2015-08-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Norweskie bieganie (czytano: 1360 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://maltanskibiegacz.blogspot.com/2015/08/wypad-do-norwegii.html
Na początku sierpnia los rzucił mnie do pracy na północ, do Norwegii. Miałem tam spędzić 2 tygodnie. Przygotowując się do wyjazdu, nie omieszkałem również sprawdzić wszystkiego pod kątem biegowym. W ruch poszły więc prognozy pogody i mapy topograficzne. Zacząłem też powoli dobierać sprzęt pod kątem pogody i terenu. Wziąłem więc ze sobą zarówno buty na asfalt jak i trialówki. Ostatecznie okazało się, że przydatne były tylko asfaltówki. Jeśli chodzi o ciuchy to postawiłem raczej na cieplejszą odzież, spodziewając się temperatury w przedziale 7-15 stopni Celsjusza. Psychicznie zacząłem przygotowywać się do górzystego terenu. Spodziewałem się przeważnie samych zbiegów i podbiegów. Jak miało się okazać…. nie zawiodłem się.
Kilkugodzinna podróż autem przez norweskie drogi utwierdziła mnie w przekonaniu, że płaskiego terenu raczej tutaj nie znajdę. Miałem pewne obawy, czy moja nadal niezbyt pewna lewa noga da sobie radę z pokonywaniem w kółko zbiegów i podbiegów, jednak nie chciałem poddawać się bez walki. Zresztą na samą myśl o tym, że nie będę mógł raz na 2 dni wyjść trochę pobiegać nieco mnie przygnębiała. Po dotarciu na miejsce i wypakowaniu walizki z ciuchami, pójście na trening rozpoznawczy było pierwszym zajęciem jakie zrobiłem. Obrałem sobie krótką, 6 km trasę, na której chciałem się sprawdzić. Już na samym początku miałem do pokonania bardzo ostry zbieg, po którym nastąpił nieco łagodniejszy podbieg. Później było 50 metrów w miarę płaskiego terenu, zbieg, podbieg, zbieg… i tak aż do mostu, na który zresztą musiałem wbiec. GPS pokazał mi 3 km. Dla mnie był to najwyższy czas by zawracać do domu, ponieważ nie miałem zbytnio ochoty tego dnia kontynuować walki z terenem, tym bardziej, że mięsień piszczelowy przedni zaczął mnie kłuć, dając do zrozumienia, że ma już raczej dość. Po dotarciu do celu wiedziałem, że to nie są przelewki i na każdym treningu dostanę w kość. Po odpoczynku zorganizowałem sobie mój pobyt pod względem biegowym. Bardzo chciałem powrócić do 4 treningów tygodniowo. Przypomniałyby mi się stare dobre czasy sprzed kontuzji. Traktowałem jednak to założenie luźno ze względu na trudny teren i niesprawną nogę.
Z treningu na trening biegło mi się coraz przyjemniej. Chęci do biegania dodawało niewątpliwie urokliwe miejsce, w którym przyszło mi mieszkać. Wyobraźcie sobie asfaltową drogę, po jednej stronie porośnięte roślinnością skały a po drugiej klif z pięknym widokiem na zatokę. Prawda, że chce się biegać? Na mnie podziałało to tak zachęcająco, że już na 3 treningu zwiększyłem kilometraż do symbolicznej dyszki a w drugim tygodniu pokusiłem się nawet o zaliczenie 15 km, co uznać można za spory wyczyn.
Dłuższe wybiegania w takim terenie były praktycznie od razu odczuwalne. Mięśnie musiały wykonać kawał roboty, przez co po zakończeniu treningów czułem, że żyję. Na szczęście odpowiednie rozciąganie dość szybko przywracało mnie do świata żywych. W drugim tygodniu osiągnąłem łącznie 45 km, co stanowi ok. 65-70% tygodniowego kilometrażu sprzed kontuzji.
Dwa tygodnie pobytu w Nordtveigrend mogę śmiało uznać za górski obóz kondycyjny, bowiem ciągłe pokonywanie wzniesień znacznie poprawiło moją nadwątloną ostatnimi czasy kondycję i nieco wzmocniło nogi. Do Polski wracałem więc w nie najgorszym humorze w nadziei, że teraz będzie tylko lepiej i tego staram się trzymać.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |