Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [91]  PRZYJAC. [91]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Magda
Pamiętnik internetowy
Ziorko do ziorka

Magdalena R-C
Urodzony: --------
Miejsce zamieszkania: hożuf
882 / 949


2015-10-11

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
40. (czytano: 1160 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=2&action=44

 

Kładąc się spać ciągle nie wiedziałam, co robić.
Ale rano, gdy wstawałam, wszystko wyszło tak naturalnie i bez wahania...
Stanęłam na starcie 7. Silesia Marathonu, mojego 40. maratonu w ogóle.

Ostatni raz tak więcej o tym maratonie pisałam ponad dwa lata temu (w linku). I wcale nie jest lepiej. Tak więc- biegłam ten maraton chyba na złość samej sobie.
Pakiet odebrałam już w piątek, teraz tylko wsiadłam we Franka, podjechałam pod same depozyty, dokupiłam dwa żele w Tesco, dopchałam się bananem. Stanęłam na starcie.
Gdy ruszyliśmy, kolorowa rzeka ludzi wyglądała na konkretną liczbę, ale okazało się, że frekwencja minimalnie ale... spadła.

Biegłam niespiesznie, ten bieg zawsze biegnę na odpieprz z wspominanych już powodów plus paru innych, których na ogólnym forum się nie porusza. A dodatkowo fakt przebiegnięcia maratonu tydzień wcześniej i problemów z kolanem, zapowiadał raczej konkretne wyzwanie.

Biegłam równo, na razie nic się nie działo, w sensie- ciało milczało, więc dreptałam sobie spokojnie rozglądając się na boki, wspominając poprzednie edycje i trasy. Gdzieś na 10km pojawił się obok mnie cień kolana. "Już jesteś? tak wcześnie?"- zapytałam. "Niom"- odpowiedziało kolano.
To był taki stan przedbólowy. Przynajmniej ja to tak nazywam. W którymś momencie zdobywasz świadomość istnienia danej części ciała. Jeszcze nie boli, ale już ją czujesz, już wiesz, gdzie jest, jak pracuje.... Tak samo jak orientujesz się jak oddychasz, gdy zatka ci się nos.
10km i już się zaczyna... a przed nami tyle górek i co gorsza zgórek, a zgórki to największe dranie, przynajmniej w oczach mojego kolana...
Na 19km, jak od linijki, zaczyna się ból. Fak!

Muszę się odciąć. Wyciągam z plecaczka słuchawki (zabrałam swoje picie, bo zapewnione przez orga mi nie służy), podpinam pod telefon, puszczam radio. Lecą fajne kawałki, tyłek sam się kręci do tańca, byle był rytm i myśli ulatywały, to jakoś się potoczę.
Z nikim nie rozmawiam, chociaż kilka razy zdejmuję słuchawki, żeby z kimś zamienić parę słów. Biegnę obok ludzi których znam z forum, w zasięgu wzroku mam znajomych, ale odcinam się zupełnie.
Jest tylko jedno miejsce, gdzie wyłączę muzyczkę, zdejmę słuchawki i z rozkoszy aż przymknę oczy. Gdy wbiegniemy w mysłowickie lasy. Wieje delikatny wiatr, ale nie czuję go na twarzy, słyszę go tylko w koronach drzew. Wokół pełno jest bajecznych kolorów jesieni, powietrze zupełnie inaczej pachnie.... chwila zapomnienia, zupełnie się w tym zatracam.
Po chwili jednak lasy się kończą i muszę wrócić do trasy i bólu, więc znowu zakładam słuchawki, znowu się odcinam.
Jest jednak coraz trudniej. Oczywiście, nieliczne medyczne punkty nie dysponują niczym, co może mi pomóc. Mam przy sobie pieniądze jeśli tylko natknęłabym się na aptekę mogłabym kupić to co mi potrzebne, ale biegniemy zadupiami, nie ma na to szans. Może na Nikiszu? czy tam była apteka? nie pamiętam.

Ale na Nikiszu są Stęcliki. Nie było ich, nie było, już myślałam że strzelę focha za brak obecności, a ci na samym końcu się przyczaili :) bozia nade mną czuwa, mają w domu mrozidło, zaraz przyniosą. Nie tracę więcej niż minutki, a jestem uratowana. Do mety maratonu zużywam do końca ofiarowane pół puszki lodu w sprayu. Nie wiem, czy dałabym radę bez tego chłodzenia. Mam w tej kwestii poważne wątpliwości.

W sumie całkiem długo biegłam na przyzwoity czas, całkiem sporo osób było za mną. Wyprzedzali mnie w drugiej połówce, gdy już częściej chodziłam niż biegłam. Ale cały czas napierałam, ciągle walczyłam. Skoro zaczęłam biec ten maraton, to chcę go ukończyć!

Na trasie, niedaleko mety, stało się coś, co mnie zbulwersowało, ale oczywiście nie dowiem się, jak to wyglądało, org nie odpowie, założę się że nawet nie wyjaśniał sytuacji. Bo skoro nikt nie umarł, to po co?
Trochę ponad 2km przed metą widzę chłopaka na krawężniku. Zagrzewam go do walki, ale widzę że bardzo z nim kiepsko. Upewniam się, że to nie kurcze czy jakaś kontuzja. Nie.
Wyrzygał wszystko co pił i jadł. Pierwsza czerwona lampka. Ale był w karetce, zmierzyli mu cukier, powiedzieli że wszystko w porządku i kazali iść dalej. Chłopak słania się na nogach, ledwo się porusza. Pytam czy chce izo, bo jeszcze trochę mam. Nie, ma wodę w kubeczku. No tak, kogoś pozbawionego elektrolitów po rzyganiu na nogi postawi woda.... Poci się? Nie. Druga czerwona lampka. Patrzę na zegarek. Niby tylko dwa kilometry, ale jesteśmy niebezpiecznie blisko limitu. Kuba, bo tak ma na imię, powoli idzie obok mnie. Mówię mu co powinien zrobić na mecie, martwię się o niego, ale też myślę o swoim maratonie. Kuba wygania mnie, mówi "biegnij, ja powoli pójdę". Niechętnie, ale ruszam swoim rachitycznym truchtem. Chłopak ma wszelkie objawy udaru a w karetce mu sprawdzają cukier i dają wodę do picia. Nosz kurwa mać! Udar cieplny to jest coś, na co się umiera!
Jesteśmy już jednak w mieście, wierzę że jeśli coś się zacznie z nim dziać, to ludzie zareagują....

Do mety docieram ciągnąć za sobą nogę. Folii dla mnie już nie ma, chociaż chętnie bym się okryła, pakiet żywnościowy, podobnie jak w poprzednich latach, też dostaję wybrakowany. Obchodzę szybko barierki i biegnę... kuśtykam spowrotem na trasę, szukam Kuby.
Znajduję go znowu siedzącego na krawężniku. Stoi przy nim koleżanka albo dziewczyna, nie wiem. Gdy mnie widzi słyszę tylko "a, to ty". Zbiera się powoli, idziemy noga za nogą, ale gdy jest kilkanaście metrów do mety Kuba zrywa się na ostatni bieg. Jest wykończony i wygląda źle. Martwi się powrotem do domu. Nie jest sam, więc mogę go już zostawić. Mówię im tylko na co zwrócić uwagę i jak reagować w razie problemów, co robić dalej. Jeszcze kilka krótkich rozmów i się zwijam.

Trochę obawiam się prowadzenia auticzka, ale okazuje się, że nie mam z tym problemu. W domu jestem w 10 minut. Prysznic, zalegam na łóżku, nogi w górę. Łoles na wakacjach u mamy, nie muszę się martwić spacerami. Dobrze, bo mam wrażenie, że ktoś mi usunął oba kolana. Nie czuję ich. Nie jestem w stanie chodzić.



Ten bieg to porażka.
I nie mam na myśli swojej dyspozycji.

Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga







 Ostatnio zalogowani
Wojciech
15:28
bur.an
14:50
daNN
14:47
mieszek12a
14:36
gora1509
14:34
rychu18625
14:24
Admin
14:23
smszpyrka
14:23
janusz2602
14:19
malkon99
14:09
15Kowal
13:32
cumaso
13:21
gijom
13:18
pawepink
13:14
Jorgen P..
13:08
AleCzas
13:08
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |