2015-10-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Piwo, wino, wódka (czytano: 7158 razy)
„On sportowiec, to na pewno nie pije”. Podejrzewam, że 100% zawodników będących w „czynnej służbie” spotkało się z takim powiedzeniem. Po dwóch dekadach spędzonych w lekkoatletycznej rodzinie słysząc powyższy cytat mogę najwyżej parsknąć śmiechem.
Sportowcy piją. Na potęgę. Być może nawet więcej niż przeciętny Kowalski. Nie „być może”. Na pewno. Możliwe, że istnieją gdzieś dane statystyczne na temat proporcji abstynentów i tych spożywających. Skrzywdziłbym niejednego zawodnika, stwierdzeniem, że piją wszyscy. Oczywiście, że nie. Ale czysta obserwacja środowiska pozwala na stwierdzenie, że odsetek pijących jest spory. Alkohol ludzka rzecz. Mówiąc o piciu przez sportowców nie mam na myśli wychylenia piwa po całym dniu, smakowania lampki wina do kolacji czy naparstka koniaku przed snem. Mam na myśli częste i wielokrotne nadużywanie alkoholu.
Około 20 lat temu pojechałem na miting. Brak tartanowego luksusu nie zniechęcił mnie do walki o rekord życiowy z tego względu, że startów na żużlu bywało około 30% w skali całosezonowego ogółu. Przed rozgrzewką siedziałem na trybunach z wykasowanymi w większości drewnianymi ławkami. Rarytasem było znalezienie jednej deski z przetartymi placami odsłaniającymi pięć warstw farby. Kibic z zewnątrz, który chciałby przyjść na te prowincjonalne zawody mógł nabawić się depresji od samego widoku. Czarny żużel, okalający go nadgryziony krawężnik, wspomniane pozostałości po ławkach w kolorze brązu wywołującego mało apetyczne skojarzenia. Właściwie zauważam to dopiero teraz. Wówczas siedziałem nakręcony jak samochodzik z napędem sprężynowym. Przebierałem nogami, powtarzałem w głowie te same cyfry wyznaczające rozkład tysiąc pięćset metrowej jazdy. I wtedy się dosiadł… Smród poalkoholowy jakim zionął wydobywał się chyba nie tylko z ust. Miałem wrażenie, że wyziew pochodzi z całej powierzchni ciała. Na tych głodnych ćwierćtrybunach siedziało może ze 150 osób, a on dosiadł się do mnie. Był w fazie euforii. Kac alkoholowy mieszał się z kacem zaprzepaszczonej kariery sportowej. Z takim samym pragnieniem rwał się do wody i równie łapczywie, bez ładu i składu opowiadał wyrwane wątki ze swojej kariery sportowej. Dowiedziałem się również, że nad ranem wrócił z imprezy i postanowił wybrać się na miting w charakterze… zawodnika! Jego obecność z jednej, głównie węchowej strony była nieznośna, z drugiej to co opowiadał było niezwykle ciekawe. Znał środowisko, ludzi, realia. Twierdził, że kilka lat wstecz był średniodystansowcem na poziomie pierwszej klasy sportowej. Nazwisko nie było jednak na tyle znane, abym na jego dźwięk był w stanie natychmiastowo zweryfikować prawdomówność. Poza tym na przełomie lat ’80 i ’90 „średniaków” na poziomie „jedynki” była cała armia. Wzrok miał błędny, mówił szybko, momentami niezrozumiale. Jako, że do startu pozostała godzina ruszyłem na rozgrzewkę. Mój „zawiany” kolega podłączył się również do truchtu. Po 3 minutach stracił jednak motywację i zasiadł sobie pod drzewem. Później z niemałym trudem wykonał kilka wymachów kończynami i udaliśmy się na start. Stawka liczyła kilkunastu zawodników. Jako, że przez długie lata nie potrafiłem biegać tysiąca pięciuset metrów, pierwsze okrążenie „poszedłem” za mocno. Kolejne międzyczasy wskazywały jednak wciąż tempo na nieznaczny rekord życiowy. Wychodzę na finiszową prostą i słyszę, ale na szczęście nie czuję – oddech. Zawiany zaczyna mnie wyprzedzać! Znając jego stan przedstartowy podszedłem do sprawy ambicjonalnie. Przecież nie mogę przegrać z pijanym! Zapewne gdyby nie on, nie zmusiłbym się do takiego finiszu. Przybiegłem sekundę słabiej niż mój ówczesny „personal best". Mimo iż mojemu rywalowi w skroniach buzowała krew z jakimś pewnie promilem alkoholu… zdołał mnie wyprzedzić. Oczywiście nikomu nie przyznałem się, że dostałem lanie od faceta, który wybrał sobie dość drastyczną formę trzeźwienia. Wynik nie był powalający, ale okoliczności jego uzyskania przez zawianego zmieniają zupełnie ocenę jego startu. O człowieku tym słuch na kilka lat zaginął. Wiem, że jego występ na tamtym mitingu był niepierwszym w takim stanie. Wiem, że facet miał problem. Wiem też, że sobie z nim poradził.
