Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [91]  PRZYJAC. [91]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Magda
Pamiętnik internetowy
Ziorko do ziorka

Magdalena R-C
Urodzony: --------
Miejsce zamieszkania: hożuf
881 / 949


2015-09-29

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
39. (czytano: 539 razy)

 

Budzę się tuż przed budzikiem z potwornym bólem głowy. Po prostu rozsadza mi czaszkę a każdy ruch potęguje te odczucia. Jestem odwodniona!
Ześlizguję się ostrożnie z łóżka, zbieram śniadanie i zalegam znowu w pościeli. Powoli przeżuwam i piję. Patrzę przez okno na niebo, które jest dzięki bozi niebieskie a nie zasnute chmurami jak wczoraj. Patrzę na senne centrum stolicy. Ból powoli ustępuje, ale tak zupełnie zniknie dopiero przy 10km....

Gdy jestem już w stanie się poruszać biorę prysznic. Stoję pod wrzątkiem dłuższą chwilę. Najchętniej w ogóle bym nie wychodziła. Logistyczne rozplanowanie pakowania uwzględniające prysznic po biegu, ochrona z worka na śmieci, bo na pewno jest zimno i wieje, a ja decyduję się biec tylko w koszulce.
Idę na start po Poniatowskim. Trochę mi żal, że nie będziemy tędy biec, ale może taka odmiana jest dobra? Nie odwiedzimy wielu miejsc, w których zawsze się pojawialiśmy, w kilku będziemy biec w przeciwnym kierunku niż wcześniej. Ciekawe jak to będzie.

Depozyt, ostatnie siku, droga na start. Nie ekscytuję się nadmiernie. Mam świadomość, że dobrze przepracowałam ostatnie miesiące, jak nigdy, więc musi być dobrze. Poza tym to mój 39. maraton, przeżywa się, ale już nie tak bardzo.
Rozglądam się po ludziach- znowu jest nas kilka tysięcy. A przecież gdy pierwszy raz tu startowałam, nie było nawet dwóch tysięcy uczestników. Jak bardzo bieganie zmieniło się przez te wszystkie lata....

Ustawiam się między grupą na 4:30 a 4:50. Biegniemy.
Nowa trasa, nowe miejsca. Biegnie mi się dobrze, pilnuję, żeby się za bardzo nie spieszyć, będzie jeszcze na to czas. Kilometry pękają jeden za drugim, towarzystwo średnio rozgadane, wszyscy skupieni. Dłuższa rozmowa wymusiłaby sapanie, to jednak trochę inne tempo w porównaniu z bieganiem na 5h+. Cieszę się słońcem i lekkością kroku, ciągle pilnuję, by nie przyspieszać, ale systematycznie zbliżam się do grupy na 4:30. W końcu ich dochodzę.
Oszukuję czas jak tylko mogę, na punkcie łapię butlę izo by nie zatrzymywać się na kolejnych punktach. Zawsze to trochę czasu zaoszczędzonego i nie wybija się z rytmu.
I właśnie na kolejnym punkcie łykam grupę na 4:30, na następnym im uciekam. Kontroluję czas. Biegnę teraz gdzieś na okolice 4:25. Jeżeli się uda, to może faktycznie nabiegam życiówkę pobijając 4:22 z 2008 roku? Obawiam się, czy to wszystko nie za szybko, ale gdy biegnę wolniej to się strasznie męczę, a to tempo jest idealne. Zawsze boję się radością wybiegać w przód, ale teraz ogarnia mnie wzruszenie i euforia. Miesiące przygotować, wreszcie uczciwych, porządnych, przekładają się na to jak mi się biegnie, na to, kiedy zamelduję się na mecie. Mam wrażenie, że śnię.

Zostaję obudzona z tego snu dość brutalnie tuż za 19km. Lewa noga po prostu się pode mną składa i zaczyna napieprzać kolano. Przez cały okres przygotowań żadna część mojego ciała nie dawała znać, że coś jej nie pasuje- to kolano również siedziało cicho, chociaż to z nim trochę musiałam się użerać rok temu i żałuję że nie doprowadziłam wtedy tego do końca. Teraz biegnę wyrzucając nogę z biodra, w podskokach, kuśtykając, świadoma tego, że daję w kość przede wszystkim drugiej nodze. A to przecież dopiero 19km!!! to nawet nie połowa!!!!! Zdaję sobie sprawę z tego, że tak naprawdę ten bieg już się dla mnie skończył.

