2016-05-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Trzecia życiówka (czytano: 1070 razy)
Tak, to już trzecia życiówka w tym roku. Po dwóch poprawach rezultatu na 15 km przyszedł czas na maraton.
Generalnie Orlen Warsaw Marathon obył się bez uniesień. Przynajmniej na trasie. Na mecie było rzewnie, bo jakże inaczej może tam być. Płynęły łzy.
Trasa była walką. O ile jeszcze pierwsza połowa biegu wiodła po Starym Mieście, kiedy wiatr zawiewał w plecy, czerpałem z niego maksimum przyjemności. Dostrzegałem otaczające zabytki, warszawską, nasyconą wiosną zieleń, kibiców.
Kiedy minęliśmy Kabaty, urokliwe zakątki Powsina i z wiatrem wprost w twarz wylegliśmy na pustkowia Wilanowa, zaczęła się prawdziwa maratońska robota. Kilometry wlokły się jak zaklęte, wiatr szarpał koszulkę, stłoczeni łokieć w łokieć podążaliśmy grupą za pacerem na 4:00.
Przy trasie żywego ducha, tylko my i wiatr.
Jakoś tak dotarliśmy do 30 kilometra. Tempo było równe, samopoczucie w miarę, poza wiatrem, pogoda całkiem znośna. Nawet zaczęło wyglądać słońce i z lekka przygrzewać. Od początku regularnie jadłem żele i piłem wodę, z resztą organizator wzorowo przygotował punkty z wodą i jedzeniem. Troszkę od 10 kilometra łapał mnie skurcz w podbrzuszu. Pojawiał się po każdym połkniętym żelu, po chwili masowania puszczał, jednakże było to bardzo mnie niepokojące i wysoce nieprzyjemne uczucie. Głowa troszkę oberwała na wilanowskim wygwizdowie i po 35-tym złapał mnie kryzys. Odpuściłem grupę i pacera na 200-300 metrów i próbowałem dojść z sobą do ładu. Pojadłem żeli, pojadłem dextro, zapiłem wodą i biegłem bijąc się z myślami. W sumie to już od 20 kilometra miałem wielką ochotę położyć się i odpocząć. Teraz to uczucie bardzo się nasiliło. Muzyka w słuchawkach zaczęła denerwować. Jazgot przygrywających do biegu kapel przypominał mi start odrzutowca i wyzwalał we mnie gniew. Byłem cholernie poirytowany. Zapętlony w myślach nawet średnio kontrolowałem tempo, głos gdzieś z wewnątrz przekonywał mnie, że nie warto teraz ani pić, ani jeść żeli. Na szczęście robiłem to niemal machinalnie i udało mi się utrzymać mimo wszystko dość szybkie tempo. Straty sięgały 15-20 sek. na kilometr i w sumie wyniosły 2-2,5 minuty.
Po minięciu znacznika 40 kilometra wszystko minęło jak ręką odjął. Podkręciłem tempo i zacząłem zasuwać do mety. Ostatni kilometr wręcz pędziłem. Na zegarku sprawdziłem później, że zszedłem poniżej 5 minut na kilometr. Wyprzedzałem wszystkich hurtem i na ostatniej prostej popisałem się niezłym finiszem, godnym biegu na 5 kilometrów.
Zachowałem siły do końca. Przytomność umysłu także. Zakończyłem swój drugi maraton poprawieniem rekordu życiowego o 17 minut.
Nie na darmo wydarłem na treningach te dziury w butach. Nie na darmo.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu ronan51 (2016-05-01,19:36): ja już żeli nie używam,muzyki nie słucham, a opis drugiej części trasy pokrywa się również z moimi odczuciami i chociaż celu nie osiągnąłem to tragedii nie było a ty jak o tyle aż poprawiasz życiówki to nie długo mnie dopadniesz?ha ha ha PS. do 3.48.20 już blisko?ha ha ha thorunczyk (2016-05-02,19:27): nie wiem jak to będzie z tym gonieniem :) zamierzam poprawiać wyniki, zobaczymy w Toruniu :)
|