2015-10-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Poznań Maraton 2015 (czytano: 461 razy)
Stało się... zostałem maratończykiem!
Nareszcie mogę ze spokojnym sumieniem założyć konto na maratonypolskie.pl :D
Sukces to dla mnie ogromny bo zacząłem biegać niespełna rok wcześniej.
Sukces podwójny bo jeszcze lekko ponad miesiąc przed maratonem nie mogłem normalnie chodzić. Przeciążyłem staw skokowy podczas przygotowań i ciche marzenia o starcie w pierwszym maratonie pękły jak bańka mydlana.
Nie po to jednak ten wpis, żeby się nad sobą użalać!
Wstęp jest dla tych, którzy załamują się kontuzją w ostatniej fazie przygotowań. To nie koniec świata, wystarczy odrobina determinacji, sporo cierpliwości i baaaardzo dużo pokory, żeby cierpliwie pokonać własne słabości. Ja, z ostatniej fazy przygotowań zdążyłem zrobić jedno 30km wybieganie, żeby zrozumieć co się dzieje z organizmem na takim dystansie. I to pozwoliło mi myśleć pozytywnie o starcie. To musiało wystarczyć, jednak cały czas jechałem na maraton jak na długi trening. Takie nastawienie pozwoliło mi pozytywnie podejść do całego biegu.
Oczywiście nikomu nie polecam zaniedbywania treningów albo pójścia na żywioł, z ułańską fantazją twierdząc, że maraton to raptem 4 x 10km + małe rozbieganie na koniec ;-) To nie o tym.
Do Poznania wybraliśmy się silną grupą, w sumie różnymi środkami transportu było nas z Gryfic 9 osób. Przepraszam dziewięciu biegaczy biegnących i jedna biegaczka kibicująca - Ada :-)
Jechałem z grupą nie-mogącą-się-oprzeć-piwu podczas podróży, w związku z czym wspólnie z Agnieszką, Mariuszem i Mirkiem wybraliśmy połączenie kolejowe. Agnieszka w ramach niespodzianki wybrała ponadto, że oprócz bagażu zabiera Adę, która dosiadła na stacji po drodze. To było dla nas naprawdę duuuże zaskoczenie, chociaż zdecydowana większość liczyła po cichu, że ową niespodzianką będą kebaby ;-) Fakt, kebaby dały nam sporo radości ale tylko chwilowej. Wybacz więc Ada tę lekką konsternację, takich kibiców jak Ty zawsze mało!
Z przesiadką w Szczecinie, dwóch piwkach w międzyczasie i konsumowaniu wszystkiego co zabraliśmy ze sobą - tu specjalne podziękowania dla Mirka za rodzynki w czekoladzie - docieramy do Poznania. Wróć, z tym jedzeniem to my naprawdę nie znaliśmy umiaru. Coś w tym jest, że organizm podświadomie domaga się dokarmiania przed startem w maratonie :-)
Poznań
Biuro zawodów mieści się na terenie Targów. Przebijamy się przez stoiska ze wszystkim co tylko do biegania przydatne i stajemy przed punktem wydawania pakietów startowych. Szybkie przypomnienie numeru startowego, jedno "okienko", potem "drugie" i... koniec? Już? Krótka chwila i pakiety odebrane. Od razu przypominają nam się zawody w Trzebiatowie, gdzie niespełna 200 osób odbierało pakiety przez prawie 2 godziny.
Rozchodzimy się zatem do miejsc, w których mamy nocować. Ja w pensjonacie niedaleko - nie dogadałem się z resztą grupy, która nocuje w pobliskim hostelu. Żałuję, że nie mogłem być z nimi, ale za późno już było aby odwołać rezerwację.
Spotykamy się na Targach po kilku godzinach i zaczynamy od przeglądu sklepików z butami, ubraniami, odżywkami, itd. po czym kierujemy się w stronę tzw. pasta party, czyli makaronu z sosem bolognese lub pieczarkowym, do wyboru :-) W międzyczasie dołączają do nas Maciek i Waldek. Możemy więc spokojnie omówić strategię. A strategia jest tak prosta jak to tylko możliwe. Biegniemy grupą w tempie 5min/km do połowy, ew. 30km a potem każdy wedle własnych możliwości. Tylko Maciek jest tutaj doświadczonym maratończykiem więc słuchamy jego rad niczym wyroczni :-) Swoją drogą Maciek ma wolny pakiet (jego kolega nie biegnie), niestety nie udało nam się namówić Ady, żeby wystartowała.
Rozchodzimy się ponownie i spotykamy następnego dnia. Miła pani z pensjonatu, w którym nocowałem pytała mnie wcześniej, na którą godzinę ma przygotować śniadanie. Myślałem, że godz. 6.30 będzie dla niej zaporowa, jednak nic bardziej mylnego. W jadalni jest już czwórka innych biegaczy. Rozmawiamy chwilę, zjadam kanapkę z dżemem (a może z miodem) i obchodzę się smakiem proponowanej jajeczniki i kiełbasek.
Przypinam numerem do koszulki i udaję się w stronę targów. Tam już czuć atmosferę biegu. Tysiące biegaczy przemieszczają się we wszystkich kierunkach. Trzeba jednak przyznać, że organizacja zawodów jest perfekcyjna. Poza tradycyjnymi kolejkami przy kibelkach praktycznie nigdzie nie ma żadnej kolejki. Przebieram się, oddaję worek do depozytu i szukam reszty naszej ekipy. W międzyczasie zjadam żel energetyczny - planuję przebiec na nim do 10km a potem kolejny żel co 5km.
Kwestia stroju na bieg nurtowała wszystkich dość mocno. W porze startu temperatura miała wynosić ok. 1 stopnia, w okolicy południa to mogło być nawet 8. W zdecydowanej większości biegniemy "na krótko" z dodatkowymi długimi koszulkami żeby utrzymać ciepło. Jak dla mnie to było idealne zestawienie. Tylko przez krótki moment podczas biegu było mi delikatnie za ciepło. Sprawdzony patent, polecony na bieg przez bardziej doświadczonych kolegów to założenie starej bluzy i pozbycie się jej (wyrzucenie) przed samym startem. Okazało się jednak, że nie musimy niczego wyrzucać - z pomocą przyszła niezastąpiona tego dnia Ada.
Niedługo przed startem udaje zbieramy się w strefie startowej. Sprawdzamy obecność, Maciek, Agnieszka, Waldek, Mariusz, ja... nie ma Mirka. Gdzieś nam się zgubił i spotkaliśmy się dopiero po biegu :( Jeszcze jakieś dziwne konkursy w stylu "rzut butem z podnośnika w stronę kibica, który później musi tego buta taszczyć do mety" i końcowe odliczanie. 10, 9, 8...
START!
No prawie, wystartowaliśmy po wystrzale niczym lokomotywa. Tłum powoli przesuwa się w stronę linii startu gdzie docieramy po około 2 minutach. Zaczęło się na dobre. Na początku jest dość ciasno, co chwilę kogoś doganiamy i omijamy ale cały czas trzymamy się razem. Po kilkuset metrach widać pierwsze porzucone ubrania, głównie stare bluzy, ale też i czapeczki. Co jakiś czas słychać, że ktoś gubi czapkę i od razu ktoś następny poucza - nie schylaj się, biegnij dalej! To dość cenna uwaga, bo schylenie się w takim tłumie grozi co najmniej solidnym poturbowaniem.
Przez pierwszych kilka kilometrów biegniemy założonym tempem, Maciek jak profesor podaje czas co kilometr i pilnuje, żeby za bardzo nie wyrywać do przodu. Wszędzie wzdłuż trasy stoją kibice i dopingują, atmosfera od samego początku jest niesamowita. Podziękowania dla wszystkich kibiców, na całej trasie nie było pustych miejsc. Wszędzie ktoś machał, przybijał piątkę, młodsi, starsi, zespoły muzyczne, ekstra!
Zbliżamy się do pierwszego punktu żywieniowego - 200m przed punktem stoi wielka tablica - ustawiam się odpowiednio przy brzegu ulicy, żeby nie ominąć punktu z wodą. Niestety w ostatniej chwil ktoś delikatnie mnie wypycha i ląduję na zewnętrznej stronie, pozdrawiając świat klasycznym k... mać. Na szczęście obok mnie jest Agnieszka, która widzi całą sytuację i podaje mi kubek z wodą. Kilka łyków i spokojnie mogę biec dalej. Aga, bardzo, bardzo Ci dziękuję. Po paru kilometrach daje się odczuć, że cała nasza grupa ma plan ograniczenia rozmów do minimum. Stopniowo jednak emocje zdają się brać górę nad zdrowym rozsądkiem i coraz częściej ktoś się odzywa ;-) Ale wszyscy mamy świadomość tego, że przyjechaliśmy tu zaliczyć udany debiut, każdy wyjedzie z życiówką więc trzeba podejść do startu na luzie.
Mniej więcej na 8-ym kilometrze trasy jest tunel, słyszalny już z daleka... tak, tak, słyszalny. Prawie każdy przebiegając drze się ile ma sił. Taka pozytywna głupawka biegaczy ;-) Chwilę przed tunelem dopada mnie jeszcze jakaś dziewczyna, twierdząc, że "też jest Wróbel" (taki mam napis na koszulce)i że pewnie mamy tego samego ojca. Witam się grzecznie, ale, że nie bardzo rozpoznaję bliskie relacje genealogiczne to nasze spotkanie nie trwa długo. Zresztą mam wokół swoich ludzi więc nie ma sensu brania kogoś do doczepkę ;-)
Zbliża się drugi punkt odżywiania, wciągam więc pierwszy żel i solidnie popijam wodą. Z lekką zazdrością zerkam na Agę i Maćka widząc jak zajadają się pomarańczami, bananami i czekoladą. Mniam... ale decyzja zapadła już dawno, biegnę na żelach bo nie zdążyłem sprawdzić na treningach jak zareaguję na banany i inne smakołyki. Czas na kolejnym pomiarze trzymamy idealnie, średnia 5min/km. Wszystko zgodnie z planem.
Następna 5-tka mija nadspodziewanie szybko. Może za sprawą Mariusza, który mocno się rozkręcił i albo ciągnął całą grupę fizycznie, albo motywował kolejnymi żartami. Sam w pewnym momencie stwierdza, że teoretycznie jeszcze tylko przez 10km będziemy musieli go słuchać (po 25-ym podobno robi się na trasie ciszej).
Trzeci punkt odżywiania jest nieco później, prawie na 16km co sprawia, że po przebiegnięciu 17-ego Agnieszka jest mocno zdziwiona - gdzieś jej umnkął jeden kilometr :) W okolicy 18-ego kilometra dzieje się coś dziwnego, Mariusz zostaje lekko z tyłu by po chwili tracić już istotny dystans. Od tego momentu zaczął już słabnąć, trochę przegapiliśmy ten moment i nawet nie było za bardzo możliwości żeby poczekać, zwolnić. Mnie z kolei na jednym z lekkich podbiegów zaczyna boleć udo. Trochę się bałem takiego obrotu sytuacji - po przerwie biegowej uda jakby nie te co wcześniej. Zaczynam więc obserwować krajobraz wokół trasy, machać do kibiców i albo ból mija albo o nim zapominam po jakichś 2km.
Na czwartym punkcie pomiarowym biegniemy już w czwórkę - Agnieszka, Maciek, Waldek i ja. Tempo, idealnie, zgodnie z planem 5min/km. Tutaj Waldek na dobre zaczyna pokazywać swoją siłę. Chyba trochę go spowalniamy, inaczej pognałby już ostro do przodu. W każdym razie od tego momentu biegniemy parami, z przodu Waldek i ja, za nami Aga i Maciek. Na półmetku powoli przyspieszamy z Waldkiem. Delikatnie, może o 1-2 sek. na kilometrze. Agnieszka i Maciek cały czas są kilkanaście, kilkadziesiąt metrów za nami. Nie będziemy już jednak biegli jedną grupą.
Waldek mocno ciągnie do przodu, jem swoje żele i staram się dotrzymać mu kroku. W pewnym momencie stwierdza, że chciałby od 35km przycisnąć jeszcze trochę tak, żeby urywać kolejne sekundy z km. W tym momencie biegniemy ok 4.55min/km. Pamiętam profil trasy i ustalamy, że biegniemy takim tempem do stadionu na 37-38km i dopiero zaczynamy cisnąć. Moje zapały na ostre ściganie mocno ochładzają biegacze, którzy idą, rozciągają się gdzieś z boku trasy. Po trzydziestym kilometrze są widoczni co chwilę.
Po 32 km zaczyna się długi podbieg, nie jakiś tam straszny ale wiedziałem, że to jest taki moment, że mogę go lekko odczuć. Zgodnie ze wszystkimi mądrymi teoriami gdzieś tu powinna pojawić się mityczna ściana... I wszystko się zgadza. Podbieg w rzeczywistości nie był straszny, ale na tyle długi, żebym zdążył pomyśleć "dobra, już mi wystarczy tego podbiegania". Ściana też była... na szczęście wycięta z kartonu - można było przez nią przebiec, pokonać ją w ciągu kilku sekund :D
Kolejny punkt odżywiania i ostatni mój żel - miałem ich w sumie sześć na całą trasę. Zabawne bo ciężar przeniósł się z pasa w głąb żołądka a od razu zrobiło mi się lżej ;-) Przebiegamy z Waldkiem przez stadion, machamy do kamer i garstki kibiców i... teoretycznie powinniśmy przyspieszyć. Ale nie ma już takiego parcia na wynik ze strony Waldka ani mojej. Kontroluję czas i widzę, że już w tym momencie biegniemy na wynik delikatnie poniżej 3h30min. Dla mnie to wynik marzenie w debiucie. Ostatnie 3 km to już ten sam odcinek, na którym zaczynaliśmy bieg. Rozpoznaję już te same miejsca i zdecydowanie łatwiej mi się biegnie. Zaczynam coraz częściej "przybijać" z kibicami. Czuję, że już mnie nie może zaskoczyć.
Na ostatnim punkcie łapię wodę, czekoladę (tfu, wypluwam bo jest solidnie zmrożona i nie mam ochoty bawić się zaawansowaną konsumpcję) i tabletki z dekstrozą. Taki kopniak na koniec. A jednak coś mnie zaskoczyło... widok tablicy 40km powoduje, że ogarnia mnie jakieś mega wzruszenie, płakać mi się chce, że to już tutaj, że zostały tylko 2km. Od razu przypominam sobie Krzysia, który mówił, że po debiucie w Szczecinie rozpłakał się na mecie. Mam lekki problem z oddechem. Nie, nie w tej chwili! Szybko walę się po twarzy i wzruszenie przechodzi, musi jeszcze poczekać. W tym momencie zauważam, że Waldek zostaje o pół kroku z tyłu. Czuję, że cały czas lekko przyspieszam ale cały czas staram się nie uciekać. Biegniemy razem od początku i nie ma sensu żebyśmy teraz się rozdzielili. Na kilometr przed metą jest jednak lekki zbieg, na którym się rozpędzam i już nie zwalniam. Nie mogę. Czuję, że chcę już być na mecie. Chwilę przed metą mijam baloniki na 3:30 (pewnie wystartowały nieco wcześniej) i wreszcie upragniona meta!
Wzruszenie wraca momentalnie. Nie mogę złapać tchu i oddycham jak astmatyk przez dłuższą chwilę. Płaczę? Nie wiem, chyba nie, nie mam siły, a może wypociłem już łzy. Odwracam się i widzę jak Waldek wpada na metę, gratulujemy sobie.
Szukamy kocy termicznych, medali, wody, jedzenia - wszystkiego czego brakuje w tej chwili najbardziej. Dzwonię do Pauliny, już wie, że dobiegłem ze świetnym czasem cały czas śledziła nasz bieg :-* Podobno widać nas było w transmisji internetowej, ma się to parcie na szkło ;-) Chwilę później dzwoni Doktor z gratulacjami, też śledził międzyczasy. Mam nadzieję, że kiedyś podwiezie mnie na jakiś kosmiczny wynik w maratonie - jego ostatnia życiówka z Berlina robi wrażenie. Czekamy na kolegów i po paru minutach przybiega Maciek - szczęśliwy, on też wróci z życiówką. Kolejna chwila i jest Aga. Ściskamy się wszyscy i idziemy do budynku Targów. Nawet nie wiem kiedy, pojawia się Ada, nasz najlepszy kibic w Poznaniu.
Tam nadal perfekcyjna organizacja. Odbieramy worki z depozytów a na środku hali już udostępnione są prysznice. Ooo tutaj jeden mały minusik. Z mojego prysznica leci wrzątek, skręcam lekko i mam lodowatą wodę. Stwierdzam, że wolę wrzątek, ale nie poprzednia opcja działa tylko wtedy gdy w pozostałych kabinkach biegacze mają wyłączoną wodę. Ot taki urok polowych warunków :)
Odświeżeni wciągamy po darmowym piwku, a może i nawet po dwa. Znajduje się Mariusz i Mirek. Znika natomiast Maciek z Waldkiem. Zjadamy przydziałowy makaron - ten sam co dzień wcześniej ale o wiele smaczniejszy! ;-)
Z emocji zapominamy o runners party w "iglicy" i zamiast siedzieć na wygodnych poduchach, zalegamy na drewnianych ławkach. Na szczęście pamiętamy jeszcze o zdjęciach na okolicznościowej ściance, po czym opuszczamy Targi.
Maraton zaliczony!
Powrót zaliczamy lekko kuśtykając, przynajmniej ja (z powodu bolących kolan) i przeżywając wspólnie jeszcze raz cały bieg.
Za rok obowiązkowy powrót do Poznania.
Oficjalny czas: 3:28:57!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Ada0628 (2015-11-11,09:59): Żeby więcej Was nie rozczarować , jako najlepszy kibic ( dzięki Michał ) na bank zabiorę ze sobą kebaby albo przynajmniej naleśniki . Cieszę się , że w tym ważnym dniu byłam z Wami i mam nadzieje , że już następnym razem pobiegnę z Wami . szczupak50 (2015-11-11,18:44): Widzę,że rośnie mi również konkurencja literacka.
|