, w sensie pusty stadion, pewnie bym się zawinął przyjmując na klatę staropolskie przysłowie "głową muru nie rozbijesz".

No ale, że nie chciałem wyjść na lalusia w oczach gimnazjum, to postanowiłem improwizować.
Po tych trzech kilosach tempa, i kilosie truchtu, ruszyłem na szybkiego kilosa. Pierwsze kółko wporzo, drugie już było oraniem, oddech wchodził na decybele ostrych igraszek, a melodia gardłowa przypominała pieśń klaczy. Najgorsze myśli przy kilometrówkach są zawsze takie, że po pyknięciu tych dwóch kółek jest do zrobienia jeszcze ten cholerny kawałek. Przewaga latania po 8 torze nad 1 jest jeszcze taka, że ten cholerny odcinek jest o połowę krótszy (niecałe 100m).
Nie pamiętam kiedy piknięcie w Gremlinie tak na mnie zadziałało, bo poczułem się jak Rocky w 2 odcinku na koniec.
Mentalnie miałem dosyć. Fizycznie miałem dosyć, a raczej psycha mi tak wrzeszczała w głowie.

3:30... dużo i mało
Fakt jest taki, że musiałem się zatrzymać, aby złapać oddech i siły, więc raczej nie opierdzielałem się ;)
Potruchtałem dalej i postanowiłem zrobić 400tkę, już po 1 torze.
Zrobiłem chyba dwa kółka i wio. Pierwsze koło w miarę, drugie jak zwykle - szukanie oddechu. Prędkości trochę wzrosły i te dwa okrążenia wyszły niecałe 1:17.
Też musiałem ze cztery metry przespacerować, aby złapać oddech i kontakt ze światem.
Skoro już byłem zlany potem, jakbym brodził w wannie i wszyscy na stadionie mieli zapewne ze mnie brecht, postanowiłem zrobić seteczki na dobicie tego pięknego mordobicia.
Miło się biegło widząc kątem oka szusujące dziewczyny na 60m, które jeszcze przeganiam. Nie jest ze mną tak źle ;)
Tu dopiero czułem, że prędkość jest smerfastyczna i zarazem zabójcza dla much, które wpadają na moje zęby.

Zrobiłem cztery i postanowiłem trochę się porozciągać i zwinąć się do domu.
Wracało się trochę dziwnie, jak to po stadionie, ale 3.5km minęło bez większej traumy.

To miał być trening, który drąży skałę, a wyszło drapanie drapakiem po starej ścianie ze starą farbą.
Warto nadmienić, że wtorek był niejako Międzynarodowym Dniem Seksu. Czułem się mocno wy...ny :p
Jakby to powiedział Joker z Batmana - co mnie nie zabije, to mnie wzmocni.

Coś w tym jest.
Następnego dnia postanowiłem odpocząć, nawet coś tam się udało zasnąć i dzień później wyskoczyłem do lasu.
Kontynuując myśl hardkora, na rozruszanie dobry jest Drugi Zakres. Przecież tempo maratońskie najlepiej koi nerwy, psychikę i inne dolegliwości ;)
Tak też mnie wzięło tamtego dnia. Znowu myślałem o ulicy, ale kolejny ciepły dzień i jakieś skupisko samochodów mnie odwiodło od tego planu.
Był Dzień Przyjaciela, więc mile przypomniałem sobie o lesie. Poleciałem na Wzgórza Piastowskie z zamiarem nie obijania się i wyszło całkiem fajne bieganie, bez ostrego katowania się. Miło się zaskoczyłem średnią. Bo nie szalałem od początku.

Dopełnienie tygodnia było w postaci rozbiegania w piątek i zrobienie tego, co chciałem we wtorek. Tym razem jednak się już sporo wyspałem, zjadłem ulubione śniadanko w postaci bułki z miodem i w okolice południa ruszyłem na płaską ściechę rowerową. Temperatura poza tym była o wiele niższa i wszystko udało się tak, jak sobie wymyśliłem. Tym razem miało być 8km progówki w okolicach 4:00, wyszło sporo lepiej.
Niedziela już krótka i lajtowa, z rowerem włącznie i niestety szlifem kolana przy powrocie do domu. Czeka mnie więc kilka dni reperowania strupów.



Wszystkie te moje harce mają niejako związek z tym, że moje plecy poprawiają się.

Od jakiegoś czasu mam proste urządzonko, które nabyłem za cenę butów. Wytwarza prądziki Tens/Ems oraz jeszcze coś tam, ale korzystam wyłącznie z Tensów, które znam z terapii u fizjo.
Aplikuje sobie różne konfiguracje i programy, cztery elektrody na plecy w różnych kombinacjach, oraz... na łydę, ściślej to pod kątem poprawy sprawności mięśnia strzałkowego w owej łydce, z którym mam problem od zeszłego roku albo i dalej, gdzie miałem problem z naderwaną łydą i tylko ten mięsień czuję z całej łydy teraz.
Do tego dochodzą różne ćwiczenia i rozciąganie, więc może powoli, powoli... i wyjdę na prostą.


Bariery z tym związane powoli zacierają się i stąd te wszystkie szaleństwa i niestety czasem brak chłodnej głowy i umiaru.
Ten wtorek, albo raczej wtorki u mnie zaczynają być niebezpieczne. Grunt to dostrzegać takie wariactwa, wszak najlepsza nauka to poparzony paluszek ;)
Lubię chyba jednak pchać te moje paluszki tam i ówdzie, sprawdzać, lizać, próbować, wszak mam jakiś gen ciekawości w sobie, mimo iż w gruncie rzeczy nie cierpię niespodziewanych niespodzianek.

Jestem ciekawy co dalej wyniknie z tego wszystkiego :)



Aloha
pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2016-06-14,10:08): oj, dzieje się u Ciebie, dzieje :)
snipster (2016-06-14,10:39): tak dużo celów, tak mało czasu... ;)
Truskawa (2016-06-14,10:50): U mnie interwałyu prawie zawsze tak wychodzą. :)
snipster (2016-06-14,11:06): jakoś nie ciągnie mnie do interwałów od zeszłego roku... zajeżdżałem się wtedy jak koń podczas westernu, a wychodziła fatamorgana. Fakt, że wtedy zdrówko było mocno do tyłu więc nie powinienem chyba tego porównywać, ale jakoś biegi ciągłe mają lepsiejszy ogląd w mojej głowie ;]
Truskawa (2016-06-14,14:33): A ja je lubię, byle nie były za długie. Jak już w grę wchodzą cztery kilosy to jestem z miejsca chora. Ale takie kilometrowe są ok. Trening ucieka bardzo szybko. :)
snipster (2016-06-14,15:02): zgodzę się, tysiączki są akurat fajne :) chociaż cały "clue" tkwi w czasie przerwy... im krócej, tym wszystko staje się trudniejsze i niefajniejsze ;)
Joseph (2016-06-14,23:31): Tysiączki na minutowej przerwie, tak z piętnaście serii, ha - to jest dopiero niezłe "drapanko drapakiem", co nie? ;)
snipster (2016-06-15,11:28): Dżozeff, no tak, ale wiesz... tysiaki tysiakom nie równe ;) jak już leziesz w taką ilość, to i prędkość mniejsza i raczej nie robisz 15 tysiaków w tempie np. dychy bo zajezdnia. Czas pomiędzy to osobna bajka na długie rozważania i chyba tu ma znaczenie kiedy te tysiaki robisz, czy w zimie, czy przed zawodami, bo to kolejna możliwa zajezdnia w dłuższym okresie czasu. A podobno bieganie jest takie proste :)







 Ostatnio zalogowani
Wojciech
00:47
Hieronim
00:12
jacek wąsik
23:40
marco1
23:26
Admin
22:59
BOP55
22:36
edgar24
22:21
pszczelnik
21:46
maratonczyk
21:16
Świstak
20:46
seba1
20:08
Pawel63
19:51
zblech
19:35
pawnow
19:15
kos 88
18:37
janusz9876543213
18:24
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |