2015-07-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wreszcie udało mi się zrobić wpis o Rzeźniku! :) (czytano: 954 razy)
W tym roku po Rzeźniku, a jakże, znów było: nigdy więcej! Nigdy, nigdy, nigdy więcej cholernej Caryńskiej ani nic co było przed nią. Nienawidzę gór a Caryńskiej to ja nienawidzę zwłaszcza. Nawet sen nie pomógł. Kiedy rano obudziło mnie darcie Rzeźniczkowych gąb z pociągu pomykającego z nimi na start, wciąż robiło mi słabo na samą myśl o bieganiu, żeby już o bieganiu w Bieszczadach jakoś specjalnie nie wspominać. Bolało jak zwykle, choć tym razem to nie ciało cierpiało. Ciało całkiem dobrze zniosło Rzeźniczy trud. Dusza mnie bolała i duma, że było gorzej niż rok wcześniej, mimo że powinno być dokładnie odwrotnie. No ale do rzeczy.
Start w środku nocy nigdy nie jest szczytem marzeń. Zwłaszcza, że wieczorem adrenalina wcale nie pozwala szybko usnąć. A kiedy w końcu człowiek przymknie te oczy to śpi tylko tak trochę. Mam wrażenie, że tylko udaje się, że się śpi a w rzeczywistości to jest takie czuwanie, udające sen. Wybudzenie jest okrutne ale jakoś daje się radę. Jakaś kawa, jakiś chlebek z nutellką i już jest się gotowym do zmagań. W tym roku byłam pewna, że będzie świetnie. Jak idiotka jechałam na start, oczami wyobraźni widząc co też mi tam zegar na koniec pokaże. I pokazał. Tyle, że nie to czego chciałam ale do tego dojdę.
Miłego wywaliłam z namiotu dość brutalnie. Wylazł jakiś taki niezachwycony ale widziałam, że dojrzeje. Ja też dojrzewałam pomału. Marcin spał jak zabity, ścigając się z Markiem w sennych marzeniach, bo Marek też spał jak zabity. A my z Miłoszkiem myk, myk i już jechaliśmy na strat. W Komańczy dziki tłum. Grzecznie poszliśmy na sam koniec tego towarzystwa. Radziu zawsze zaczyna z końca i jakoś nigdy nie przeszkadza mu to żeby dobiec do mety sporo przed czasem. Zresztą, jeśli chcieliśmy pogadać z Radziem i doktorem Heniem to należało po prostu iść na koniec i już! I rzeczywiście. Jeden i drugi ładnie zagrzali nam miejsce na końcu, przeprowadzając przy okazji wywiad z nami przy pomocy aparatu wszytkomającego.
Start już tradycyjnie nas zaskoczył. Jakoś niespecjalnie się zbieraliśmy. Raczej szliśmy, gadając sobie z Miłym o pierdołach, zniknęliśmy Radzikowi i Heniowi, dając się trochę ponieść tłumowi. Miły zaczął nawet utyskiwać, że jeszcze nigdy tyle nie szedł na początku. W końcu dziki tłum pognał w góry a my zostaliśmy niemal sami. Miły obejrzał tyły, a tam pustka i ciemność. O kurczę.. jesteśmy ostatni. Ale nic z tych rzeczy. Za chwilę dr. Henio i Radzik dołączyli do nas. Ponieważ byliśmy dla nich konkurencją, osłabili nas śmiechem deklamując poezję.. bym powiedziała nieco rynsztokową, nie pozbawioną jednak uroku, po czym pokazali nam plecki i tyle w zasadzie ich widzieliśmy. Znów zostaliśmy z Miłym sami. Ale my się sobą nie nudzimy, mimo że dość często zdarza nam się pomykać razem na zawody zawsze mamy o czym gadać. Pamiętam nawet jeden wypad na maraton do Poznania, gdzie Miłosz gadał cały czas. Generalnie lubię faceta, mam do niego słabość. No ale proszę mi pokazać drugą taką osobę z takim urokiem osobistem. No .. może Radzik ale Radzika akurat nie było, bo jak już mówiłam, uciekł.