Rok później pojechałem na bieg uliczny. Startowałem na dystansie młodzieżowym podziwiając później 30-minutowe zmagania czołówki na 10-kilometrowej trasie. Mój start był kompletnie nieudany. Straciłem podium jakieś 40 metrów przed metą. Jako, że był to dystans niewymierny nie mogłem nawet skontrolować jakości uzyskanego czasu. Przebrałem się, potruchtałem, obejrzałem finisz dychy i ruszyłem z bratem w kierunku samochodu. Kiedy szliśmy chodnikiem, z osiedlowego baru wytoczył się Stefan. Stefana nie znałem. Wziąłem go za rdzennego mieszczucha, takiego co to przy niedzieli, po kościele nie dotarł jeszcze do domu. Jako, że nie wiedziałem, że Stefan jest Stefanem zdziwiłem się bardzo, że mój brat wita się z nim dość serdecznie.
- Co tam Marcinku? Co tam? Pobiegli? Przybiegli?
- No jakiś czas temu już skończyli.
W tym momencie na twarzy Stefana przez ułamek sekundy malowała się mieszanka smutku, uświadomienia sobie czasu rzeczywistego, mikro wyrzutu sumienia i stresu związanego z naszym spotkaniem. Wszystko to podzielone przez jakieś pewnie 2 promile alkoholu przywróciło jednak Stefana z powrotem do rozmowy.
- A kto wygrał?
- Wygrał Michał.
- Aaaa, no nie mogło być inaczej.
- A Ty co tu robisz? Czemu nie biegałeś?
- No wiesz… Przyjechałem… No na bieg rozumiesz… No miałem biegać. Cholera…
Ja dopiero w tym momencie zorientowałem się, że spotkaliśmy jakiegoś biegacza. Stefan próbował wybrnąć z niezręcznej dla niego sytuacji. Zupełnie niechcący staliśmy się z Marcinem niczym stróże prawa stojący nad winnym na zasadzie „i jak pan z tego wybrnie, ha?”. Wcale nie mieliśmy na to ochoty. To sytuacja wymusiła ten podział ról. Stefan błądził, kluczył i mącił. W końcu jednak powiedział:
- Miałem biegać, ale tu kumpli spotkałem wiesz. Dawno się nie widzieliśmy to usiadłem i tak zeszło. No i mówisz pobiegli…
Argumentacja mało wiarygodna z tego względu, że Stefan pochodził z miasta oddalonego o jakieś dwie setki, kilometrów oczywiście od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Nie wdając się w dalsze dyskusje pożegnaliśmy się i poszliśmy w swoją stronę. Z niecierpliwością wyczekiwałem odpowiedniego momentu gdzie moje dyskretne „kto to był” nie będzie aby na pewno słyszane. Mając te 18 lat nie znałem ludzi osobiście, ale dźwięk ich nazwisk stawiał mnie na baczność automatycznym skojarzeniem z wynikami, pod którymi figurowali w tabelach podsumowań sezonu. I to mnie również na baczność postawiło. Niesamowite. To był ten Stefan. Zawodnik w okolicach klasy mistrzowskiej. Chłop wygrał dziesiątki biegów ulicznych nie tylko w Polsce. W tym dniu przegrał. Wielka szkoda, że nie z rywalami na trasie.
Sezon, może dwa później, widywałem go jeszcze na biegowych trasach. Coraz rzadziej, półkę niżej, ale mimo wszystko na poziomie nigdy dla mnie nieosiągalnym…
Kilka lat temu, nie dalej jak siedem, Wiotki wszedł do hotelu pół godziny po północy. Wiotkiego znałem od lat. Alkohol obcy mu nie był, ale nie można powiedzieć, że był mu niezbędny do funkcjonowania. Ponad normę spożywał kilka razy rocznie. Wiedząc jednak, że za dziewięć i pół godziny stanie na linii startu pić nie powinien. A Wiotki stwierdził, że zdąży wytrzeźwieć. Zmroziło mnie kiedy szklankę z uchem z duralexu, czy innego nietłukącego się tworzywa wypełnił po brzegi wódką. Trzy, dwa, jeden… chlap! Brązowe szkło opustoszało w ciągu pięciu sekund. Nie wiem na jakim poziomie i o której odszedł od dystrybutora. Było zapewne co najmniej pół godziny później. A może godzinę? W każdym razie na pewno pół… litra dalej.
