2015-06-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Wysokogórski Bieg im. dh. Franciszka Marduły - najciężej zdobyty medal (czytano: 966 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.facebook.com/ultramaratonka/posts/858910464201259
Po udanym Biegu Sokoła, powoli wracałam do pokoju przekonując się, że jednak spróbuję podejść do Biegu Marduły, choć po rekonesansie trasy miałam co do tego spore wątpliwości. Cóż limit na Kasprowym (3:30) był dość wymagający, zwłaszcza że zapowiadał się upał, a zbieganie nie jest moją mocną stroną. Zejście z Karbu napawało pewną obawą…. Moją mocną stroną są szybkie podejścia, dlatego postanowiłam zmierzyć się z tym biegiem. Jednego nie przewidziałam…. kłopotów żołądkowych. Wieczór przed biegiem to litry wypitej mięty i zastanawianie się czy dojdę do siebie. Osobnym problemem było wymyślenie co zjeść, żeby uzupełnić braki po jednym biegu i mieć energię na następny, a przy tym nie podrażnić żołądka. Kasza jaglana jest dobra na wszystko
Poranna lustracja stanu zdrowia wypadła względnie pozytywnie i szybko zebrałam się na start, starając się zapomnieć o usłyszanych przy śniadaniu opisach otwartych złamań, które przydarzyły się zawodnikom w poprzednich edycjach Marduły. Na szczęście dawkę dobrego humoru na starcie dostarczyli znajomi. Pożyczyłam zwycięstwa trenerowi (wygrał ), wszystkich pobłogosławił ksiądz i się zaczęło.
Przejście przez Nosal, choć w gęstym rządku, to odbyło się sprawnie. Na zbiegu miałam pierwszy sygnał ostrzegawczy, że żołądek nie jest zadowolony z szybkiego przemieszczania się w dół. Na szczęście trasa powoli zaczęła się wznosić ku Schronisku na Murowańcu. Tam szybki łyk coli i dalej w górę na Karb, mijając po drodze piękny Czarny Staw Gąsienicowy. Głęboki oddech na szczycie i ostrożnie ruszam w dół. Tabliczka z napisem „niebezpieczny zbieg” nie nastrajała do szarżowania, żołądek coraz bardziej dokucza, a dodatkowo moje łydki co chwilą łapią delikatne skurcze, które czasem zahaczą również o stopę. Tempo w dół mam jak żółw z anemią. Odwrotnie niż zdecydowana większość biegaczy nie mogę się doczekać podejścia na Liliowe. Upał osłabia wszystkich i snujemy się pod górę, tylko ja ciut szybciej, więc mijam parę osób i na punkt kontrolny na Kasprowym Wierchu docieram z zapasem blisko 10 min. Mało? Wręcz przeciwnie, masa ludzi przetoczy się przez punkt ocierając się o limit, a kolejnych kilkadziesiąt osób pozostanie niesklasyfikowanych. O zejściu z Kasprowego wolałabym jak najszybciej zapomnieć. Praktycznie każdy krok w dół, objawiał się bólem brzucha. Najpierw żołądek, potem jeszcze kolka. Nawet lekki trucht na wypłaszczeniach odpadał. Toczyłam się w dół, tocząc jednocześnie walkę ze sobą. Przed Kuźnicami nawet zadzwoniłam do partnera, żeby się pożalić na stan zdrowia i poinformować o planowanym zejściu z trasy. Na punkcie odżywczym przed samymi Kuźnicami dorwałam się do butli z lekko już rozgazowaną colą. Powoli wlałam w siebie sporą porcję tego nektaru bogów, balsamu dla żołądka…. I przytomnie zapytałam komu mam zgłosić, że schodzę z trasy. Usłyszałam, że nikomu, nie dobiegnę to nie będę sklasyfikowana i co gorsza, nie było możliwości, aby skorzystać z transportu do centrum. Jeden z chłopaków rzucił, żebym się nie wygłupiała, bo do mety 8 km i półtorej godziny do limitu, a trasę przeleci się w 40 min. Szybka kalkulacja – z Kuźnic leci się na Kalatówki, czyli w górę, a to nie będzie boleć. Ze zmęczenia zapomniałam zwizualizować sobie zbieg Doliną Białego, przeleciało mi tylko przez głowę, że nawet trucht asfaltem w dół z Kuźnic do Centrum by bolał, więc co za różnica… Ruszyłam w kierunku Kalatówek. Nagle odczułam upał. Wpadłam w lawinę ludzi. Uderzyła mnie myśl, czy ja oszalałam?! Miałam zejść z trasy, obiecałam się nie narażać. Zawróciłam. Kurcze, przecież na biegu na 130 km, który mam w lipcu nikt nie da mi gwarancji, że się będę dobrze czuła. Kolejna kontrola czasu do limitu. Kolejne łyki coli. Niech się dzieje wola nieba….zwrot na pięcie i powrót na trasę. Dopóki było w górę miałam niezłe tempo, nawet wyprzedziłam kilkoro zawodników, którzy minęli mnie sporo wcześniej. Czułam, że żołądek odpuszcza i nawet mogłam potruchtać na płaskim i niezbyt trudnych zbiegach. Im były bardziej strome lub techniczne fragmenty to tylko zaciskałam szczęki, żeby nie kląć z bólu i sycząc przez zęby prosiłam turystów o miejsce dla biegnącego zombie. Na szczęście wielu turystów aktywnie kibicowało, a dodatkowo spotkanie znajomych dodało dodatkowej mocy. Cały czas starałam się kontrolować czas do limitu, który uciekał nieubłaganie. Ku mej radości, po wybiegnięciu z Doliny Białego dowiedziałam się, że trasa prowadzi troszkę inną drogą i jest ciut krótsza niż się spodziewałam. Jeszcze kilka minut żwawego przebierania nogami i na metę wpadłam 7 min przed limitem!
Czekali na mnie znajomi z grupy Spartanie Dzieciom, którzy zaopiekowali się mną do czasu, aż ochłonęłam i doszłam do siebie. Dziękuje Wam - Ela i Łukasz Majdan. Szalenie miłe były również słowa wsparcia, uznania i otuchy na niedzielny start od wielu biegaczy, którzy widzieli moje niedomagania na trasie.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2015-06-30,11:49): Ja ja dawno nie byłem w Tatrach :( "Zazdraszczam" :) szybkich podejść no i pięknych widoków. Gratulacje!
|