Pomimo bólu biegnę. Staram się to robić równo, chociaż za każdym razem gdy opieram się na lewej nodze, czuję grymas pojawiający się na mojej twarzy. Wiem, że to mi nie zaszkodzi, nie "rozwali" kolana. Tylko będzie zajebiście boleć. Przeklinając w myślach biegnę dalej, chociaż już wolniej. Gdy dochodzę 22km ból znika. Nie chce mi się wierzyć. Czyżbym wracała do gry? to możliwe? Nie przyspieszam, biegnę w tym samym tempie i czekam. Jeżeli nie wróci, będę mogła chociaż utrzymać to tempo i i tak zmieszczę się przed 4:30. Jeżeli nie...
Po 3km ból wraca. Na zmianę kolano się blokuje, lub zgina pode mną jakby było pozbawione kości. Czuję napływające łzy. Nie wygram z tym. Ale dalej biegnę. Opieram się pokusie chwilowego odpoczynku, wiem że to mi nie pomoże i nawet będzie trudniej znów ruszyć. Nie mogę się zatrzymywać.
Gdy na 30km dogania mnie grupa 4:30 zagryzam tylko wargi. Następnym razem. Następnym razem nie zobaczycie nawet mojego tyłka.

Po 30km maraton zawsze zaczyna mi się nudzić. Bo już trochę trwa, a jeszcze daleko do końca. Teraz nawet tego tak nie zauważam. Biegnę trochę krzywo i wolno, ale biegnę, kilka razy załapuję się na mrożenie, pokazuję dokładnie palcem miejsce z boku kolana, na mięśnie nie chcę. Mięśnie są w porządku. Jestem naprawdę dobrze przygotowana do tego biegu... kłerwa!

Walczę cały czas, by nie zostawać z tyłu, by utrzymywać tempo, ale są chwile gdy to mi się nie udaje. Jeszcze raz w moich oczach pojawiają się łzy, czuję jak zbierają się na okularach przeciwsłonecznych by później spłynąć bokiem po policzku. Ból i bezsilność. Ból zawsze można jakoś przełknąć, czasem pokrzyczeć lub poprzeklinać i jest lżej. Bezsilność... nienawidzę jej. Wyzwala we mnie agresję.
Noga znowu się blokuje, przechodzę do marszu bo trudno jest biec ze sztywną, próbuję rozchodzić. Myślami odpływam do wykładu Nagórka, żeby nie skupiać się na kolanie opracowuję najbliższe tygodnie i miesiące- co muszę zrobić, w jakiej kolejności. Co z maratonem za tydzień? Nie wiem. Pewnie podejmę decyzję w niedzielę, przed startem. Mam świadomość, że w ogóle powinnam o tym starcie zapomnieć. Kolano się zgięło, więc zaczynam znów biec, pojękując na początku.
Byle się zmieścić w 5h, byle nie dogoniła mnie grupa na 4:50! Nieraz przybiegałam ostatnia na biegach, nie mam z tym problemu. Ale naprawdę nie chcę już być na końcu.

Jeszcze kilka kryzysów i marszów. Ostatnie kilometry, gdy widać już Narodowy, są torturą. Chciałabym już siąść, odpocząć. Zastanawiam się chwilę, bo chyba nigdy wcześniej nie miałam takich odczuć. Dodatkowa pętla na Błoniach? super! Ciężkie ostatnie kilometry? nie szkodzi! A teraz...

Teraz walczę do końca. Obracam się nerwowo, ale nie widzę baloników na 4:50. Cisnę swoim rachitycznym truchtem. Nie zwalniam, chociaż kolano znowu bardzo boli, ostatnie metry, wytrzymam. Nie przyspieszam na koniec, rozglądam się po Narodowym na ostatniej prostej do mety. Pewnie jestem tu ostatni raz. Nie jestem zadowolona z tego startu, ale spokojnie mogę spojrzeć stadionowi w oczy. Jest jak dobry przyjaciel- widział wzloty i upadki. Zawsze jednak był i czekał, piękny i zachwycający.

Biorę medal w łapę, staram się szybko iść, żeby za bardzo nie wystygnąć i nie zesztywnieć. Sztywna mogę być w trumnie, nie czas jeszcze na to.
Odbieram torbę z depozytu, rzucam się na banana, jestem głodna. Małe delikatne rozciąganie, posiłek regeneracyjny. Żmudna podróż pod prysznic, która jednak pozwala rozchodzić nogi. Rytualne spłukiwanie słoności, znowu stoję pod wrzątkiem, ale przynajmniej nikt na nie nie czeka i nie muszę się spieszyć. Na koniec nogi oblewam lodowatą wodą, zwłaszcza lewą nieco dłużej. Znowu spacerek, ostatni na trasie dobiegają do mety. Przychodzi sms z wynikami. Czas netto chyba taki sam jak rok temu.
Różnica polega na tym, że rok temu nabiegałam niewiele w czasie przygotowań, ale chodziłam na krio i urwałam pół godziny od spodziewanego czasu. W tym roku trenowałam sumiennie i nabiegałam sporo, nie chodziłam na krio i dołożyłam do spodziewanego czasu pół godziny. Żadnej logiki.