Rano Wiotki wstał o 7:30. Gdybym nie widział tego co widziałem klika godzin wcześniej, zapewne nie zauważyłbym zmian w jego sposobie poruszania się. Szedł pewnie, trzymał pion, ale milczał. Z żołądkiem nie było w porządku. Wiotki zastanawiał się czy stanąć na linii startu. Stanął. Bez rozgrzewki. Strzał. Pobiegł. Z niecierpliwością oczekiwałem go na linii mety. Tym razem zdawałem sobie sprawę, że może to być dłuższe oczekiwanie niż te nieznacznie ponad 30 minut, w czasie których pokonywał zazwyczaj 10km. Ba! Sądziłem, że prędkość 4:00/km będzie tym razem zaporową! Ku mojemu zdziwieniu przybiegł trzy i pół minuty od rekordu życiowego. Oczywiście dla zawodnika na poziomie pierwszej klasy sportowej były to prędkości, którymi realizował II – III zakres intensywności. Nie tym razem. Wyglądał jednak całkiem dobrze. Co ciekawe Wiotki bardziej przypisywał nienajlepszą wartość rezultatu lukom w treningu spowodowanym kontuzjami. Mniejsze „zasługi” w regresie widział natomiast w połykaniu butelki wódki kilka godzin wcześniej. Wiotkiemu trzeba było uświadomić głupotę. Opornie reagował na argumenty o szkodliwości mocnego alkoholu w niemałej ilości na kilka godzin przed startem. W końcu chyba dał się przekonać.
Te trzy historyjki to tylko niewielki wycinek encyklopedii podobnych przypadków. Nie poruszam sportu juniorskiego, a tam historii jeszcze drastyczniejszych jest znacznie więcej. Różnica jednak polega na tym, że najczęściej są one podyktowane „głupim” wiekiem, a autorzy tychże orientują się dość szybko, że nie jest to najwłaściwsza droga. Powyższe przypadki to zawodnicy z co najmniej 10-letnim stażem. Można się tylko zastanawiać, co by było gdyby częściej docierali do mety niż do „mety”…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu damianek87 (2015-10-14,13:03): ciekawy wpis ,fajnie sie czytało gajcy (2015-10-14,15:55): biegam bo lubię się napić! to mój biegowy imperatyw!
zjeść kebaba po maratonie też lubię :) FilipO (2015-10-14,17:57): Bardzo fajny art. Ciekawe jak wygląda spożywanie procentów za kulisami w innych sportach. Biegacze, też ludzie. Choć Ci najlepsi nie pozwolą sobie chyba na chwilę zapomnienia? Admin (2015-10-14,19:41): Każdy z nas mógłby opowiedzieć w tym temacie takie rzeczy, że aż ich opowiedzieć nie może :-) Mirza (2015-10-14,20:00): Eeeeeee. Chyba to różnie bywało i bywa. W każdym bądź razie 50 lat temu był taki biegacz, który pił na umór i potrafił w ciągu chyba dwóch tygodni pobiec 10 000 m w okolicach 28 minut.
A 40 lat temu był niezły bokser (mógł być lepszych), którego cucili podczas podróży na mecz ligowy, bo i tak był najlepszy. Nie pije od ponad 20 lat, jest terapeutą, ale kariery nie zrobił. GrandF (2015-10-14,20:23): Gregory Konchellah, Samuel Wanjiru, Henry Rono... Kariery błyskotliwe, ale krótkie. Zobaczymy jak będzie z Asbelem Kipropem. olga.slonina (2015-10-19,16:31): Ciekawy artykuł.
Jestem współorganizatorem Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich w Lądku-Zdroju oraz Maratonu Gór Stołowych.
Aktualnie piszę pracę licencjacką na temat biegania jako czynnika który pozwala wyjść z alkoholizmu. Czy osoby które opisałeś... znasz je, posiadasz kontakt? Cokolwiek? Czy moglibyśmy o tym porozmawiać.
Odezwij się: olga.slonina@gmail.com
Wielkie dzięki! ;) waldek71 (2015-10-21,09:43): Bardzo znamienny wpis. Uparcie od dłuższego czasu odnoszę wrażenie, że amatorzy, czy może ambitny amatorzy, podchodzą do sprawy poważniej w kwestii używek, niż zawodowcy. Więcej, mniemam, jest wegan, czy abstynentów wśród amatorów. A co się tyczy mój zawód (czyli lekarz chirurg) wykazuje identyczne obserwacje z powyższymi w moim środowisku pracy.
|