Do Cisnej to w zasadzie nie ma o czym pisać, bo żarło fantastycznie. To była dzika i niczym nie zmącona radość z obcowania z górami. Spotkaliśmy po drodze Darka i Tomka Drapellów. Tata i syn. Moja ulubiona para rzeźnicza. Darek niesamowity twardziel. Od dawna obserwuję jego wyczyny na FB. W Bieszczadach tylko potwierdził, że jest prawdziwym facetem. Zagryzł zęby i mimo bólu kolana i tak tego Rzeźnika skończył, dokładając Miłoszowi i mnie prawie godzinę. Dla nas wstyd, dla nich chwała. Tak to już bywa w życiu. :) Tomasz, nieodrodny syn własnego ojca. Obaj z tej samej gliny lepieni. Fajnie znać takich ludzi. Nawet w biegowym światku to wcale nie takie częste okazy.
Przepak poszedł nam … no w zasadzie dość szybko ale trochę jednak niepotrzebnie posiedzieliśmy w tej Cisnej. Przeze mnie. Wizyta w tojtoju mi ulżyła ale, że się tak brzydko wyrażę, ulżyłam tam sobie z każdej możliwej strony. No coś mnie po prostu od startu gniotło i w tymże tojtoju opuściło raz, a konkretnie. Do końca biegu miałam spokój. Do Smereka wyruszyliśmy w doskonałych nastrojach i pełni energii. Daliśmy Smerekowi radę i to tak, że w tym roku nawet udało mi się zauważyć, że wcale nie jest tak brzydka jak do tej pory sądziłam. Ale bułkę to już przeżuwałam od szczytu do samego dołu. Przepychałam ją tylko w buzi to na dół, to do góry a ona nie chciała się zjeść. Strasznie mi to zarcie wychodzi na zawodach. Nie umiem. Miłosz radzi sobie z tym o niebo lepiej. W zasadzie to do Berechów nie ma o czym pisać, bo naprawdę szło nam świetnie. Na każdym przepaku urywaliśmy kolejne minuty z limitu, robiąc sobie zapas na tę żmiję Caryńską. No.. może warto tu wspomnieć, że na Wetlinie to prowadziliśmy z Miłym takie życie towarzyskie, ze hej! Tu Tarzi, tam Wojtek i Józek. Przed Chatką Puchatka Miły dał dyla po piwo. „Ty sobie wolno idź a ja sobie wypiję piwo i jak przyjdziesz to akurat będziemy mogli ruszyć dalej”. No idź.. to se szłam i czy to moja wina, że akurat szło mi się szybko? Ledwie Miły wylazł z Chatki z tym piwskiem to ja już tam byłam. „Potrzymaj” wcisnął mi piwo do ręki, żeby poprawić coś przy sobie a w tym czasie Wojciech pstryknął fotę. Nie wiem jak ja się będę z tego piwa na zawodach dzieciom tłumaczyć. Pociesza mnie fakt, że najpierw będą musiały się przekopać przez cały internet, żeby to oczerniające mnie zdjęcie znaleźć. Hehe.
No i my tu życie towarzyskie a minutki na Caryńską, w takim pocie czoła uzbierane zaczęły się kurczyć. Dotarliśmy do Berehów. I tu zaczyna nam się dopiero Rzeźnika. Do momentu kiedy nie zobaczyłam krzeseł byłam pełna energii. A potem nagle, nie wiadomo dlaczego się rozpadłam. Eneriga uszła ze mnie błyskawicznie, posadzono mnie na jakimś tam krzesełku i pani wolontariuszka starała się ze wszystkich sił postawic mnie na nogi. Było to zadanie karkołomne, nie do końca uwińczone sukcesem ale coś jednak pomogło. Wiedziałam jednak, ze już po mnie. Umarłam w Berehach i Miły to chyba widział. On też nie miał się najlepiej ale jakoś się ogarniał. Podziwiałam, zazdrościłam i wkurzałam się na siebie, że znów zawodzę. Miłosz widząc jak wyglądam szedl za mną. Wspominał, że woli tak, bo jak szedł kiedyś z Miniaczkiem, to Miniuś nagle mu zaczął odjeżdżać na tych klamorach więc cały czas miałam asekurację. Byłam Miłoszowi bezgranicznie wdzięczna za to poświęcenie. Sam przecież też niał już wszystkiego dość.
W połowie podejścia na Caryńską, już po wyjściu z lasu, dotarło do mnie, że nie tylko nie zdążymy na metę w limicie. Może być tak, że my w ogóle na tę metę nie dojdziemy, bo ja już nie miałam sił. Stanęłam w pewnym momencie i rozpłakałam się rzewnymi łazami. No tak to nie ryczałam nawet rok temu. Wyłam tam jak bóbr „Miłooooosz, ja nie daję raaaaaaady”. Miły stał i patrzył. No co on biedny mógł zrobić? A ja sobie jednak przemyślałam sytuację i postanowiłam się ogarnąć. Lekko nie było. Jezzzzzzuuuuu... jakimi ja tam k.i rzucałam w myślach. Na głos się nie odważyłam ze względu na młody wiek Miłego. Klęłam i szłam. A Miły mówił: dojdziemy ale już nie trzeba się spieszyć bo i tak nie zdążymy przed zamknięciem mety. Na górze, jak się szlak wyprostował wcale nie poczułam się lepiej. I dalej nie miałam ochoty na biegu. Wlokłam się obolała na duszy, że tyle wysiłku podszło na marne. I wtedy pojawił się jakiś facet. „ej, zotały tylko dwa kilometry, zdążymy na metę”. Oczywiście, że wiedziałam, że to bzdura. Kilosów było dużo więcej a ja już darłam pyskiem kamienie i trawę. Nie wiem czemu ale jednak postanowiłam uwierzyć w to kłamstwo. Trzeba było widzieć nasz szalony pęd z Caryńskiej. Nigdy w życiu jeszcze tak nie pomykałam. Darliśmy do mety, odliczając minuty i pocieszając się, że jeśli jakimś cudem, ktoś wpadnie na to, żeby nieco wydłużyć limit to mamy metę. W pewnej chwili zaczęłam nawet odjeżdżać Miłemu. Na metę wpadliśmy jednak razem, jak Bóg przykazał trzymając się za ręce. A jak zobaczyłam mojego Łysego węża to znów rozryczałam się jak bóbr. Radzik próbował się nawet dowiedzieć co się stało, ale słabo się wiązało ze mną kontakt. Nawet nie wiedziałam co z Miłoszem. Rozglądałam się za nim ale tak bezradnie. Marcin go w końcu znalazł.
Boże mój. Jak patrzę na to z perspektywy to rozumiem po co się to robi. Po co biega się taki chory dystans po górach, po co dręczy się ciało i duszę. Satysfakcja jest ogromna, choć oczywiście w tym roku jakoś jej nie poczułam. 16.07 i coś tam coś tam, to nie był czas o jakim marzyłam. Wtedy jednak, zaraz po zejściu z gór, na mecie, nienawidziłam gór i nienawidziłam siebie, że znów sobie to zrobiłam. Dzisiaj wiem, że tam wrócę. Chciałabym z Miłoszem ale pewnie będzie w Chinach katował ciało na rowerze. Trudno. Będę musiała poszukać sobie innego wariata na drogę. A może tym razem znajdzie się jakaś wariatka? Jeszcze czas.. Jeszcze czas. Znów zdążę zapomnieć jak to boli. A za rok znów będę klęła jaśnistymi, że polazłam w te cholerne Biesy. A jednak wciąż uparcie te góry kocham, kocham, kocham i będę po nich biegać. Tak długo jak dlugo będe miała nogi i serce. Amen.