Szybki przepak i śmigam do "Tematu rzeki" na część imprezową RunBlog Festu. Fajna imprezka, dobre żarełko, ale ja się alienuję. Siadam na fotelu wyciągając znienawidzone w tej chwili nogi przed siebie, w ręce trzymam wielgachną szklankę herbaty. DJ nadaje fajną muzę. Patrzę na drugi brzeg Wisły, na chmury na niebie, na piasek przede mną, słońce pieści twarz miłym ciepłem. Mogę się w spokoju zadumać, mogę się napieścić tym co widzę, ukoić atmosferą i spokojem tego miejsca. Zamyślam się patrząc na łódź płaskodenną pomykającą pod prąd i wyciągam w bok rękę i mając na końcu języka "popatrz Kochanie"... fuck! ja to wiem jak sobie dopieprzyć!
Przyrzeczony i tak jest cały czas przy mnie, stale czai się gdzieś w tyle głowy, brakuje mi rozmów z Nim, więc czasami po prostu do Niego monologuję. Jest w każdym oddechu, chociaż gdy Go szukam dłonią, tak jak teraz, nie znajduję Jego dłoni tylko trafiam w powietrze. Nauczyłam się udawać, że Jego brak nie istnieje, ale są chwile gdy tak się nie da.
Teraz jest tak fajnie, byłoby idealnie gdyby był tu ze mną. Miałam dla Niego niespodziankę tutaj w Wawie. Może następną razą.

Mój zegarek Hello Kitty pokazuje że czas się zbierać. Ulatniam się po angielsku z nieco zwarzonym humorem. Dzwoni mama i gadamy przez cały most Poniatowskiego aż do centrum. Metro, autobus. Autobus jest pełny, więc siedzę sztywno i bez ruchu. Niedobrze. Wyciągam książkę, zaczynam czytać. Gdy znajduję w niej "Nic nie wiesz Johnie Snow" parskam śmiechem. Gdy Oberon płacze, że jest pudlicarzem, śmieję się już na głos, przepraszam współpasażerów za swoje zachowanie... Słońce zachodzi, niebo maluje się w pięknych kolorach. Jest wręcz magicznie. Kochanie, jeszcze tyle przed nami... nadrobimy stracony czas... nadrobimy nawet ten, zanim się poznaliśmy....

Mama odbiera mnie z dworca. Super, bo jestem zmęczona i trzęsę się z zimna. W domu zagrzewam łóżko elektrycznym kocem, jem jeszcze małą przekąskę, wypijam herbatę. Kładę się spać w ciepłym łóżeczku.
Nie był to udany start. Ale mam czyste sumienie, w końcu przygotowałam się dobrze, najlepiej jak umiałam.
Mam tez nakreślony plan na najbliższy czas. RunBlog Fest trochę mnie zainspirował. I to dzięki polskabiega.sport.pl jest to zdjęcie, które widzicie. Ja to ta różowa plama po prawej. Zdjęcia z FotoMaraton będą dopiero za kilka dni.



Wnioski?
Jeżeli coś się dzieje od razu szukać przyczyny i rozwiązywać problem. Może nie byłoby tej "tragedii", gdybym zajęła się lewym kolanem do porządku po ubiegłorocznym maratonie.
Dalsza praca nad szybkością. Kilometraż sam się napyka.
Maraton na wiosnę, ale gdzieś u siebie, może w końcu uda się z Łodzią? Paryż brzmi pięknie, ale wątpię, żeby było mnie stać.
Decyzja o Silesii w niedzielę. Nie powinnam, ale...
W poniedziałek szturmuję doktora, zapisuję się na krio na marzec i organizuję skierowanie na rezonans.
Na pewno sauna i zalecenia doktora.
Odpuszczam tatuaż. W końcu muszę... chcę :) dać szansę Przyrzeczonemu, żeby mnie poprosił by go nie robić. Moje ciało to Jego ciało. Ma prawo troszkę o nim decydować.


Jestem trochę zła, ale nie załamana.
Plany, wizja pracy i skonkretyzowane cele daję energię i przywracają chęć do działania. Mam powody do dalszej walki, do ulepszania siebie i swojego biegania. Już się na to cieszę.

Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga







 Ostatnio zalogowani
Krulik
17:15
szalonyM
17:06
aktywny_maciejB
16:35
adam71
16:27
edgar24
16:18
smszpyrka
16:18
42.195
16:07
kasjer
16:05
inka
16:03
Zedwa
15:45
Wojciech
15:28
bur.an
14:50
daNN
14:47
mieszek12a
14:36
gora1509
14:34
rychu18625
14:24
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |