2015-07-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Cracovia Maraton 2015 (czytano: 1102 razy)
Zawsze relacje maratońskie pisałem niemal natychmiast. Najdalej po kilku dniach. Teraz od maratonu minęły ponad 2 miesiące... Stało się tak przede wszystkim dlatego, że dzieje się dużo innych rzeczy. Stare chińskie przysłowie, a wręcz przekleństwo, mówi "obyś żył w ciekawych czasach". I muszę się z tym zgodzić. O wiele bardziej wolałem, gdy było nudno :)
Z powodu opóźnienia na pewno nie zdołam już odzwierciedlić wszystkich emocji z maratonu, ale kilka słów napisać wypada.
Kraków wybrałem, ponieważ do głowy w zeszłym roku przyszło mi zrobienie Korony Maratonów Polskich. Czyli 5 najważniejszych polskich maratonów w 2 lata. Zacząłem zeszłej jesieni od Poznania, czyli w tym roku wiosną musiał być albo Kraków albo Dębno.
W Krakowie znalazłem nocleg u kolegi ze studiów, którego nie widziałem... od czasu studiów czyli... dawno :D Jeszcze raz bardzo dziękuję!!
Pierwsze emocje spotkały mnie w biurze zawodów przy odbieraniu pakietu startowego. Otóż miła pani z dość niepewnym uśmiechem na ustach poinformowała mnie, że pakietu dla mnie... nie ma. Owszem, zgłoszenie w systemie jest, dane są poprawne, opłata startowa jest zaksięgowana, ale pakietu... nie ma. A tak się akurat złożyło, że chwilę wcześniej usłyszałem plotkę, że zdarzało się, że ktoś odbierał pakiety nie należące do niego i potem prawowici właściciele już nie dostawali. Nie wiem czy to prawda. Na szczęście wezwanie PanaKtóryWiedziałWięcej natychmiast rozwiązało problem. Odbiór pakietów przez osoby niepełnosprawne odbywał się na osobnym stoisku :) Uff!!
Wieczorem nawet rozruchu nie robiłem. Wolałem trochę plotek z kolegą i jego partnerką, a potem wcześnie spać. Noc przedmaratońska... Ech, ktokolwiek biegł ten wie. Trudno w ogóle mówić o śnie. Na zegarku widziałem wszystkie po kolei upływające godziny. Zasypiałem na jakieś 30-45 minut by znów się przebudzić i szybko zerknąć na zegarek, czy aby nie zaspałem. W końcu wstałem nawet trochę wcześniej niż planowałem, bo już mi się znudziło przewracanie z boku na bok.
Rano na swoim fejsie zobaczyłem wrzucone przez biegową znajomą motywujące zdjęcie. Agnieszka, dziękuję jeszcze raz! To była fantastyczna niespodzianka :)
Na miejsce startu, czyli główny rynek, dotarłem z bezpiecznym zapasem czasowym. Spokojnie się przebrałem, zostawiłem depozyt i zacząłem delikatnie rozgrzewać. Bardzo delikatnie, bo planowałem truchtać na wynik 4:30, więc nie za bardzo właściwie istnieje konieczność jakiejkolwiek rozgrzewki.
Wystartowaliśmy ciasnym peletonem, wśród wielu kibiców i w słońcu, które na szczęście dość szybko zaszło. Biegłem od początku spokojnie, w okolicy tempa 6:20min/km. Tempo raczej równe, samopoczucie raczej dobre. Emocje szczerze mówiąc niezbyt duże, bo ani nie biegnę na życiówkę, ani nie debiutuję...
Gdzieś na samym początku mija mnie jadąca na sygnale karetka. Nie wiem, który to mógł być kilometr... Drugi? Coś koło tego. Potem dowiedziałem się, że po raz drugi w maratonie, w którym brałem udział, biegacz zmarł... Z powodu serca oczywiście. Tym razem (w przeciwieństwie do Poznania) chodziło o starszą osobę, która dodatkowo miała wcześniej problemy kardiologiczne...
Biegłem spokojnie. Oczywiście z czasem rosło zmęczenie, ale na szczęście nie było żadnych bóli ani tego typu problemów. W okresie przygotowawczym kilometrów zrobiłem skandalicznie mało, ale najwyraźniej wystarczająco by się doczłapać. W pewnym momencie wiedziałem już, że na 4:30 nie zdążę, ale to było kompletnie bez znaczenia.
Ukończyłem z czasem 4:31 w dobrym zdrowiu i z przyjemnością.
Dużym minusem tego startu było dla mnie to, że byłem sam. Zawsze fajnie mieć swojego własnego, prywatnego kibica. Tym razem się niestety nie udało. Może następnym... Na trasie, na agrafkach, dwa razy minąłem się z Truskawą. Cały czas biegła przede mną. Później jakoś magicznie przeteleportowała się za moje plecy. Nie mam pojęcia kiedy.
Ach, zapomniałbym... Niestety muszę poruszyć nieprzyjemną sprawę, za którą być może niektórzy koledzy biegacze się na mnie pogniewają.
Jeszcze nigdy nie wkurw... mnie tak bardzo ludzie "biegnący" "metodą" Galloway"a. I celowo używam cudzysłowów - nazywanie marszobiegu, znanego ludzkości od kiedy zeszła z drzewa, czyjąś "metodą" jest śmieszne, ale nie w tym rzecz. Pokonujcie trasę jak chcecie. Możecie nawet na kolanach albo turlając się, ale pod jednym warunkiem - ŻE NIE PRZESZKADZACIE INNYM. Jeżeli ja biegnąc równym tempem muszę co chwilę omijać zawodnika maszerującego, który za chwilę wyprzedza mnie szybkim biegiem, wbiega na mój "tor", po czym znów przechodzi do marszu i sytuacja ta powtarza się w kółko, to sorry, ale mam ochotę przy najbliższym wyprzedzaniu zasadzić mu potężnego kopala w dupę.
Druga rzecz, na która chciałbym biegowej braci zwrócić uwagę, to wdzięczność dla wolontariuszy. Odbierając depozyt z szatni, powiedziałem pracującym tam dziewczynom, że pewnie słyszały to już wiele razy, ale jesteśmy im bardzo wdzięczni. Ucieszyły się bardzo i powiedziały, że jeszcze nikt im tego nie powiedział. Hańba! Wstyd i hańba moi mili! Mówmy tym ludziom, jak bardzo jesteśmy im wdzięczni. Oni tam godzinami sterczą, za darmo oczywiście...
Reasumując - kolejny ukończony maraton, bez szans na dobry wynik, ale w dobrym zdrowiu i przy w miarę równym biegu. Międzyczasy kolejnych piątek wyglądały tak: 31:14 32:09 31:48 31:41 32:19 32:20 32:54 32:50. Rozbieżność 1:40 pomiędzy najszybszą i najwolniejszą niby duża, ale chyba do zaakceptowania. Szczególnie, że przygotowanie było... jakie było.
Miło było odwiedzić Kraków, choć oczywiście nic nie pozwiedzałem. Miło było znowu zasmakować maratonu, choć oczywiście bez wyniku. Ale bieganie znów mnie wciągnęło, więc może będzie lepiej.
Dziękuję wszystkim wspierającym, z Czeresienką na czele ;)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Truskawa (2015-07-09,12:01): Ty, no lepiej późno niż wcale! :))) Czeresienka?? :)))
|