Miłosz! Dziękuję za fantastyczne towarzystwo! Może jednak nie jedź do tych Chin? :)
P.S. Miły na Caryńskiej do mnie "wyglądasz strasznie" - czy muszę pisać,że to było "bezcenne"? :)
PS. Na zdjęciu wyraźnie można zobaczyć działanie poezji autorstwa Radzia i dr. Henia. :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu adamus (2015-07-16,22:15): Nie marudź !! Ja w 2012 miałem czas 16:11:coś tam, coś tam... Zlałaś mnie równo :))) Truskawa (2015-07-16,22:23): Miruchna, serduszko Ty moje. Co Ty mje kochany tu wypisujesz? jak ktoś z zewnątrz tu zajrzy, taki co nas nie zna, to jeszcze pomyśli, że ja lepiej od Ciebie biegam! No gdzie Rzym a gdzie Krym! W 2012 to ty miałes prawo nawet nie skończyć i nikt nie mialby prawa mieć do Ciebie prestensji. Ah! A gdzie Ty w końcu to okno bedziesz miał? :) adamus (2015-07-16,22:32): No cóż, liczby mówią same za siebie ;) A z której strony będę miał okno, tego dowiem się w kolejny piątek..... To już tylko 8 dni :))) Truskawa (2015-07-16,22:39): No dobrze. Będę miała blisko do Ciebie to sobie tego okienka przypilnuję. :) DamianSz (2015-07-17,05:36): "mojego Łysego węża" czytając pomyślałem, że to palcówka, ale w od m jest jednak dość daleko na klawiaturze :-) (2015-07-17,08:07): serdeczne gratulacje ukończenia tego wyzwania. Może na dokładkę Nocny Ultra Dystans 31 lipca? Ryje psychę w podobny sposób :) miłego dnia snipster (2015-07-17,10:09): Gratki ukończenia "NigdyWięcejRzeźnika" ;) odnośnie Caryńskiej, czy jak jej tam... to musisz zmienić nastawienie, coś w stylu, że jedziesz tam tylko dla niej ;) jak się czegoś bardzo nie lubi, to trzeba to bardzo polubić... ;) Truskawa (2015-07-17,10:35): No dość daleko. :)) Truskawa (2015-07-17,10:36): Dzięki Wojtek. A za propozycję też dziękuję. Chwilowo mam dość wszystkich ultra dystansów. Zresztą czas już pod jakiś maraton zacząć biegać. Jesień idzie. :) Truskawa (2015-07-17,10:37): Piotrek, to jest niezły pomysł. Pojechać i całą drogę narzekać "daleko jeszcze do Caryńskiej, bo tak tęsknię, ale tak tęsknię, że już dłużej nie wytrzymam!" ;) Joseph (2015-07-17,10:55): Snipi ma stuprocentową rację z tym patentem. Możesz to jeszcze podeprzeć sposobem Pauli Radclife - kiedy biła rekord świata w maratonie cały czas mantrowała w myślach imię córki i wyszło z tego takiego ciągłe "IloveLaila". Ty dla odmiany możesz sobie powtarzać na okrągło np. "CaryńskaPierdyńska", czy coś w tym stylu ;) Truskawa (2015-07-17,13:09): Ale może być!! Czemu nie. Może być Pierdzińska. :) Truskawa (2015-07-17,13:09): No po prostu umarłam teraz. Caryńska Pierdzińska. :))) Mahor (2015-07-17,23:21): Od dzisiaj do sklepu mięsnego nie wstąpię :) Truskawa (2015-07-18,21:35): Przechodzisz na wegetariańską stronę mocy? paulo (2015-07-20,08:15): często w życiu tak jest, że po jakimś czasie okazuje się, że to, co było bardzo trudne staje się jedno z najważniejszych w życiu. Jesteś Mistrzem w wychodzeniu z cholernie trudnych sytuacji!!! :) andbo (2015-07-21,11:17): A co miało być lekko, łatwo i przyjemnie?! Musi boleć i du..a i dusza!! Wielkie gratulacje dla Ciebie i Twojej "pary" - przecież wiesz, że największa radość to pokonać własną - hmm... - "bezsilność"? dario_7 (2015-07-23,15:04): Gratuluję Wam z całego serca! Wiem ile daje radości podejście na Caryńską, oj wiem! ;)) żiżi (2015-07-23,22:26): Trochę smutaśny ten wpis w pewnych momentach,gdybym nie wiedziała,że tak lubisz tego Rzeznika to bym Ci poradziła "rzucić go w pioruny "i już go nie biec..drugie to najchętniej krzyczałabym:JA!JA! jestem tą wariatką-ale wiem ,że masz na pewno wiele innych wariatek koło siebie..no i nie wiem czy mojemu mężowi nie byłoby przykro,ze z Nim nie chce pobiec,chociaż On uparcie twierdzi,że gór nie lubi,bo tam trzeba chodzić?!?!...
|